1
Wstałam obudzona przez znienawidzony budzik. Była godzina siódma, a na dworze było ciemno jakby był środek nocy. Nienawidziłam zimy w Nowym Jorku. Ciemno, zimno, korki większe niż zazwyczaj. Na całe szczęście miejsce mojej pracy było oddalone od mojego mieszkania tylko o dwie ulice.
Mieszkałam w samym środku miejskiej dżungli, co miało swoje wady i zalety, ale większość niestety wad. Moje mieszkanie było malutkie, odpowiednie na moje wymagania. Byłam samotną dwudziestką, która nie cierpiała przebywać wśród ludzi, więc oczywistym był fakt, że mieszkałam sama.
- Nienawidzę cię. - mruknęłam do małego urządzenia, którym codziennie cisnęłam w ścianę.
Odkryłam się i w jednym momencie zamarzłam. Głupia zima. Szybko przemieściłam się do łazienki, w której zrobiłam wszystkie, standardowe procedury. Ubrałam się w zwykłe czarne spodnie, bluzę i nałożyłam swoje brzydkie, znoszone emu, a następnie kurtkę. Wyszłam, nie jedząc śniadania, bo dla mnie nie był to żaden ważny posiłek.
- Witaj, Indie.
- Dzień dobry, pani Hollman. - uśmiechnęłam się do staruszki, która była jedyną osobą, z którą rozmawiałam. Niestety, miała swoje lata i rzadko ją widywałam. Cały czas lądowała w szpitalu.
- Kochanie, zajmiesz się dzisiaj wszystkim? Mam lekarza i...
- Spokojnie, wszystkim się zajmę. - przytuliłam ją i zmieniłam tabliczkę na napis "otwarte'. Podlewałam kwiatki, kiedy do środka ktoś wszedł. Powiedziałam "dzień dobry", jednak nie otrzymałam odpowiedzi.
- Wiesz, że nie wita się z kimś tyłem? - usłyszałam i wręcz znieruchomiałam. Nie spodziewałam się, że ten ktoś się odezwie. Teraz przynajmniej wiedziałam, że to mężczyzna.
- Dzień dobry. - powtórzyłam, tym razem stojąc do niego przodem. Był wysoki, krótko ścięty, jasne oczy, blady i zmarznięty.
- Dzień dobry. Ile ma pani tych czerwonych róż?
- Mam panu policzyć? - zapytałam, stojąc obok nich. Uśmiechnął się i wziął jedną do ręki.
- Wezmę wszystkie, prócz tej jednej. Ta jedna może być dla ciebie. - oh, dziękuję. Nigdy nie miałam do czynienia z tak romantycznym człowiekiem. Szkoda, że ja sama taka nie byłam, więc nie wzięłam się na ten tani chwyt. I gdzie mam sobie wsadzić teraz tę czerwoną różę.
- Dziękuję, ale ten jeden kwiatek nie zmieni mojego życia. - mruknęłam i wszystkie róże zapakowałam w delikatny, ładny papier.
- Może nie, ale może być początkiem...
- Proszę. Nie ze mną takie rozmowy, ale dziękuję. To miłe.
- No dobrze, ile jestem winien?
- Czterdzieści pięć dolarów, poproszę...
- Jack. Mam na imię Jack.
- Okej, w porządku. Indie. - jakby znajomość swoich imion była nam jakoś potrzebna. Zapłacił w gotówce, podsuwając przy okazji swoją wizytówkę.
- Pracuję w dużej firmie Styles'ów. Słyszałaś o nich?
- Tak, ciężko w Nowym Jorku o nich nie słyszeć.
- Właśnie, gdybyś szukała małej roboty...
- Małej?
-Na tę firmę, małej. Odezwij się. - mrugnął do mnie, zanim wyszedł z wielkim bukietem. Na wizytówce widniało jego imię i nazwisko, stanowisko i kontakt. Na razie nie szukałam pracy, dlatego schowałam karteczkę do kieszeni spodni.
Po trzynastej zrobiłam sobie przerwę, podczas której zjadłam sobie sałatkę, kupioną za rogiem. Jedząc kawałki warzyw, usłyszałam telefon. Musiałam wstać z niewygodnego stołka i podreptać do torebki.
- Halo?
- Indie Denis?
- Tak. Z kim mam przyjemność?
- Z lekarzem pani Hollman...
- Coś się stało?
- Pani Hollman bardzo źle się czuła, jednak nic nie wykazywało, aby musiała zostać w szpitalu i niestety...
- I co? - niecierpliwiłam się, ponieważ pani Hollman była jedyną osobą, z którą mogłam porozmawiać, z którą chciałam utrzymywać jakiś kontakt. Po prostu się o nią bałam.
