Rozdział 58
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. Wczorajszy wieczór minął nam na słuchaniu jęków Louis'a. Oczywiście jęków bólu spowodowanych przez uszkodzenie nadgarstka, rzecz jasna.
Szatyn miał zabandażowany nadgarstek i cały czas marudził. To właśnie on obudził mnie ze snu. Sam pospałbym sobie dłużej, ale niebieskooki miał inne plany. Już dobrze wiedział jak spożytkować ten czas.
- Harry... - zaczął robiąc maślane oczka. - Podrap mnie po pleckach.
Westchnąłem i przekręciłem się na bok przodem do niego. W końcu szatyn położył się na brzuchu twarzą zwróconą w moją stronę. Podwinąłem mu koszulkę i zacząłem go delikatnie drapać.
- O tak! Tu! Tutaj! Trochę w prawo... Niżej... - mruczał z przyjemności i mógłbym przysiąc, że gdyby ktoś nas teraz posłuchał skojarzyłby sobie to z jednym. - Taaak!
- Louis nie wydawaj takich odgłosów. - zaśmiałem się. - Zaczekaj do wieczora.
- Wczoraj mówiłeś tak samo. - mruknął.
- I dotrzymałbym słowa, gdybyś nie narzekał na swoją rękę, kochanie. - zaakcentowałem ostatnie słowo. - Poza tym wczoraj musiałem ci przez godzinę masować stopy, zapomniałeś?
- Może faktycznie tak było... - zastanowił się.
- Jesteś niemożliwy. - posłałem mu delikatny uśmiech i pocałowałem w czoło.
Podniosłem się z łóżka do pozycji siedzącej. Po chwili Louis również wstał. Podczołgał się do mnie na materacu i zarzucił mi ramiona na szyję. Schował głowę w zagłębienie mojej szyi. Cichutko zamruczał.
- Kocham cię Harry. - powiedział po chwili.
- A ja ciebie Loueh. - odpowiedziałem i oparłem swoją głowę o tę jego.
Wzięliśmy szybki prysznic i zeszliśmy na śniadanie. Powitał nas przyjemny zapach cappuccino. Talerzyk zapełniony został cornetto. Były to rożki a raczej rogaliki zrobione z ciasta francuskiego wypełnione czekoladą, kremem śmietankowym lub dżemem. Włosi uwielbiają słodkie śniadania. Ja osobiście nie miałem nic przeciwko.
Zjedliśmy śniadanie i chcieliśmy dzisiejszy dzień spędzić na leniuchowaniu. Planowaliśmy wziąć koc i posiedzieć w cieniu drzewa w swoim towarzystwie. Jednak i tym razem okazało się, że dzień został z góry zaplanowany. Znów pojawił się Philipe. Zapytał się tylko, czy lataliśmy, co było zresztą oczywiste. Przecież przylecieliśmy tu samolotem.
Mężczyzna zaprowadził nas na duży plac pokryty trawą. Przed nami znajdował się... balon. Jakiś starszy mężczyzna z siwą brodą siedział już w koszu. Spojrzałem niepewnie na swojego męża. On przecież nienawidzi latać. Nie wiem jak go przekonać do tego lotu. Pewnie już umiera ze strachu na samą myśl.
Przeniosłem spojrzenie na gospodarza całej posiadłości. Chciałem grzecznie podziękować i wytłumaczyć, że nie polecimy. Zanim jeszcze zdążyłem otworzyć usta usłyszałem głos Louis'a.
- Harry! - zawołał machając do mnie gorączkowo, będąc już w koszu. - Na co czekasz?! - zaczął machać rękami, by zachęcić mnie do pójścia w jego ślady.
Dłużej już nie czekałem. Znalazłem się tuż przy szatynie. Byłem miło zaskoczony. Czyżby wyzbył się strachu latania? To by było coś niezwykłego.
- Nie boisz się? - zapytałem ostrożnie, gdy zaczęliśmy się wznosić.
- Yyy troszkę? - bardziej zapytał niż stwierdził. - Wszedłem tu tylko dlatego, że ten balon jest taki kolorowy! Ma wszystkie kolory tęczy, wiesz? - popatrzył na mnie uradowany.
Chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. I jak tu nie kochać takiego głuptaska? Po prostu się nie da. Przytuliłem szatyna do siebie i spojrzeliśmy na winnicę. Stąd widok był naprawdę niesamowity. Pola winorośli były ogromne. Na pewno zajmowanie się tym wszystkim było czasochłonne.
- Patrz! Jupiter! - zawołał podchodząc do brzegu kosza i wychylając się przez niego. - Pasie się na łące ten łajdak!
- Louis! - podszedłem do niego.
Złapałem go w pasie pilnując, aby nie wypadł. Czasami był dość lekkomyślny. Ale takiego go kochałem. Przy mnie nie musiał udawać sztywnego i poważnego faceta. Duszę miał dziecka i uwielbiał się bawić. Nareszcie mógł być sobą. Nie musiał już przybierać masek.
