Rozdział 43
Do czego była mi ta durna mapa? - pomyślałem. Przecież i tak mi w niczym nie pomagała, bo kompletnie nie potrafiłem odnaleźć się w terenie. A kompas? Przecież ludzie już dawno wynaleźli coś takiego jak GPS!
Dzisiejszy dzień z pewnością nie zapowiadał się dobrze. Przez niecałą godzinę zdążyłem zabłądzić chyba ze sto razy. Pogryzły mnie komary i oblazły mrówki. Wlazłem w bagno, przez co miałem przemoczone buty i skarpetki. Do tego wszystkiego porucznik Tomlinson miał mnie głęboko w poważaniu. Przestał odpowiadać na zadawane przeze mnie pytania. Czy mogło być jeszcze gorzej? I tu jak zwykle okazało się, że tak. Nie zauważyłem skarpy i sturlałem się z niej, po drodze mijając kłujące krzaki. Bolało.
- Kurwa! - warknąłem, podnosząc się na nogi.
Z włosów powyciągałem uschnięte liście i inne roślinki. Rozejrzałem się po okolicy. Po mojej prawej były drzewa, na lewo tak samo. Ze wszystkich stron mnie one otaczały, przecież byłem w lesie! Jak mam więc dotrzeć do celu, skoro widzę tylko to? Żadnej rzeki czy polany.
Nie miałem ochoty wdrapywać się na górę, skąd się sturlałem. Postanowiłem pójść przed siebie. Jeśli się zgubię, to znajdą mnie, prawda? Nie mogą pozwolić na to, aby rozszarpały mnie głodne wilki. Co zrobiłby beze mnie mój szatyn? Pewnie by się załamał psychicznie i został w wojsku. Tam poznałby jakiegoś przystojnego kadeta, a wtedy... STOP! Nawet o tym nie myślę.
Po długich minutach byłem już zrezygnowany. Nogi mnie bolały i cały czas miałem wrażenie, że kręcę się w kółko. Usiadłem więc na ziemi pod drzewem i odpoczywałem... do czasu. Zostałem trafiony szyszką w głowę. Spojrzałem w górę i zmarszczyłem brwi. To nie było drzewo iglaste, więc szyszka nie mogła tak po prostu sobie na mnie spaść. Podniosłem się na nogi i rozejrzałem po okolicy. Dopiero teraz dostrzegłem znajomą posta za ścianą z krzewów.
Zakradłem się do niego od tyłu i wykorzystałem tą samą technikę, jakiej mnie nauczył. Skutecznie go unieruchomiłem. Zaczął się szarpać. Uśmiechnąłem się pod nosem i zaciągnąłem znajomym zapachem. Tak pachniał tylko porucznik Tomlinson, mój Lou. Schyliłem głowę i trąciłem nosem jego delikatną skórę, na której jak zwykle pojawiła się gęsia skórka. Po chwili zacząłem składać mokre pocałunki, na które ten sapnął. W końcu go puściłem.
- Jesteś kretynem, Styles! - odezwał się dopiero teraz, uspokajając oddech po tej szarpaninie.
- Spokojnie LouLou, nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy... - posłałem mu lekki uśmiech, lecz on wciąż gromił mnie spojrzeniem.
- Ale ja ci ją zaraz zrobię. - zagroził. - Mógłbym cię nawet zabić, gdybym uznał cię za wroga. Masz szczęście, że wciąż jesteś cały...
Na te słowa wybuchnąłem śmiechem. Jakoś sobie nie wyobrażam groźnego Louis'a, chociaż... jak sobie przypomnę to wydarzenie z Nickiem, to przyznaję, że mówił teraz prawdę. Więc dlaczego się ode mnie nie uwolnił i nie posłał na ziemię? Przecież był bardzo dobrze wyszkolony, nie to co ja - zwykły kadet.
- Widziałem cię, jak się zbliżasz. Wiedziałem, że to ty. - odparł, jakby czytając mi w myślach. - Poza tym zdradziłeś się zapachem. Jesteś też jedyną osobą jaką znam, która używa różanego żelu pod prysznic.
- Niezwykłe jak dużo o mnie wiesz. - wyszczerzyłem się w szerokim uśmiechu. - Liczyłem na szybki numerek w krzakach, do których bym cię zaprowadził.
- To muszę cię rozczarować, Harry. Za chwilę przybędą tu pozostali kadeci. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że to właśnie ty jako pierwszy stawiłeś się w bazie. Przecież nie wiesz jak używać kompasu oraz jak czytać mapę...
- To kwestia... przypadku. - powiedziałem szczerze. - A raczej upadku. - zaśmiałem się.
Szatyn jedynie westchnął i wywrócił oczami. Zaczął kierować się w stronę namiotu, a ja ruszyłem zaraz za nim. Chłopak usiadł na krześle i oparł swoją głowę na zgięciu ręki, którą położył na stole. Rozejrzałem się dookoła. Mój wzrok przykuła papierowa torebka. Sięgnąłem do niej i zajrzałem do środka. Kanapka. Wyciągnąłem ją i stwierdziłem, że była nadgryziona. Tyle razy wymieniałem z Lou ślinę, że nie przeszkadzało mi to, że on ją wcześniej jadł. Jego się nie brzydziłem.
