ŜŇỖŴƑĹÃЌẸ


❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄

Witajcie kadeci!

Snowflake jest to dodatek do opowiadania ,,Yes, sir!'', o który prosiliście.

Nie jest jakiś rewelacyjny, ale cieszę się, że udało mi się go napisać.

Ma ok. 8500 wyrazów ^^

Uwaga: Może zawierać treść 18+

Boże Narodzenie odbywa się tak jak w Polsce, nie zmieniałam na zwyczaje panujące w UK

Miłego czytania!

❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄


W całym domu panował niezmącony spokój i cisza. Siedziałem sam w kuchni. Przede mną na stole stał kubek z parującą herbatą jaśminową, taką, jaką uwielbia Louis. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie i zauważyłem, że jest już po osiemnastej. Blue, nasz pies, który był z nami już od czterech lat smacznie spał sobie na podłodze pod stołem. Czułem jego miękkie futro przy stopach. Dzisiejszy dzień należał do tych leniwych. Wstałem rano, ubrałem, zjadłem śniadanie i wyprowadziłem psa. Następnie wyszykowałem się do pracy i wyszedłem do kawiarni, która należy do mnie i niebieskookiego.

Sięgnąłem teraz po kubek i upiłem nieco gorącego płynu. Zanim zdążyłem odstawić go na stół, do kuchni wbiegł podekscytowany szatyn. Jak zwykle miał na sobie moją za dużą bluzę i był bez skarpetek. Podszedł bliżej mnie i pociągnął za rękę, przez co poparzyłem sobie usta oraz rozlałem nieco herbaty na stół. Blue wybiegł spod stołu i patrzył na nas, przechylając łebek lekko w bok. Zapewne się zastanawiał co jego właściciel wyprawiał.

- Chodź szybko! - zawołał, a w jego oczach mieniły się małe diamenciki.

Ostrożnie odstawiłem kubek i podniosłem  z krzesła. Pozwoliłem się zaprowadzić do salonu, skąd mieliśmy widok na nasz ogród. W pokoju świeciła się malutka lampka, dając nikłe światło. Szatyn podszedł do okna i wskazał na spadające płatki śniegu. To było niezwykłe.

- Zaczęło padać! - krzyknął podekscytowany i gdyby mógł, to skakałby z radości aż pod sufit.

Zaśmiałem się cicho i przytuliłem się do jego pleców. On złapał za moje ręce i wtulił się we mnie bardziej. Mruknął zadowolony. Śnieg w Londynie był prawdziwą rzadkością. Jeśli już spadł, to szybko się rozpuszczał pozostawiając po sobie kałuże i błoto. Teraz z nieba spadały grube płatki śniegu. Na zewnątrz było ziemno i miałem małą nadzieję, że biały puch nie zniknie tak szybko. Może w końcu mielibyśmy białe święta.

- Myślisz, że napada go więcej do rana? - zapytał i odwrócił twarz w moją stronę.

- Na pewno, śnieżynko. - uśmiechnąłem się i dałem mu całusa w nosek.

Skrzywił się lekko, lecz po chwili na jego twarzy zagościł uśmiech. Złapałem go za biodra i podniosłem go góry, sadzając na parapecie. Podszedłem bliżej i trzymając go za dłoń, obserwowaliśmy spadające śnieżynki.

- Lubię śnieg. - przyznał po chwili.

- Dlaczego? - oderwałem wzrok od białego puchu i spojrzałem na jego twarz.

- Ponieważ jest piękny. Nie ma na świecie takiego samego płatku śniegu, to niezwykłe, prawda? - popatrzył teraz na mnie. - Jest taki wspaniały, a tak niewiele trzeba, by zniknął. Mógłby zostać na całą zimę. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy go nienawidzą...

- Po prostu nie potrafią docenić tego piękna. - przyznałem. - Śnieżynko. - dodałem.

- Śnieżynko? - zdziwił się.

- Sam powiedziałeś, że są niezwykłe, jak ty, Boo Bear. - szepnąłem i nachyliłem się nad nim, aby go pocałować.

Złączyłem nasze wargi w delikatnym pocałunku. Dłoń położyłem na jego policzku, powoli i z wyczuciem go głaszcząc. Pod opuszkami palców czułem kilkudniowy zarost. Odsunąłem się od niego, aby spojrzeć mu w oczy. Dostrzegłem tańczące iskierki szczęścia. Tak niewiele potrzeba, aby uszczęśliwić tę małą, słodką istotkę. Gdy opuścił wojsko w końcu zaczął żyć. Czasem wyglądał jak małe dziecko, które dopiero co uczy się świata. Nawet najdrobniejszy gest sprawiał mu radość i to było piękne.

- Znowu słodzisz. - przewrócił oczami i przyłożył czoło do zimnej szyby.

- Mówię czystą prawdę, codziennie muszę ci przypominać o tym, jak wspaniały jesteś. - westchnąłem.

- Mam iść z tobą do sklepu, zgadza się? - jęknął cicho po chwili zastanowienia.

- Skończyła się herbata i mleko. - przyznałem. - Wiesz, że nie lubię sam chodzić po supermarketach...

- Niech będzie. - zaśmiał się cicho. - Ale musisz mnie zanieść i ubrać.

- Ale z ciebie dziecko, poruczniku. - szepnąłem mu na ucho, gdy wziąłem go na ręce.

Ostrożnie, aby się o nic nie potknąć, skierowałem się na górę do naszej sypialni. Odłożyłem szatyna na łóżko i podszedłem do szafy, by wyciągnąć z niej ubrania niebieskookiego. Wziąłem jego ulubione spodnie dresowe, w których z pewnością nie zmarznie. Rzuciłem je na materac obok chłopaka. Następnie ponownie zanurkowałem w szafie, aby odnaleźć bluzkę. Na samym końcu sięgnąłem do szuflady, by wyciągnąć białe skarpetki.

- Ściągaj bluzę, poruczniku. - powiedziałem.

- Nie. - mruknął i położył się na lewym boku, zwijając w małą, uroczą  kuleczkę.

Westchnąłem i popatrzyłem na niego wyczekująco. Uśmiechnął się niewinnie i chyba nie miał zamiaru spełnić mojej prośby. Odłożyłem resztę jego ubrań i usiadłem obok na materacu.

- Mieliśmy iść do sklepu, Loueh. - powiedziałem smutno. - Obiecałeś mi, że ze mną pójdziesz.

- Jestem śpiący, Hazz. - mruknął i zamknął oczy.

- Nie nabiorę się na to. - stwierdziłem. - Wykorzystałeś tę wymówkę już stanowczo za dużo razy. Teraz pan porucznik podnosi swoją zgrabną dupkę z łóżka i się ubiera, albo...

- Albo co? - otworzył oczy, patrząc na mnie z zainteresowaniem.

- Albo nici z seksu. - odparłem prosto z mostu.

- To jest szantaż! - zawołał i poderwał się z łóżka do pozycji siedzącej.

- Wcale nie, ja po prostu informuję o skutkach, jakie wynikną przez to, że nie kupimy dziś mojej ulubionej herbaty.

- Naszej, Harold. - poprawił mnie. - Naszej ulubionej herbaty. W zamian za to, że pójdziemy, to pomożesz mi w końcu ubrać choinkę.