- Miała wylew. Bardzo mi przykro. Robiliśmy wszystko, co... - nie chciałam tego słuchać. Rozłączyłam się i usiadłam na tym cholernym stołku. Nie płakałam, zwyczajnie siedziałam i patrzyłam w podłogę. Nie mogłam nawet dokończyć jedzenia, bo miałam ochotę zwymiotować.
Nie mogłam uwierzyć, że tej kochanej staruszki nie było. Umarła. Po prostu umarła. Przy miejscu, które powinno ją uratować. Ironia.
Usłyszałam dzwonek, który wybudził mnie ze wspomnień. Spojrzałam w kierunku drzwi i zauważyłam wnuczka pani Hollman.
- Indie, wiesz, że w takim przypadku muszę cię zwolnić.
- Sprzedasz jej cały dobytek?
- To tylko zwykła kwiaciarnia...
- Nie. To nie jest tylko kwiaciarnia. To było całe jej życie. Oddała całą siebie temu miejscu, miłość do kwiatów...
- Indie, proszę. Nie utrudniaj. Po prostu, po prostu idź.
- Mam nadzieję, że przyjdzie jako duch i cię kopnie w dupę, Matt. Do widzenia. - wzięłam swoją torebkę i kurtkę i zostawiłam go samego. Zadufany dupek, którego pochłonęło nowojorskie szaleństwo. - I co ja teraz zrobię? - mruknęłam, idąc w stronę domu.
Na głowie miałam jeszcze problem utrzymania siebie i mieszkania. Jednak na chwilę obecną chciałam tylko pomyśleć o staruszce i pojeść śmietankowe lody, oglądając Chirurgów.
Następne parę dni wyglądało dokładnie tak samo. Lody, koc, serial. Czy miałam teraz jakieś plany na przyszłość? Nie, oczywiście, że nie. Tylko lody i seriale.
Tak było do momentu przyjścia listonosza. Nakaz eksmisji był tak wielki, że myślałam, że wypali mi oczy. Byłam zła na wszystko dookoła. Taka moja samodzielność. Parę dni tej starej krowy nie ma i i już mnie wywalili z mieszkania.
- Czy wszystkie złe rzeczy muszą na mnie spadać? Ty, mogłabyś mi jakoś pomóc tam na górze. - zwróciłam się do Mirandy, która odpoczywała w niebie, a ja musiałam się męczyć z każdym małym problemem.
Nie wierzyłam, że to robiłam. Wyjęłam z kieszeni spodni, które leżały na pralce, wizytówkę tego flirciarza z kwiaciarni i postanowiłam zadzwonić.
- Halo?
- Um... Jack? - nienawidziłam siebie za to, że nie umiałam mówić.
- Tak? Kto dzwoni?
- Nie wiem czy pamiętasz, ale...
- Oh, Indie. Po głosie poznam zawsze. Jesteś zainteresowana moją propozycją?
- Może nie chętna, ale zmuszona ją przyjąć. -westchnęłam, śmiejąc się delikatnie.
- Coś się stało? Wyrzucili cię z kwiaciarni?
- Można tak powiedzieć. - szepnęłam, bardziej jakby do siebie. Przez telefon podał mi adres, gdzie miałam pojechać i z nim omówić wszystko.
Niestety nie miałam pojęcia jak dojechać do wielkiej korporacji Styles'ów, więc musiałam włączyć pomoc w postaci internetu. Musiałam przejechać parę przystanków i przejść się na piechotę, aż doszłam do wielkiego budynku. Był ogromny.
Pewnie też było tam wiele ludzi. Niestety, ale patrząc tak na ten wieżowiec, to wyglądałam jak idiotka, więc weszłam do środka. Wtedy wyglądałam jak głupia. Zwykła dziewczyna pośród Chanel i Saint Laurent. Cudownie.
Podeszłam do recepcji, gdzie kobieta spojrzała na mnie jak na obłąkaną.
- Um, dzień dobry...
- Zgubiła pani drogę? - a pani dobre zachowanie?
- Nie, byłam umówiona z Jackiem Kerry.
- Oczywiście, a jest pani pewna, że chodzi o tego Jacka?
- Czy pani mnie ma za idiotkę?
- Indie! - odwróciłam się w stronę męskiego głosu, który mnie wołał. Uśmiechnęłam się na widok kogoś w miarę normalnego.
- Przepraszam. - usłyszałam, ale nawet się nie spojrzałam.
- Zapraszam cię na górę. Wtedy wszystko ci powiem, a ty Alison lepiej się zastanów czy to było odpowiednia postawa. - biedna Alison.
****
Witam Was w nowym ff, które mam nadzieję przypadnie wam do gustu.
Zostawcie proszę komentarze, bo bardzo mi na tym zależy!
Jutro postaram się dodać nowy!!!
Kocham xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top