Rozdział 31
z dedykacją, dla tych, którzy we mnie nie zwątpili :D
to jest trzecia aktualizacja! upewnij się, że przeczytałeś poprzednie dwa rozdziały!
https://youtu.be/tUocdp6Ychc
7 lat później
Otworzyłem szeroko drzwi. Wśliznąłem się cicho do środka. Uśmiechnąłem się, gdy nie przywitały mnie krzyki, ani płacz. Ściągnąłem płaszcz i buty. Odstawiłem teczkę i wszedłem do salonu. Westchnąłem i ogromne ciepło wybuchło w mojej piersi.
Bose stopy wystawały za kanapy, a ciche pochrapywanie rozchodziło się po pomieszczeniu. Przyjemnie było wrócić do domu i wiedzieć, że ktoś na mnie czeka.
Podszedłem do kanapy i usiadłem na stoliku. Z uśmiechem wpatrywałem się w ukochanego. Jego powieki były przymknięte, a twarz była pogrążona we śnie. Na jego nagiej piersi spała pięcioletnia Darcy. Przecudowny widok. Muszę jednak powiedzieć, że jakby nie sytuacja sprzed kilku lat, jakby nie tamten wypadek, prawdopodobnie nigdy bym nie miał tego co mam teraz. Nic by się nie zmieniło w moim życiu. Możliwe, że tkwiłbym w związku, który nie miałby żadnej przyszłości. Bez zaufania... nie ma związku...
Przymknąłem oczy i wróciłem do złych wspomnień, które zmieniły moje życie.
-Hazz, uspokój się... -silne ramiona Liam'a przykuły mnie do łóżka. Byłem w totalnej rozpaczy. Louis nie żyje! Oddał życie za mnie! Dlaczego wsiadłem do tego przeklętego auta?! Zabiłem go! Nie żyje przeze mnie!
Łzy spłynęły po moich policzkach, ciało zamieniło się w galaretę. Można było ze mną zrobić wszystko. Przecież i tak odebrano mi życie.
Chcę umrzeć!
-zabiłem go... -przyłożyłem dłonie do twarzy, a w mojej głowie słowa Louis'a odbiły się echem... nagrodą będzie śmierć.
-Harry. Nie pierdol, tylko mnie posłuchaj! -Liam, odrywa dłonie od mojej twarzy. Mierzy mnie tymi swoimi ciemnymi oczami. Przechodzą mnie ciarki, ale zaraz czuję pustkę, bo nigdy już nie zobaczę błękitnych oczu szatyna. Louis, tak bardzo cię kocham... -słuchasz mnie? -kręcę głową. Nie chciałem go słuchać. Nawet mnie to nie obchodzi. Chcę umrzeć -wracaj do mnie, idioto... -silne szarpnięcie -Louis żyje... rozumiesz?! -serce przestaje mi bić. Czy mój umysł chce mi splatać figla? Mam omamy słuchowe? -było ciężko, ale żyje. Nie musisz tak lamentować. Za kilka dni będziesz mógł go zobaczyć! -coś pęka w moim sercu. Łzy spływają po moim policzku niczym jak z fontanny. Matko, żyje. Moja miłość żyje!
Przetarłem dłonią twarz. Westchnąłem. Wtedy właśnie tak naprawdę zrozumiałem, że Lou jest miłością mojego życia i mimo wszystko chcę spędzić z nim resztę życia. Mógł sobie nawet handlować tymi swoimi narkotykami. Bo bez niego byłem taki pusty w środku. Naprawdę nie wiem co by się stało jakby on wtedy zginął. Zabiłbym się. Nie wytrzymałbym bez niego ani sekundy.
Ale też nie zrozumiałbym pewnych rzeczy. Zaufanie było podstawą związku, a ja nie byłem wtedy tak do końca pewny, czym byliśmy. Jednak po wypadku wszystko było czarne na białym. Był wszystkim tym czego potrzebowałem. To on wyzwolił mnie z mojej małej twierdzy, którą wzniosłem po śmierci Gemmy.
Spojrzałem na widoczną bliznę na podbrzuszu Louis'a. Skrzywiłem się.
-o matko, ale boli mnie łeb -wstałem gwałtownie, gdy usłyszałem zachrypnięty głos Lou. Przełknąłem ślinę. Obudził się... Matko, obudził się! Miałem ochotę rzucić się na niego i wykrzyczeć jak bardzo go kocham. Nie mogłem jednak się ruszyć. To wszystko jakby mnie obezwładniło. Strach, radość, miłość... -kim jesteś? -serce rozrywa mi się na pół. Możliwe, że mógłbym się roześmiać i uznać to za żart, ale jego oczy nie kłamały. Nie pamiętał mnie. Mój świat rozpadł się na milion maleńkich kawałków. Odszedł...
Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Lekka rozpacz ogarnęła moje ciało, ale po chwili poczułem radość. Był tu ze mną prawda?! Mój Louis... ten sam, który ukradł mi auto i serce. Jedyna prawdziwa miłość mojego życia. Oddałbym za niego wszystko.