- Przecież w zamian miałem cię tu przynieść i ubrać. - zmrużyłem na niego oczy.

- Zapomniałem o tym drzewku, dobrze wiesz, że nie poradzę sobie z tym sam. Już dawno powinniśmy je ubrać, tylko zawsze z tym zwlekasz. - odparł.

- Niech będzie. - zgodziłem się. - Pomogę ci z tym modrzewiem.

- To jodła! - zawołał, jakby to była jakaś kolosalna różnica. - I Harry...

- Tak? - zapytałem, podając mu skarpetki.

- Pierniki.

- Co ,,pierniki''?

- Upieczemy je dzisiaj, a jutro ozdobimy. - zarządził.

- Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś dzisiaj zrobić? - zapytałem, chcąc już wiedzieć na zapas.

- W zasadzie to nie. - przyznał i naciągnął na siebie spodnie.

Dopiero teraz zauważyłem, że oprócz mojej bluzy i bokserek nic na sobie nie miał. Zwilżyłem swoje usta końcówką języka. Louis to zauważył, ponieważ uśmiechnął się zadziornie. Już wiedziałem co chodziło po tej jego małej główce.

- Ale bluzę zostawiam. - oznajmił i skierował się do wyjścia z sypialni.

- Zaczekaj na mnie! - zawołałem, zdejmując z siebie dresy w których chodziłem po domu.

Szybko odszukałem w szafie czarne rurki, które z niemałym trudem na siebie naciągnąłem. Założyłem bluzkę i pobiegłem na korytarz, schodząc po schodach. Louis już na mnie czekał. Miał na sobie puchatą kurtkę. Na jego nogach znajdowały się jego ulubione Vansy, w których chodził bez względu na porę roku czy pogodę. Założyłem swoje skórzane sztyblety  i czarny płaszcz. Z szafki wyciągnąłem czapkę, którą naciągnąłem na głowę szatyna. Jęknął cicho i się skrzywił.

- Nie chcę, abyś się przeziębił, śnieżynko. - powiedziałem i pocałowałem go w nos, na co od razu się rozchmurzył.

Zabrałem portfel oraz kluczyki i wyszliśmy z mieszkania. Na zewnątrz rzeczywiście nieźle prószyło. Otworzyłem samochód i zajęliśmy miejsca. Przez ten śnieg dojazd do centrum zajął nam dłuższą chwilę. Udało się zaparkować blisko wejścia sklepu. To był naprawdę wyczyn. Ludzie wpadli w szał zakupów. Koszyki sklepowe mieli wypchane po same brzegi. Wysiadłem z samochodu i zaczekałem na Louisa. Spojrzałem w bok na dwójkę małych dzieci, które wsiadały do pojazdu. Zanim zdążyłem się zorientować, poczułem lekkie uderzenie. Odwróciłem się w stronę szatyna. Stał trzy metry dalej z szerokim uśmiechem na twarzy. Chuchał w swoje ręce, próbując je ogrzać. Trafił mnie śnieżką, mały krasnal!

- Tak się bawimy, panie Tomlinson? - uniosłem jedną brew ku górze.

Nachyliłem się i nabrałem nieco śniegu w swoje dłonie. Uformowałem w miarę okrągłą kulkę i rzuciłem w jego stronę. Niestety ta mała pchła zrobiła unik i śnieżka uderzyła w czarny samochód, obok którego zaparkowaliśmy. Jego właściciel posłał mi karcące spojrzenie i pokręcił głową.

- Lepiej chodźmy już do sklepu. - westchnąłem.

Louis podszedł do mnie i weszliśmy do środka. W sklepie było bardzo jasno od różnych świecidełek oraz ozdób. Wszystko było niezwykłe. Wziąłem mały koszyk i ruszyliśmy w kierunku alejki, gdzie znajdowały się różnego rodzaju herbaty, kawy. Odszukałem właściwą i wrzuciłem dwa opakowania do koszyka - tak na wszelki wypadek.

- Jeszcze mleko. - przyznałem.

- Zrobimy gorącą czekoladę? - zapytał niebieskooki, patrząc na mnie wyczekująco.

- Możemy zrobić. - odparłem. - Potrzebujemy jeszcze czegoś?

- Pianki! - zawołał. - Kupimy pianki i... kolorową posypkę!

- W porządku. - skinąłem głową. - To ja pójdę po mleko i zaraz do ciebie przyjdę.

Szatyn przytaknął i po chwili ruszył w stronę regału ze słodyczami. Sam wybrałem się w kierunku nabiału. Odszukałem odpowiedni karton mleka i włożyłem go do koszyka. Następnie udałem się na poszukiwania mojego chłopca. Znając go, to stoi i zastanawia się jakie pianki wybrać. Skręciłem w odpowiedni sektor i zdziwiłem się widząc kucającego Louisa przy małej dziewczynce. Dziecko mogło mieć co najwyżej sześć lat. Szatyn znajdował się tyłem do mnie, więc nawet nie zauważył, gdy do niego podszedłem. Brązowowłosa dziewczynka miała łzy w oczach i wyglądała, jakby za chwilę miała się popłakać.

- Zaraz znajdziemy twoją mamusię, tak?  - powiedział łagodnie niebieskooki. - Tylko nie płacz Alice.

- Lou? - zwróciłem się do chłopka.

Podniósł się i spojrzał na mnie. Trzymał dziewczynkę za rączkę. Dziecko patrzyło na mnie wystraszone.

- Ta mała się zgubiła. - wyjaśnił. - Pomożemy jej znaleźć mamę, może ktoś mógłby ją wywołać.

- Zapewne się martwi. - zgodziłem się.

Zaczęliśmy kierować się w  stronę kas sklepu. Zanim jednak tam dotarliśmy, zaczepiła nas kobieta. Na jej policzkach znajdowały się łzy. Ukucnęła przy dziewczynce i upewniła się, że wszystko jest w porządku. Następnie wzięła ją na ręce i spojrzała na nas z ulgą.

- Bardzo wam dziękuję. - powiedziała. - Tylko na chwilę się odwróciłam i już jej nie było.

- Chciałam cekoladkę. - odezwała się nieśmiało Alice. - Pseplasam mamusiu...

- Nigdy tak nie rób. - westchnęła kobieta, pouczając swoje dziecko. - Jeszcze raz dziękuję.

Louis zapewnił, że to nie był kłopot. Bardzo się cieszył, że mógł pomóc. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Mały bohater. - pomyślałem. Po tej przygodzie wróciliśmy do robienia zakupów. Najdłużej nam się zeszło przy kasach. Mieliśmy tylko pięć rzeczy, lecz musieliśmy czekać w długiej kolejce. Ale nie narzekałem, dopóki miałem przy sobie Louisa, było dobrze.

Gdy wróciliśmy w końcu do domu, odłożyłem zakupy i pomogłem rozebrać się Louisowi, zawieszając jego kurtkę na wieszaku. Sam ściągnął czapkę  i stając na palcach, pocałował mnie krótko w policzek. Zabrał siatkę z zakupami, która leżała obok mojej nogi i poszedł do kuchni. Szybko zdjąłem płaszcz i ruszyłem w jego stronę. Stał przy blacie i próbował dosięgnąć do kubków, znajdujących się na najwyższej półce. Po cichu podkradłem się do niego i złapałem za biodra. Przyciągnąłem go do siebie i pocałowałem w kark. Zaśmiał się cicho, ponieważ tam miał łaskotki.