- Tylko nie... - odezwał się i zamilkł widząc, że zatapiam zęby w puszystej bułce z kurczakiem. - Nie moje śniadanie... - dodał na koniec, ciężko wzdychając.
- Bardzo dobra ta kanapka, Lou. - przyznałem, odkładając resztę na stolik. - Przepraszam... Po tym wszystkim kupię ci najlepszą kanapkę z kurczakiem na świecie!
- Nie szkodzi. - zapewnił. - Jak chcesz, to ją dokończ.
Pokręciłem głową. Podszedłem do niebieskookiego i objąłem go z tyłu ramionami, podczas gdy on wciąż siedział na krześle. Jego włosy łaskotały moją twarz.
- O czym myślisz? - mruknąłem mu na ucho.
- O ciepłej kąpieli i masażu. - przyznał po dłuższej chwili. - Ale muszę tu spędzić jeszcze kilka godzin.
- Da się zrobić. - zapewniłem. - Jutro już będziemy w naszym mieszkaniu. Przeleżymy cały dzień w łóżku, przytulając się do siebie i mając głęboko gdzieś Grimshit'a i wszystkich z wojska, zgadzasz się ze mną?
- Mhm. - przytaknął i oparł policzek o moją rękę. - Nie wiem jak ty to robisz, Harry... Raz mam ochotę cię udusić i zakopać w lesie, a po chwili o niczym innym nie marzę niż o twojej bliskości.
- Taki już jestem. - zaśmiałem się, składając delikatny pocałunek na jego skroni. - Wrodzona umiejętność Styles'ów.
- Skromnością to ty nie grzeszysz. - przyznał.
Odsunąłem się od niego i wyprostowałem. Chłopak również się podniósł i zaczął szukać czegoś w plecaku. Złapałem go za biodra i podprowadziłem do stolika, o który się oparł. Chwyciłem za pośladki, sadzając na blacie. Sam ustawiłem się między jego nogami. Dłonią odgarnąłem mu wpadającą w oczy grzywkę. Patrzył na mnie zaciekawiony.
- Już niedługo, Lou. - szepnąłem i złączyłem nasze wargi razem. - Jeszcze tylko dzisiaj. - zszedłem pocałunkami na jego odkrytą szyję.
To tam miał swój wrażliwy punkt. Na jego skórze od razu pojawiła się gęsia skórka. Uśmiechnąłem się szeroko i po raz kolejny pocałowałem to miejsce. Lou było bardzo łatwo rozszyfrować. Uwielbiał gdy drapało się go po głowie, za uszkiem jak kota. Potrafił wtedy mruczeć z przyjemności. Kolejną rzeczą było przytulanie się. Czasami żartowałem, że tak naprawdę jest misiem koalą. Był niski i uroczy, a wszystko się zgadzało. Może nie jadł liści eukaliptusa, ale uwielbiał gdy poświęcałem mu swoją uwagę.
- Wiem, Hazz. Ale wiedz, że już wtedy się ode mnie nie uwolnisz. - zastrzegł.
- To dobrze, bo nie zamierzam. - posłałem mu ciepły uśmiech i pocałowałem w czubek nosa.
Akurat w tym momencie do namiotu wszedł jeden z kadetów. Spojrzał na nas i uśmiechnął się. Ponownie wyszedł na zewnątrz. Chyba wszyscy wiedzieli, że coś łączy mnie i porucznika. Nikt nie miał z tym problemu, nikomu to nie przeszkadzało... Ba! Nawet nam kibicowali. Uwielbiałem ich za to.
- Chyba powinniśmy zająć się swoimi obowiązkami. - zauważył szatyn i położył dłonie na mojej klatce piersiowej, odsuwając mnie dalej, by po chwili samemu zeskoczyć ze stołu.
Po kilkunastu minutach zebrał się cały nasz zespół. Podzieliliśmy się na mniejsze grupy i ruszyliśmy na wroga. Musieliśmy znaleźć obóz Nicka i go unieszkodliwić, jednym słowem - porządnie wpieprzyć, bo jestem pewien, że łatwo się nie podda.
- Życz nam powodzenia, poruczniku. - powiedziałem.
- Dajcie z siebie wszystko. Na pewno wygracie. - dodał i chciał dać mi szybkiego buziaka w policzek, lecz odkręciłem głowę w drugą stronę. Dzięki czemu nasze usta się spotkały, a szatyn oblał się rumieńcem.
- Odbiorę swoją nagrodę dziś wieczorem. - szepnąłem mu jeszcze na ucho i ruszyłem za swoimi kolegami. W grupie byłem z Niall'em, który zaczął żalić mi się, że jest głodny.
A kanapka z kurczakiem została na stole. Tak samo jak szatyn został w namiocie. Zupełnie sam.
♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖♖
Witajcie, kadeci!
U mnie ciągle pada, a raczej porządnie leje...
Przez to chce się spać i chyba porucznik utnie sobie jakąś drzemkę.
Akurat mam dużo czasu na pisanie rozdziału, ale bez drzemki nie dam rady, może napiszę coś wieczorem.
Wczoraj tak wciągnęło mnie opowiadanie, że zarwałam nockę. Też tak macie, gdy coś czytacie?
A teraz baczność! Wyruszamy na obóz Nicka!
Dziękuję za gwiazdki i komentarze!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top