-Harry! -ocknąłem się. Serce podeszło mi do gardła. Co się dzieje?! Rozejrzałem się. Byłem w szpitalnym pokoju, a przede mną siedział Lou i wpatrywał się we mnie rozszerzonymi do maksimum oczami. -matko, ale miałem kurewski sen... -opadł na łóżko i przyłożył dłoń do twarzy.
Oddychałem płytko. Co się działo... mówił jakoś inaczej. Przez ostatnie tygodnie jego rozmowy ze mną ograniczały się do półsłówek.
-co... co ci się śniło? -mój głos drży.
-że byłem w szpitalu i cię nie pamiętałem -rozsuwa palce i patrzy na mnie, a ja zalewam się łzami. Pamięta, pamięta!!
-Harry... -wybudzam się z transu. O matko... łapię się za serce. Trochę się wystarczyłem. Louis patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami. Uśmiecham się przez łzy. Moje życie. On i Darcy.
-przepraszam zamyśliłem się -wyszeptałem. Wstałem ze stolika i stanąłem przed kanapą.
-wyglądałeś jakbyś chciał mnie zabić -wygląda na rozbawionego i widzę że się powstrzymuję od roześmiania. Nie chciał obudzić naszej księżniczki. Darcy od kilku dni chorowała i lepiej było jak spała.
-wezmę ją -pochylam się i biorę córeczkę w ramiona. Trochę trudno było ją od Lou. Idę do jej pokoiku. Kładę małą do łóżeczka. Czuję się tak dobrze wiedząc, że jest moja.
Ona i Lou. Tyle przeszliśmy...
-kocham cię -czuję ciepłe ciało przylegające do moich pleców. To było to wszystko co czego potrzebowałem od życia -muszę iść do pracy... przepraszam... -odsuwa się ode mnie. Odwracam się twarzą do niego i posyłam maleńki uśmiech. I tak robił dużo, nie powinien przepraszać. Siedzi od tygodnia w domu i zajmuje się małą. Powinniśmy to robić na zamianę.
-nie było cię tydzień w pracy. Nie masz za co przepraszać...
Przez następne piętnaście minut Lou szykuje się do wyjścia. Przez uchylone drzwi gabinetu słyszę jak mówi, że wychodzi. Zostałem tylko ja, papiery i nasza śpiąca królewna.
Przeciągnąłem się. Wystałem od biurka i wyszedłem z gabinetu. Dochodziła szóstą wieczorem. Można było by zrobić coś do jedzenia. Prawdopodobnie Darcy za chwilę się obudzi.
Nie doszedłem nawet do kuchni, gdy mój telefon zadzwonił. Wydąłem wargę. Nie, proszę, nie... Dlaczego nie wyłączyłem służbowego telefonu jak wszedłem do domu?! Teraz jeśli go nie odbiorę, ktoś pomyśli, że go olewam. Matko jedyna... Ruszyłem mozolnym krokiem w stronę biura. Nim zdążyłem dojść dźwięk umilkł, a po chwili mój prywatny telefon się rozdzwonił.
Niall
-co się stało?
-mamy klienta. Bardzo ważnego. Zaraz ci podeślę adres... musisz tam jechać, teraz, zaraz.
-nie mogę. Nie mam z kim zostawić Darcy!
*
Pół godziny... pół! Tyle mi potrzebne było na załatwienie niani dla córki i na dojechanie na miejsce zlecenia. Moja matka zachowywała się jakby była przygotowana na zajęcie się Darcy. Kiedy podjechałem pod wskazany adres, poczułem się dość dziwnie. Dom był wielki i wyglądał jak jakiś dom strachów. Musiałem przełknąć ślinę, aby czasem się nie udławić tym co zalegało teraz w moim gardle.
Sprawdziłem dwa razy, czy adres się zgadza i z dużymi obawami wysiadłem z auta. Do kieszeni płaszcza włożyłem notatnik. Wziąłem kilka głębokich oddechów i ruszyłem przed siebie. Chyba zaraz tu zemdleję. Jeju, zachowuję się jak jakaś baba... no ale ponoć za nią robię w związku, a tak przynajmniej ciągle powtarzali Li i Zen. Mniejsza jednak o to. Teraz musiałem stawić czoła temu co tu się działo.
Stanąłem przed drzwiami z chęcią zapukania, jednak zostałem powstrzymany przez białą kartkę przypiętą do nich.
W OGRODZIE
Ok, dziwne. Teraz niech mi ktoś tylko powie jak mam dostać się do tego przeklętego ogrodu?!
Schodzę ze schodków i szukam jakiejś ścieżki prowadzącej na tył domu, bo chyba ogród był tam gdzieś.
Wysoki płot odgradzający przestrzeń ogrodową od drogi. Ktoś chyba bardzo lubił swoją prywatność. Pchnąłem bramkę. Otworzyła się z lekkim skrzypieniem.