- Pomóc w czymś panu?  - szepnąłem mu na ucho.

- Podasz mi tamte kubki? - zapytał. - Wiesz, że jestem niski i mam problem z dosięgnięciem ich. Specjalnie kładziesz je tak wysoko...

- Robię to po to, aby móc podziwiać takie piękne widoki.  - dodałem, wsuwając swoją dłoń pod bluzkę, która podwinęła mu się do góry.

- Jesteś niewyżyty. - westchnął i odwrócił się do mnie przodem.

- Już mi to mówiłeś. - przyznałem i złapałem go za pośladki, sadzając na blacie.

Stanąłem między jego nogami. Dłońmi wśliznąłem się pod spodnie dresowe, uciskając jego zgrabny tyłek. Zaśmiał się przyciągnął mnie za bluzkę do siebie. Złączył nasze usta w pocałunku. Szybko wdarł się do mojego wnętrza, próbując mnie zdominować. Nie tym razem. - pomyślałem. Ścisnąłem jego pośladki. Wydał z siebie zabawny odgłos. Pozwoliło mi to przejąć kontrolę nad pocałunkiem. Zmuszony był mi się podporządkować. Zwolniłem nieco, co chyba mu się nie spodobało.

- Trzeba chyba pokazać porucznikowi, gdzie jego miejsce. - szepnąłem mu na ucho, przygryzając  płatek.

- Mieliśmy ubierać choinkę. - zauważył.

- Mamy jeszcze tyle czasu do świąt. - przyznałem.

- A gorąca czekolada?  -  popatrzył na mnie z nadzieją.

- Później. - obiecałem. - Wczoraj za szybko zasnąłeś.

Złapałem go dłońmi pod pośladkami i podniosłem. Owinął się nogami wokół mnie, specjalnie  ocierając swoim kroczem. Wiedziałem, że z niego przebiegła bestia. Złapał się mojej szyi i udaliśmy się do sypialni. Blue, który dopiero teraz sobie o nas przypomniał, podążał za nami.

- Przykro mi koleżko, ty zostajesz. - zaśmiałem się cicho, widząc, jak przestaje merdać ogonem.

Usiadł przed drzwiami, które zamknąłem. Nie chciałem, aby wszedł w nieodpowiednim momencie. Raz zdarzyła nam się żenująca sytuacja. Kochaliśmy się w sypialni, lecz zapomnieliśmy o obecności psa. Już prawie dochodziłem, gdy na łóżko wskoczył husky. Zaczął na mnie szczekać, a wszystko przez to, że Lou nie potrafił hamować jęków. Oczywiście nie miałem mu tego za złe. Uwielbiałem słuchać tego, jak krzyczy z przyjemności. Niestety pies jak zwykle źle to zinterpretował i przybył obronić swojego pana - w tym przypadku szatyna. Niewdzięcznik ugryzł mnie... w tyłek. W tamtej chwili myślałem, że oddam go z powrotem do schroniska. Od tamtej pory bałem się odwracać do niego tyłem.

- Nie musisz zamykać tych drzwi na klucz, przecież nie wejdzie. - zaśmiał się szatyn.

- A kto go tam wie... - westchnąłem, lecz dałem spokój z zamkiem.

Odłożyłem Louisa na łóżko. Chciałem wstać po lubrykant i zabezpieczenia, lecz złapał mnie za koszulkę i pociągnął, w efekcie czego wylądowałem na nim. Cicho jęknął, gdy zmiażdżyłem jego twarz swoją klatką piersiową. Uniosłem się na łokciach i spojrzałem w błyszczce tęczówki ukochanego. Nachyliłem się i pocałowałem go w nos, który następnie polizałem. Uśmiechnął się szeroko i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Złączyłem nasze usta w żarliwym pocałunku. Poczułem jak wplątał dłonie w moje włosy i delikatnie za nie pociągnął. To jeszcze bardziej mnie nakręcało. Uwielbiłem, gdy tak robił.  Gdy się od niego oderwałem, zszedłem pocałunkami niżej. Teraz moje wargi badały delikatną skórę szyi szatyna. Zauważyłem, jak stopniowo pojawia się gęsia skórka. Odchylił głowę do tyłu, dając mi większy dostęp. On był taki uroczy i cholernie gorący.

Przypomniał mi się nasz pierwszy raz pod drzewem, gdy byliśmy jeszcze w wojsku. Porucznik zgrywał zimnego dupka, ale wystarczyło znaleźć odpowiedni sposób, a zamieniał się w uległego kociaka. Nigdy nie pasował mi na osobę dominującą.  Nawet będąc porucznikiem był ciepłą kluchą. Tworzył pozory, ale ja nie dałem się zwieść. Miał za doskonały tyłek, aby się marnował.

- Kocham cię, Hazz. - szepnął, łapiąc twarz w swoje małe dłonie.

- Też cię kocham, Loueh. - odpowiedziałem. - A teraz rączki do góry, poruczniku.

Powoli zacząłem ściągać z niego moją bluzę, którą zawsze mi podkradał. Widziałem na jego twarzy szeroki uśmiech. Zanim jednak zdążyłem pozbyć się swoich bokserek, usłyszałem ciężkie dyszenie. Zamarłem na chwilę i spojrzałem uważnie na ukochanego.

- On tam jest, prawda? - zapytałem.

- To... mądry pies. - zaśmiał się.

- Mówiłeś, że mam nie zamykać drzwi na klucz, jak on tu wlazł?! - zawołałem. - Blue! Radzę ci uciekać!

*****

- Powiesiłeś już te lampki? - zapytał szatyn, szukając czegoś w kartonie.

Wyprostowałem się i odetchnąłem. Ubieranie tej choinki było męczące z takim małym marudą. Ciągle coś mu się nie podobało. A to lampki nie takie, a to w złym miejscu powiesiłem bombkę, bo czerwona nie może być obok czerwonej. Spojrzałem teraz na szatyna. Na głowie miał czapkę Świętego Mikołaja. Nucił coś pod nosem, kręcąc przy tym tyłkiem. Cholerny kusiciel.

- Nie mogę znaleźć tego srebrnego renifera. - mruknął do siebie.

Podszedłem do niego, chwytając za biodra. Odwrócił głowę i lekko się uśmiechnął.

- Nie widziałeś go? - zapytał. - To moja ulubiona ozdoba...

- Niestety nie. - powiedziałem. - Może skończymy ubieranie tej choinki i zajmiemy się czymś przyjemniejszym?

- Pieczeniem pierników? - spytał niewinnie, na co pstryknąłem go w nos.

Odwrócił się do mnie przodem i zarzucił ręce na moją szyję. Schyliłem się i pocałowałem go w kącik ust. Czułem jak się uśmiecha. Dłonie zsunąłem na dół na jego pośladki. Chciałbym zobaczyć je bez spodni. Tak dawno tego nie robiliśmy, ponieważ zawsze coś nam przeszkadzało. Przecież mi też się coś od życia należało, prawda?

- Przestań mnie obmacywać. - powiedział cicho. - Mamy dużo pracy przed świętami, jeszcze tyle do zrobienia...