- Na pewno planował to od dawna. - stwierdził. - Zobacz jak rży! Śmieje się ze mnie! Harry, zrób coś!
- Co Lou? - popatrzyłem na niego rozbawiony jego zachowaniem.
- Powiemy temu facetowi, aby podleciał bliżej i napluję na tę bestię! - stwierdził z poważną miną.
- Och LouLou. - przyciągnąłem go do siebie.
Odwróciłem przodem i popatrzyłem mu w oczy. Widać było w nich iskierki radości. Był szczęśliwy. Odgarnąłem kosmyk karmelowych włosów, który wpadał do niebieskich oczu. Potem przeniosłem dłoń na policzek i nachyliłem się nad nim, złączając nasze usta w pocałunku. Po chwili zamienił się on w taniec naszych języków walczących o dominację.
- Zaraz mnie udusisz Harry. Jesteś niewyżyty. - mruknął ścierając strużkę śliny, która spływała mu po kąciku ust.
- Zaczekaj do wieczora. - szepnąłem mu na ucho.
Chłopak od razu spłonął rumieńcem. Próbował to ukryć, odwracając głowę, lecz było z późno. Chwyciłem jego policzki w dłonie i w końcu przeniósł niebieskie tęczówki na mnie.
- Jesteś taki piękny Lou. - dodałem. - Taki idealny dla mnie.
- Już ci kiedyś mówiłem, abyś nie słodzi...
Nie zdążył dokończyć tego słowa. Złączyłem nasze wargi w pocałunku. Tym razem był on delikatny, subtelny. Nie chaotyczny jak ten pierwszy. Nie spieszyliśmy się i dopiero po dłuższej chwili odsunęliśmy od siebie.
- Harry... - zaczął Louis.
Popatrzyłem na niego i posłałem delikatny uśmiech. Czekałem aż coś powie, lecz ten nerwowo przygryzł dolną wargę. Zawsze tak robił, gdy się denerwował. Zdążyłem już to zauważyć. Wyciągnąłem rękę przed siebie i uwolniłem kciukiem jego wargę. Jeszcze trochę a by sobie ją przegryzł.
- Tak? - zapytałem zachęcając go do wypowiedzi.
- Bo ja chyba mam lęk wysokości... Nie cierpię latać, wiesz? - popatrzył na mnie będąc śmiertelnie poważnym.
Momentalnie pobladł. Wypuściłem powietrze ze świstem. No tak... Przecież było by zbyt pięknie, gdyby człowiek mógł z dnia na dzień pozbyć się swoich lęków, prawda? Złapałem go za rękę i przyciągnąłem do siebie. Oparł się o mnie plecami. Oplotłem go szczelnie ramionami.
- Tak lepiej? - zapytałem. - Powiem, abyśmy zawrócili.
- Nie trzeba, tak jest w porządku. - stwierdził uśmiechając się.
- Przyznaj się, że chciałeś tylko tego, abym cię przytulił...
- Może troszkę? - zaśmiał się i dał mi szybkiego buziaka w policzek. - Wiesz, że uwielbiam jak mnie przytulasz.
- Więc ty wcale nie masz lęku wysokości? - szepnąłem mu na ucho, opierając głowę na jego ramieniu.
- Oczywiście, że mam! - zawołał. - Po prostu nie chce wyjść na ogromnego tchórza. Dla ciebie chcę stać się odważny.
- Aww... - złożyłem pocałunek na jego szyi. - To słodkie, Lou. Ale dla mnie nie musisz się zmieniać. Kocham cię takiego, jaki jesteś. Naprawdę.
- Miło mi o słyszeć. - uśmiechnął się. - Bo nie znam sposobu, aby urosnąć. Zawsze będę niski. - westchnął. - I zawsze będziesz przezywał mnie krasnalem lub skrzatem.
- Ej... jesteś idealny. Kocham cię takiego i wiem, że się powtarzam, ale to prawda. A wtedy w wojsku próbowałem cię trochę tym zdenerwować. Tylko wtedy zwracałeś na mnie uwagę, kochany wielkoludzie. - obróciłem go przodem do siebie i podniosłem do góry.
Teraz oplótł mnie nogami w pasie i spoglądał w oczy. Niebieskie tęczówki znów zabłyszczały. To było niezwykłe jak szybko można poprawić mu humor.
- Teraz to ty jesteś krasnalem. - zaśmiał się cicho, schylając do moich ust. - To najlepszy lot balonem jaki odbyłem.
- A nie pierwszy? - zapytałem unosząc brew do góry.
- Och zamknij się, Harry. - sapnął i skutecznie mnie uciszył swoimi wargami.
Jak ja kocham tego uroczego krasnala.
♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫♬♫
Witajcie, kadeci!
Niektórzy z was mieli rację... Nie udało mi się jeszcze dziś tego skończyć.
Dziękuję za gwiazdki i komentarze. ❤
Baczność!
Zdanie na dziś: Bieg na 10 kilometrów i 200 pompek. Wykonać!
Wy ćwiczcie, a porucznik uda się wreszcie na ,,Dunkierkę" ^.^
Miłego dnia, kadeci!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top