Oniemiałem. Ogród wyglądał jak z bajki, ale bardzo znajomo. To tak jakby ktoś przelał go z mojego notatnika, którego trzymałem zakopany w szafie pod stertą pudeł. No ale wracając tu, w to miejsce... to ja się pytam, co ten głupi właściciel chciał zmieniać w tym cudzie?!
Odgarnąłem swoje krótkie włosy i ruszyłem oświetloną dróżką na poszukiwanie tego idioty, który chce zniszczyć takie piękno. Miałem ochotę mu powiedzie parę słów.
Oniemiałem jednak, gdy stanąłem w wejściu do altany. Na środku stał wielki stół, cały zastawiony. Migoczące lampki stwarzały romantyczną scenerię. Co tu się dzieje?!
-kochanie... -podskoczyłem. O mało nie dostałem zawału. Położyłem dłoń na sercu i spojrzałem w stronę Lou. Co tu się odpierdala, ja się pytam!
-co tu się dzieje? -Louis wpycha mi do ręki kieliszek z winem i popycha ku środkowi altany. Jak prawdziwy dżentelmen proponuje abym zdjął płaszcz, a później odsuwa krzesło.
Siadam i przypatruję się mu, kiedy nakłada na mój talerz kawałek smakowicie pachnącego kurczaka. Obok zaraz lądują pieczone ziemniaki i jakieś warzywa. Już teraz wiem, że kolacja to jego robota. Tylko on potrafi tak smakowicie gotować.
-dawno nie mieliśmy czasu dla siebie -siada i wpatruje się w moje oczy. Błękitne niebo, moje osobiste niebo. Uśmiechamy się do siebie. -jedzmy za nim ostygnie. -zabieramy się za jedzenie i muszę przyznać, że miałem ochotę jęczeć z przyjemności. -pomyślałem, że może policzymy razem gwiazdy...
Zamieram z widelcem w połowie drogi do ust. Od tylu lat nie słyszałem tego, że teraz jestem w małym szoku. Jednak przyjemne ciepło zalewa moje ciało. Wspomnienie tamtej nocy jest tak bardzo realne, tak namacalne... mógłbym teraz wykrzyczeć całemu światu, jak bardzo kocham tego kretyna, ale... przecież cały mój świat właśnie siedział przede mną.
-uśniesz przy pięćdziesiątej? -pytam z szerokim uśmiechem na ustach. Louis kręci głową. -czyj to dom?
-nasz -przykłada szklankę do ust, a ja nie mogę odwrócić od niego wzroku. Dopiero po chwili dociera do mnie to, co powiedział.
-jak to nasz?! -podnoszę się. Czy on naprawdę kupił dom bez mojej zgody?! To, to, nie możliwe?! Co on sobie myśli?!
-dziś kochanie, mija osiem lat... -przerwał i spojrzał na wodę, która znajdowała się w jego szklance. -odkąd ukradłem ci auto. -nasze spojrzenia się zetknęły -teraz oddaję ci dom... -przez przypadek strąciłem lampkę wina. Nie wierzyłem, że pamiętał i nie wierzyłem, że kupił dom.
*
Ledwo łapię oddech. Louis dyszy jak parowóz, więc nie jestem w tym sam. Ogarniam włosy ze spoconego czoła Louis'a. Uśmiecham się do niego szeroko. Co ten człowiek ze mną robił?! Straciłem do niego głowę prawie osiem lat temu i codziennie robię to na nowo! To była tak bardzo absurdalna rzecz.
-ja pierdole, kiedy ostatni raz uprawialiśmy seks? -pytanie Lou, daje mi to do myślenia. Dawno tego nie robiliśmy. Jakoś nigdy nie było czasu, lub sił.
-nie wiem... -szepczę
-musimy robić to częściej...
Oboje zaczynamy się śmiać. To wszystko naprawdę było przyjemne. Mogłem wybaczyć, temu idiocie te kretyńskie podchody, jakie dziś nam zafundował.
*
Prostuję wszystkie kości, kiedy wychodzimy z łóżka. To była pora, aby wrócić do domu... do naszej księżniczki. Postanowiliśmy, że jutro ją tu przywieziemy i pokażemy nowy dom, który okazał się być w środku super zadbanym domkiem. Tylko z wierzchu odstrasza, ale pewnie poprzedni właściciel nie lubił towarzystwa. No, ale my lubimy.
Wyszedłem przed dom. Louis już na mnie czekał. Stanąłem jak oniemiały. Na podjeździe stała czarne r8. Podchodzę do męża i staję przy aucie.
-zapraszam -otwiera drzwi i wskazuję, aby wsiadł. Robię to z bananem na twarzy. Czekam, aż Louis usiądzie za kierownicą.
-skąd masz to auto?
-ukradłem -posyła mi szeroki uśmiech, a ja śmieję się razem z nim. Jego poczucie humoru, jest godne nagrody Nobla. -Harry, ale ja je naprawdę... ukradłem...
Nagle obraz przed moimi oczami robi się dość niewyraźny. Kręci mi się w głowie. Chyba mdleje... ciągle słyszę jakieś przytłumione głosy... -Harry! Harry! -to tak jakby ktoś mnie wołał...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top