- Loueh... - mruknąłem, gdy wyplątał się z moich ramion.

- Później, Hazz. - uśmiechnął się i powrócił do swojego pudełka. - Naprawdę muszę znaleźć tego renifera.

Usiadłem na kanapie i skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej. Zapewne wyglądałem jak naburmuszone dziecko, które nie dostało lizaka, ale właśnie tak się czułem. Tylko moim lizakiem był Louis. Chciałem się z nim w końcu kochać.  Blue nigdy nie miał tego problemu, bo gdy był w potrzebie, to wyżywał się na pluszowej kaczce.

- Może zawiesimy już gwiazdę? - podsunąłem.

- To na koniec. - powiedział. - Nie zrobimy tego, dopóki Zefir się nie znajdzie, wiesz... reniferek.

Westchnąłem ciężko i czekałem aż skończy przeszukiwać kartonowe pudło. Po jakimś kwadransie się poddał. Powiedział, że później przeszuka strych. Powiadomił mnie też, że idzie teraz do kuchni, przygotować masę na pierniki. Zapewniłem go, że później przyjdę.

Gdy zniknął, sam zacząłem szukać tej głupiej ozdoby. Do wspaniałej nocy z moim ukochanym dzielił mnie plastikowy renifer! Znalazłem go po dwóch minutach, a raczej Blue znalazł. Przyniósł go w pysku, a raczej to, co z niego zostało. Zrobił sobie z niego gryzak. Jak to Louis zobaczy, to zrobi mu się przykro. To była konkretna ozdoba, dostał ją od swoich sióstr, miała wartość sentymentalną.

- Blue... - westchnąłem, zabierając nieszczęsnego Zefira.

Wsadziłem go w kieszeń i udałem się do kuchni. Louis ugniatał ciasto. Jak zwykle był cały brudny. Nawet we włosach miał biały proszek. Na mój widok szeroko się uśmiechnął.

- Muszę pojechać na chwilę do miasta. - powiedziałem. - Potrzebujesz czegoś?

- Raczej nie. - przez chwilę się zastanowił. - Tylko wróć szybko, dobrze?

- Będę najszybciej jak się da. - zapewniłem.

Podszedłem do niego i pocałowałem w policzek. Nie przejmowałem się tym, że teraz ja byłem brudny.  Założyłem kurtkę i buty. Pojechałem od razu do tego samego supermarketu. Widziałem podobne ozdoby choinkowe. Musiał tam być jakiś renifer. Moje poszukiwania potrwały znacznie dłużej, niż planowałem. Znalazłem podobną figurkę co Zefir. W domu byłem po godzinie.

- Wróciłem! - zawołałem.

- Co takiego kupiłeś? - zapytał.

Podszedł do mnie i spojrzał na reklamówkę. Oprócz ozdoby kupiłem mandarynki. Szatyn na ich widok się ucieszył. Od razu zabrał siatkę z mojej ręki i skierował się do kuchni. Skorzystałem z okazji i zakradłem się do salonu, gdzie do pudła włożyłem srebrnego renifera.

- Kochanie! - zawołałem. - Znalazłem Zefira!

Po chwili szatyn pojawił się w pokoju. Spojrzał na karton i wyciągnął z niego figurkę. Uśmiechnął się szeroko i powiesił go obok... Zefira?

- Pojechałeś po tę ozdobę? - zapytał.

- Ale... Blue zniszczył tego renifera i ja... - na chwilę przerwałem. - Pojechałem specjalnie po niego...

- Aww jakie to kochane! - zawołał i rzucił mi się w ramiona.

Przytulił mnie mocno do siebie i pocałował. Oddałem tę pieszczotę z niemałym zdziwieniem. Objąłem szatyna i pogłębiłem pocałunek.

- Było powiedzieć co się stało. - kontynuował. - Wiesz, że mam w zapasie jeszcze pięć reniferów? Ten jest Śmiałek. - wskazał na ozdobę, którą wcześniej powiesił.

- Pięć... reniferów? - powtórzyłem za nim.

- Zgadza się.  - skinął głową, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.

Straciłem godzinę... Godzinę! Przez ten czas mógłbym robić o wiele przyjemniejsze rzeczy. Oczywiście  z niebieskookim. Marzyłem, aby w końcu nastała noc. Wtedy może uda mi się zyskać nieco uwagi ze strony swojego męża.

- Hazzuś? - zapytał i to wyrwało mnie z rozmyślań.

- Tak, kochanie? - pogładziłem jego plecy między łopatkami.

- Trzeba powiesić gwiazdę, zrobisz to? - spojrzał na mnie wyczekująco.

- Naturalnie.

Wyciągnąłem złotą gwiazdę i podałem ją szatynowi. Gdy chciał już zaprotestować, że jest niski i nie dosięgnie, kucnąłem, czekając na niego.

- Nie ma mowy. - od razu się nie zgodził.  - Jestem ciężki, nie chcę ci złamać kręgosłupa.

- Jesteś leciutki, śnieżynko. - zaśmiałem się.

Wciąż nieprzekonany podszedł do mnie i usiadł na moich ramionach. Podniosłem się, starając złapać równowagę.  Trzymałem go za nogi, bojąc się, że może spaść. Zbliżyłem się do  drzewka. Szatyn założył gwiazdę na wierzchołek. Uśmiechnąłem się szeroko. Po chwili Lou nachylił się i złożył motyli pocałunek na moim czole.

- To co teraz robimy? - zapytałem.

- Muszę wyciągnąć ostatnie pierniki z kuchenki. - powiedział.

- Więc ruszamy.

Zacząłem kierować się w stronę drzwi. Chyba to jednak było nieprzemyślane. Zanim szatyn zdążył cokolwiek powiedzieć, jęknął cicho i złapał się za głowę. Zsunął się ze mnie i stanął obok. Uderzył głową o framugę. Zapomniałem o takim drobnym szczególe... Nie zmieściliśmy się w drzwiach.

- O Boże! - zawołałem. - Tak bardzo przepraszam, kochanie!

Zabrałem jego dłoń od czoła i zauważyłem siniejące miejsce. Złapałem go za rękę i pociągnąłem do kuchni. W zamrażarce znalazłem mrożoną marchewkę, ale dobre to niż nic. Kazałem mu przyłożyć do czoła. Pocałowałem również to miejsce.

- Nic się nie stało, Hazz. - zapewnił, śmiejąc się jak głupek. - Zawsze zastanawiam się czemu nasze święta tak wyglądają... Rok temu o mało co nie spaliliśmy kuchni. Nawet teraz czuję zapach spalenizny...

- Pierniki! - zawołałem.

Rzuciłem się w stronę piekarnika i wyciągnąłem blaszkę ze zwęglonymi piernikami. Przy okazji trochę się poparzyłem. To zdecydowanie były najbardziej... zwariowane święta.

- Może damy sobie spokój z dalszym gotowaniem czy pieczeniem? - zaproponowałem.

- Tak, to dobry pomysł. - przyznał szatyn z szerokim uśmiechem. - Ten dzień był bardzo emocjonujący.

- Też tak uważam. - uśmiechnąłem się  lekko.

Louis podniósł się i uwiesił  jak małpka na mnie, oplatając nogami mój tułów. Stwierdził, że droga po schodach do sypialni jest zbyt męcząca. Jak zwykle mu uległem i bez gadania pokonałem schodki, aby na koniec odstawić Louisa na materac.

- Może zakończymy ten dzień czymś miłym i przyjemnym? - zapytałem.

- Mówisz o ciepłej kąpieli?

- Możemy to zrobić i w wannie, Loueh. - uśmiechnąłem się na wizję wspólnej kąpieli.

- Brzmi wspaniale. - wyszczerzył się szeroko i wyciągnął na łóżku niczym kot.

- Pójdę ją przygotować, a ty nie zasypiaj, jasne?

Wszedłem do łazienki i nalałem ciepłej wody. Dodałem różne płyny i balsamy do kąpieli. Wsypałem nawet płatki róży.  Chciałem zapalić świeczki, ale zapałki wpadły mi do wody. Jak pech to pech...

Gdy wróciłem po szatyna, ten leżał na łóżku tyłem do mnie. Podszedłem bliżej niego. Potrząsnąłem delikatnie ramieniem, ale nie reagował. Westchnąłem zrozpaczony, gdy zauważyłem, że śpi. Włosy roztrzepane miał na poduszce, a twarz spokojną. Widocznie był bardzo zmęczony. Mój słodki maluszek...

Ale kąpiel nie mogła się zmarnować. Powoli zacząłem rozbierać  szatyna z ubrań. Byłem pod wrażeniem, że się nie obudził. Sam też pozbyłem się ubrań w sypialni i podniosłem mojego chłopca, kierując się do łazienki. Tam ostrożnie wszedłem do wanny razem z niebieskookim. Usiadłem za nim. Jego głowa spoczywała na mojej kletce piersiowej.

- Musiałeś zasnąć, mała cholero. - westchnąłem. - A miałem takie plany na tę noc...

Sięgnąłem po gąbkę i zacząłem go myć. Przywarłem ustami do jego wrażliwej szyi. Złożyłem tam drobne pocałunki. Zatrzymałem się przy linii szczęki, gdzie zassałem skórę, robiąc krwistą malinkę. Gdy gąbką zszedłem na jego podbrzusze, ten zaczął się kręcić. Uśmiechnąłem się lekko i powtórzyłem ruch ręką.

- Hazz... - mruknął.

- Już wstałeś? - zapytałem.

- Jestem zmęczony. - jak na potwierdzenie swoich słów ziewnął.

- Nie musisz nic robić, ja się tobą zajmę. - odparłem.

- A jutro, gdy przyjdą twoi rodzice to będę chodził okrakiem. - mruknął.

- Jakby nie byli tego zwyczajni. - przewróciłem oczami.

Poczułem lekkie uderzenie. Louis patrzył na mnie z wyrzutem. To nie była moja wina, że miał tak wspaniały tyłek, która aż sam się prosił o uwagę.

- Idę spać, Harry. - powiadomił mnie.

Podniósł się z wanny i wyszedł, sięgając po ręcznik. Wytarł się nim i zawiązał wokół pasa. Westchnąłem cicho, cały czas na niego patrząc.

- Kochanie, jesteś zły? - zapytałem.

- Zmęczony. - odparł i wyszedł.

Zostałem w łazience sam. Patrzyłem na pływające płatki róż. I na co to wszystko? Umyłem się i wyszedłem z wody. Dokładnie  wytarłem i założyłem bokserki. Ruszyłem do sypialni. Louis leżał już w łóżku, przykryty kołdrą. Chyba już spał. Po cichu obszedłem całe łóżko i położyłem się na wolnej połowie. Popatrzyłem na spokojną twarz swojego męża. Jego rzęsy rzucały cienie na policzki. Ostrożnie przyciągnąłem niebieskookiego do siebie, składając mały pocałunek na jego czole.

- Dobranoc, Loueh. - szepnąłem.

*****

- Na zdrowie! - zawołałem.

Louis nie odpowiedział, tylko kichnął po raz drugi. Siedział w kuchni na krześle, a przed sobą miał kubek herbaty. W prawej dłoni ściskał chusteczkę higieniczną. Wyglądał blado. Usta miał spierzchnięte, a nos zaczerwieniony.

- Dziękuję. - odparł i wydmuchał nos.

- Moje maleństwo się rozchorowało. - powiedziałem smutno. - Idziesz od razu do łóżka.

- Nie mogę, mam tyle jeszcze do zrobienia na święta... Jeszcze twoi rodzice...

- Zadzwoniłem już do nich i powiedziałem, że jesteś chory. Przełożyłem tę przedświąteczną kolację  na inny dzień. Nie wyglądasz dobrze, więc nawet nie dyskutuj.

- Ale Harry, ja naprawdę... - przerwałem mu.

- To jest rozkaz, poruczniku Tomlinson!

- A ty niby kim jesteś, że możesz mi rozkazywać, kadecie? - zaśmiał się i od razu musiał wytrzeć swój nos chusteczką, ponieważ się zasmarkał.

- Kadet Tomlinson, sir! - zaśmiałem się. - Mąż takiej małej wkurzającej pchły, zwanej Lou.

Podszedłem do niego bliżej i złapałem, podnosząc do góry. Próbował się wyrwać, lecz to ja byłem ten silniejszy. Zacząłem kierować się z nim w stronę sypialni. Wszedłem z nim po schodach i postawiłem dopiero w pokoju. Uchyliłem rąbek kołdry, aby mógł pod nią wejść. Zrobił to niechętnie. Grymas twarzy tylko na to wskazywał.

Położył się wygodnie i poprawiłem mu poduszki. Przykryłem dodatkową warstwą koca, aby nie zmarzł.

- Chyba sobie żartujesz. - powiedział. - Ja się tu u paruję, a nie wyzdrowieję.

- Zaraz przyniosę cię skarpetki i ten czerwony sweterek. - zignorowałem jego słowa.

Podszedłem do szafy i zabrałem potrzebne rzeczy. Wróciłem do chłopaka i nałożyłem na jego stopy skarpety w paski. Potem naciągnąłem sweterek. Nie był tym zachwycony. Pocałowałem go w czoło i poprawiłem pojedyncze kosmyki karmelowych włosów.

- Prześpij się, słońce. - powiedziałem. - Ja zajmę się kuchnią.

- I tego się obawiam. - westchnął.

Zaśmiałem się krótko i wyszedłem z sypialni. Zszedłem na dół, by zrobić gorącej herbaty dla szatyna. Przyszykowałem również kanapki z masłem. Podczas choroby nie je nic innego. Zanim zdążyłem zalać herbatę, usłyszałem odgłosy stóp na schodach. Zauważyłem, jak niebieskooki przemknął się do salonu. Przyglądałem mu się przez chwilę. Przyniósł ze sobą poduszkę i koc. Nie miał na sobie sweterka, lecz skarpetki zostawił. Położył się na kanapie i przykrył.

- W sypialni miałbyś lepiej. - powiedziałem, podchodząc do niego.

- Ale nie chciałem być sam na górze. - odparł. - Nie będę ci tu przeszkadzał?

- Nigdy mi nie przeszkadzasz. - przyznałem szczerze. - Planowałem udekorować lukrem pierniki, jak to zawsze robimy. Pomożesz mi?

- Jasne. - zawołał radośnie i próbował się podnieść.

Przytrzymałem go, aby nie wstawał. Spojrzał na mnie zdziwiony. Uśmiechnąłem się lekko i potarłem kciukiem jego policzek. Niebieskie tęczówki utkwione były we mnie.

- Nie wstawaj, ja zaraz je tu przyniosę. - dodałem. - Wezmę też kanapki i herbatę.

- Mówiłem już, że cię kocham? - uśmiechnął się wdzięcznie.

- Codziennie po kilkanaście razy, skarbie. - szepnąłem.  - Ale możesz powtórzyć. - wyszczerzyłem się.

- Gdyby ktoś mi powiedział, że kadet Styles, najgorszy wrzód na tyłku zostanie moim mężem to kazałbym mu czołgać się po łokcie w błocie.

- Ja gdy tylko na ciebie spojrzałem, to wiedziałem, że będziesz mój, poruczniku. - powiedziałem pewnie.

- A jak bym był zajęty? Albo miał dziewczynę?

- To mnie nie interesowało, zawsze  zdobywam to, czego pragnę. Z tobą było cholernie trudno. Poza tym... tylko głupek  uwierzyłby, że mógłbyś być z dziewczyną.

- A dlaczego nie? - zmarszczył brwi.

- Masz za dobry tyłek, Loueh. - szepnąłem mu na ucho i skradłem buziaka.

Skierowałem się do kuchni. Wróciłem do chłopaka z kubkiem gorzkiej herbaty oraz talerzem kanapek. Postawiłem to wszystko na stoliczku do kawy, który przysunąłem najbliżej kanapy. Szatyn uniósł się wyżej i chwycił za kubek, upijając nieco gorącego płynu.

- Przyniosę pierniki. - dodałem, ponownie opuszczając salon.

Chwilę mi zajęło, zanim odnalazłem kolorowy lukier oraz różnego rodzaju posypki. Postawiłem to obok talerza. Podszedłem do kanapy i uniosłem nogi szatyna, aby zająć miejsce na kanapie. Położyłem jego stopy na swoich udach, dokładnie je przykrywając kocem, który się zsunął.

- A ty nie zjesz śniadania, Hazz?

- Ja już jadłem. - powiedziałem. - A jak zgłodnieję, to podkradnę kilka tych słodkości.

- Ani mi się waż! - zawołał. - Teraz już wiem, gdzie zniknęły wszystkie pierniki po świętach.

- Nie mogły się zmarnować, więc poczęstowałem się kilkoma...

- W tym roku zrobiłem ich znacznie więcej.

- Więcej jedzenia! - ucieszyłem się.

- Nie dla nas. - zaznaczył. - Odwiedzimy szpital.

- Co? - popatrzyłem na niego spanikowany. - Coś cię boli kochanie? Boże... wiedziałem! Już wczoraj zachowywałeś się dziwnie.

- To, że nie chciałem się kochać wcale nie jest dziwne. - mruknął. - I nic mi nie jest, jestem zdrowy.

Popatrzyłem na niego znacząco. Westchnął i przewrócił oczami. Wydmuchał nos i rzucił zużytą chusteczkę na podłogę obok siebie.

- Jestem chory, ale to tylko przeziębienie, które nie wymaga hospitalizacji. Chcę pojechać do szpitala, ponieważ kiedyś Zayn wspominał, że organizują taką akcję, podczas której osoby przebrane za Mikołaja rozdają dzieciom prezenty i słodycze. Pomyślałem, że moglibyśmy tam pojechać i...

- Lou! - zawołałem i rzuciłem się na niego, mocno przytulając. - Jesteś prawdziwym aniołem! Jesteś wspaniały, kruszynko! Mam wspaniałego męża. - wzruszyłem się.

- Hazz... - jęknął. - Zejdź ze mnie, bo mnie zmiażdżysz...

Szybko powróciłem na swoje miejsce. Otarłem łzy, które napłynęły mi wcześniej do oczu. Gdy Louis zjadł śniadanie, odebrałem od niego talerz i podałem jednego pierniczka, którego zaczął ze skupieniem przyozdabiać. Nie szło mi za dobrze, ale Louis mi tego nie powiedział. Uśmiechał się tylko, gdy odkładałem gotowego i udekorowanego lukrem piernika.

Po tym zadaniu odłożyłem nasze prace, aby wyschły. Dziś wieczorem zapakujemy je w folię i zawiążemy czerwoną kokardką. Będą piękne. Dekorowanie chyba pochłonęło całą energię szatyna, ponieważ przy ostatnim usnął. Poprawiłem mu poduszkę i koc. Sam ruszyłem do kuchni. Zdecydowanie nie poradziłbym sobie z pieczeniem czy gotowaniem. Nie chciałem też nikogo potruć. Z moją mamą umówiłem się, że za trzy dni, czyli w Wigilię przyjedziemy do nich. Wiedziałem, że Louis nie będzie miał nic przeciwko.

Zamiast kucharzenia, zająłem się sprzątaniem. Wraz z Louisem nie należeliśmy do bałaganiarzy. Pobyt w wojsku nauczył mnie dyscypliny i porządku. Pamiętam, jak szatyn przez pierwsze tygodnie zrywał się wcześnie rano, jeszcze przed szóstą, jakby podświadomie wiedział, że trzeba przeprowadzić zbiórkę. Starannie ścielił swoje łóżko i składał ubrania. Wszystko robił z ogromną precyzją. Skutecznie to zmieniłem.

Raz stłukł talerz i nie powiedział mi o tym. Jeździł po różnych sklepach w poszukiwaniu tego samego. Niestety nie znalazł. Myślał, że będę zły. Ja jedynie się uśmiechnąłem i przytuliłem go. Powiedziałem, że znaczy dla mnie dużo więcej niż głupi, porcelanowy przedmiot. Gdy dalej przejmował się z tym zdarzeniem, to przeszliśmy do kuchni. Stłukłem kilka talerzy, a ten patrzył na mnie jak na wariata. Po chwili przyłączył się do mnie i nawet świetnie się bawił. To go odstresowało. Potłukliśmy całą zastawę i od tamtej pory nie przejmowaliśmy się takimi drobiazgami. Później oczywiście musieliśmy kupić komplet talerzy, ale nie to było ważne. Następną rzeczą, która się zmieniła to to, że spaliśmy do południa. Nie pozwalałem mu wstać przed dziesiątą. Leżeliśmy wtuleni w siebie i rozmawialiśmy. Pewnego razu zrzucił mnie z łóżka, bo potrzebował pilnie do łazienki, a ja nie chciałem go puścić.

Wszystkie takie małe historie w naszym życiu miały dla mnie oraz szatyna ogromne znaczenie. Pierwsze wspólne gotowanie, pierwsze ubieranie choinki. Codziennie cieszyłem się z obecności Louisa.

Zanim pomyślałem o kolejnej wspólnej chwili, usłyszałem Blue. Jak dotąd nie wychodził z kuchni. Leżał grzecznie pod stołem  i spał. Teraz postanowił dać o sobie znać. Nie wyprowadzałem go dzisiaj i zapewne dlatego do mnie przybiegł.

- Tylko bez szczekania. - zaznaczyłem, patrząc na merdające ogonem stworzenie.  - Bo obudzisz nasza śpiącą księżniczkę.

Otworzyłem drzwi wyjściowe, aby pies mógł wybiegać się w ogrodzie. Sprawdziłem jeszcze, czy brama i furtka były zamknięte. Nie wiadomo co przyszłoby Blue do jego kudłatej głowy. Zamknąłem za nim drzwi i powróciłem do sprzątania kuchni. Po godzinie cały dom by wysprzątany. Wpuściłem husky'ego do domu. Zostawiał za sobą odciski łap, więc od razu zaprowadziłem go do łazienki, gdzie go dokładnie wykąpałem. Najgorzej było z wysuszeniem, ale poradziłem sobie.

W tym samym czasie Louis się obudził. Słyszałem jak mnie wołał, więc od razu do niego poszedłem. Leżał na kanapie i patrzył na mnie sennym wzrokiem. Kucnąłem przy nim i odgarnąłem mu kosmyki włosów. Złożyłem delikatny pocałunek na czole, które było gorące.

- Miałem dziś zrobić obiad, przepraszam, Harry.

- Co ty wygadujesz, głuptasie? Dziś jedyne co masz zrobić to leżeć i odpoczywać. - odparłem.

- Nudzi mi się już. - mruknął. - Nienawidzę chorować, wiesz?

- Oczywiście, nikt nie lubi. - odparłem. - Pamiętasz, jak podkradłem się do twojego domku w burzę i wszedłem do łóżka?

- Wziąłem cię za Liama. - zaśmiał się. - Ja naprawdę myślałem, że to Payne.

- Byłeś taki słodki. - szepnąłem. - Byłem szczęśliwy, że mogłem cię przytulić i pobyć chwilę z tobą.

- A potem pojawił się prawdziwy Liam i zapalił światło. - dodał.

- Tak. - przyznałem ze śmiechem. - Ale szybko odskoczyłeś. Byłeś czerwony ze złości i przez chwilę myślałem, że mnie zabijesz.

- I zrobiłbym to, gdybym nie był chory.

- Ale nie wystraszyłeś mnie, panie groźny. Wróciłem do ciebie i się tobą zaopiekowałem.

- Chyba raczej zerwałeś ze mnie koszulkę i zmacałeś! - zawołał. - A następnie chciałeś poczęstować tabletkami na przeczyszczenie...

- Te akurat były dla Gimshita. - zauważyłem.

- Grimshawa. - poprawił mnie.

- Wybacz, przyzwyczajenie. - uśmiechnąłem się niewinnie. - Tak się zmęczyłeś próbując mnie wyrzucić, że w końcu usnąłeś wtulony w mój tors. I to było tak cholernie słodkie, że aż rozbolały mnie mięśnie twarzy od uśmiechania się.

- Nie zapominaj, że na drugi dzień miałeś ogromnego sińca pod okiem.

- Mogłem przynajmniej chwalić się kolegom, że zdobyłem porucznika.

- Chyba kpisz. - prychnął.

- Zawsze miałeś do mnie słabość, widziałem to. Podczas gry o flagi specjalnie pozwoliłeś mi na to wszystko. Tyle lat ćwiczeń, szkoleń i dałbyś pokonać się zwykłemu kadetowi? Wiedziałem, że to naciągane.

- A żałujesz?

- Niczego nie żałuję, odkąd poznałem ciebie czuję wreszcie, że żyję. - powiedziałem szczerze.

Podniosłem się i sięgnąłem po pilot. Włączyłem telewizor i ruszyłem zrobić herbatę swojemu mężowi. Potem wróciłem do  salonu i razem do końca dnia oglądaliśmy seriale.

*****

- Pospiesz się Hazz! - zawołał szatyn. - Spóźnimy się do twoich rodziców.

- Załóż czapkę, Lou. - upomniałem go, gdy wyłoniłem się z pokoju.

- Nie jestem dzieckiem. - mruknął.

- Jesteś moim malutkim chłopcem, Boo. - zaśmiałem się. - I nie zapominaj o tym.

Podszedłem do niego i naciągnąłem mu czapkę na głowę, a następnie na oczy. Westchnął jedynie i ją poprawił. Pomogłem mu założyć kurtkę. Dziś już czuł się lepiej na tyle, aby pojawić się na Wigilii u moich rodziców. Nie obyło się bez leków. Przez te dni normalnie tonął w zużytych chusteczkach higienicznych.  Denerwował się, gdy mówiłem na niego ,,zasmarkany porucznik''. Kiedyś też użyłem na niego tego przezwiska, ale wtedy byliśmy w wojsku.

Teraz mieliśmy wychodzić z domu na kolację, ale usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Bardzo się zdziwiliśmy. Nikogo się nie spodziewaliśmy o tej porze. Zapiąłem swój płaszcz i powiedziałem, że otworzę. Szatyn kończył zakładać szalik.

- Dobry wieczór. - odezwał się znajomy mężczyzna. - Czy jest Louis?

Obejrzałem się przez ramię, by sprawdzić, czy szatyn w dalszym ciągu jest na korytarzu. Przymknąłem nieco drzwi, aby przybysz nie mógł się rozejrzeć. Zmierzyłem go spojrzeniem. Nie podobało mi się, że tu przyszedł.

- Czego tu chcesz? - warknąłem. - Zaraz wychodzimy, nie chcę, aby przez ciebie Lou się dzisiaj denerwował. Miał być miły wieczór.

- Chcę porozmawiać z moim synem. - powiedział uparcie. - Nie ty będziesz decydował, czy będę z nim rozmawiał czy nie.

Trzymałem drzwi  na wszelki wypadek, gdyby chciał się tu wedrzeć. Przyszedł w najmniej odpowiedniej chwili. Nagle sobie przypomniał, że ma syna? A co robił przez te wszystkie lata? Nie dawał nawet znaku życia, chociaż to akurat mnie nie smuciło. Szatyna niestety tak. Pomimo iż jego ojciec był takim draniem, to wciąż pozostawał ojcem. Rodziny się nie wybiera.

- Harry, proszę. - popatrzył na mnie błagalnie. - Nie zajmę wam dużo czasu.

- Harry? - odezwał się teraz szatyn. - Wszystko w porządku? Kto to?

Odsunąłem się od drzwi. Otworzyłem je szerzej, aby mógł sam zobaczyć. Widziałem, jak otwiera szeroko oczy w zdziwieniu. Tego się nie spodziewał.

- Twój ojciec. - dodałem.

- Chcę tylko porozmawiać. - starszy popatrzył teraz na swojego syna.

- Chcesz mnie znowu obrażać i wyśmiać? - zapytał cicho. - Nie potrzebuję tego, aby wiedzieć jak bardzo się rozczarowałeś i jak  bardzo mnie nienawidzisz...

- Nie, proszę, Louis. - dał krok naprzód.

Nie ufałem mu. Ostatnia ich rozmowa nie skończyła się dobrze. Stary Tomlinson obraził Louisa. Zwyzywał go i zrównał z błotem. Potem oczywiście przekonał się, jak bardzo te słowa były nie na miejscu. Jeśli teraz znów chce to powtórzyć, to gwarantuję, że zapamięta to na długo.

- Louis? - popatrzył na niego wyczekująco.

- Wpuść go, Harry. - westchnął. - Przeproś swoich rodziców. Chyba się spóźnimy.

Przepuściłem mężczyznę w drzwiach. Zamknąłem je za nim i rozebrałem się z wierzchniego nakrycia. Pomogłem z tym swojemu mężowi. Razem przeszliśmy do salonu. Na kanapie wciąż leżał koc oraz zużyte chusteczki, które teraz szatyn na szybko zbierał. Wziąłem je od niego i powiedziałem, że zrobię herbatę. Najchętniej dolałbym Markowi do niej jakiegoś odkamieniacza. Może to skruszyłoby kamień, jakim jest jego serce.

Wszedłem ponownie do salonu. Odłożyłem kubki na stół i usiadłem obok szatyna. Wiedziałem, że potrzebuje mojej obecności, aby być silnym. Zawsze byłem tu dla niego. Gdy Mark chciał dotknąć ramienia swojego syna, do salonu wbiegł Blue, któremu się to nie spodobało. Złapał za rękaw mężczyzny i głośno warczał.

- Łapy przy sobie. - zaśmiałem się.

- Harry... - zganił mnie niebieskooki.

Bąknąłem coś pod nosem i już nie rzucałem wrednymi komentarzami. Pies odpuścił i usiadł obok fotela na którym siedział mężczyzna. Tylko czekał, aby ponownie wgryźć się w odzież lub ciało Tomlinsona.

- Jak już wcześniej wspominałem... chciałem was przeprosić. - przeniósł spojrzenie z syna na mnie. - Nasze ostatnie spotkanie nie należało do udanych... - odchrząknął. - Zachowałem się niewłaściwie. Wiem to i żałuję...

- Coś długo ci zajęło. -  zauważyłem z pogardą. - Wiesz jak czuł się Lou?

- Wiem, nic mnie nie usprawiedliwia. Naprawdę chcę się pogodzić. Byłem na waszym ślubie. Znaczy stałem z tyłu, ale widziałem was. Naprawdę dobrze razem wyglądaliście. Nie miałem odwagi podejść i porozmawiać. Byliście tacy szczęśliwi i nie chciałem psuć tego wszystkiego.

- Naprawdę? - zdziwił się Louis. - Nie przeszkadza ci to, że jestem gejem, że mam męża?

- Minęło tyle lat...  - westchnął. - Przemyślałem to wszystko. Kocham cię synu, naprawdę. Akceptuję twój wybór i obiecuję, że nigdy więcej nie sprawię ci przykrości.

- To za piękne, aby było prawdziwe. - przyznałem.  - Co cię tak naprawdę tu sprowadza? Potrzebujesz pieniędzy, tak?

- Harry... - szatyn popatrzył na mnie smutno. - Przecież już to powiedział. Nie okłamałby mnie, prawda... tato? - spojrzał teraz na mężczyznę.

- Już nigdy, synu. - powiedział, a w jego oczach widziałem prawdziwe łzy.

Podniósł się z fotela, a Louis z kanapy. Starszy Tomlinson przytulił mocno swojego syna. Widziałem jak szatyn wybuchnął płaczem. Wiedziałem, ile dla niego znaczył ten gest.  Od najmłodszych lat nie mógł  liczyć na swojego rodzica. Nigdy nie zaznał od niego miłości, zawsze był niewystarczający.

Jeszcze długo tkwili w mocnym uścisku. Szatyn tego potrzebował. Jego ciche marzenie dwunastolatka  się spełniło. W końcu ojciec go zauważył. Był tu dla niego i mógł zostać przytulony i zapewniony, że jest wspaniały. Mark był dumny ze swojego syna.

- Przestałem pić. - powiedział po tym, kiedy znów zajęli miejsca. - Od roku już nie piję. Nie wyjeżdżam już na misję. Chcę zająć się dziewczynkami. Lottie powinna studiować i chodzić na imprezy ze znajomymi, a nie gotować obiadki dla sióstr. Myślisz, że nie jest na to za późno?

- Nigdy nie jest za późno. - zapewnił Louis. 


*****

Gdy dotarliśmy do do domu moich rodziców byliśmy sporo spóźnieni. Przepuściłem niebieskookiego w drzwiach. Spuścił Blue ze smyczy, a pies od razu skierował się do kuchni, gdzie Gemma obdaruje go jakimiś smakołykami. Nie zaczęli bez nas. Zaczekali.

Rozmowa z ojcem bardzo pomogła Louisowi. Zaproponowałem, aby mężczyzna pojechał z nami na Wigilię, ale nie zgodził się. Nie chciał przeszkadzać. Powiedział, że pojedzie teraz do swoich córek. Wierzyłem, że teraz będzie już tylko lepiej.

Pomogłem ściągnąć kurtkę Louisowi i sam pozbyłem się płaszcza. Zanim zdążyłem się odwrócić, byłem przyciskany do ściany. Spojrzałem zaskoczony na niebieskookiego. Uśmiechał się cwanie i stając na palcach, złączył nasze wargi. Zamruczałem cicho. Odepchnąłem się od ściany i wplątałem dłonie w jego włosy. Oddawałem pieszczotę z przyjemnością. Gdy oderwaliśmy się od siebie, zauważyliśmy Gemmę.

- Mamo! - zawołała. - Wiedziałam, że Larry będzie nadużywał tej wiszącej jemioły!

Spojrzałem na nią, a potem w górę. Nad naszymi głowami rzeczywiście wisiała jemioła. Szatyn uśmiechnął się niewinnie. Wzruszyłem ramionami i ponownie przywarłem do ust chłopka. Uwielbiałem go całować. Jego wargi idealnie pasowały do tych moich. Były lekko spierzchnięte przez mróz, ale mi to nie przeszkadzało.

- Dzieciaki, wiem, że nie potraficie długo bez siebie wytrzymać, ale potrzebuję waszej pomocy. - powiedziała Anne.

Uśmiechnąłem się lekko i odsunąłem od Louisa. Spojrzałem na swoją rodzicielkę. Nawet się z nikim nie przywitaliśmy. Oczywiście zaraz to nadrobiliśmy. Louis udał się do kuchni, a ja miałem za zadanie nanieść nieco drzewa do kominka wraz z tatą.

*****

Po uroczystej kolacji przyszedł czas na prezenty. Nawet Blue otrzymał upominek w postaci gumowej kości do żucia. Od razu złapał ją w pysk i zaszył pod stołem, gdzie miał ciszę i spokój. Pomogłem Louisowi założyć beżowy sweterek w czerwone renifery, który dostał od Gemmy, ja miałem podobny.

Zostawaliśmy na noc u rodziców. Nie musieliśmy przedzierać się przez całe miasto, aby wrócić do swojego domu.

- Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent, Harreh. - szepnął mi na ucho. -  Ale to później.

Uśmiechnąłem się szeroko i już nie mogłem się tego doczekać. Byłem strasznie ciekawy co tym razem wymyślił. Do końca rozpakowywania prezentów myślałem o tym.  Gdy wszyscy dostali swoje upominki i byli najedzeni, Anne zaczęła sprzątać ze stołu. Pomogłem jej i nawet nie zauważyłem, kiedy Louis się wymknął.

- Dziękuję za pomoc. - powiedziała moja mama. - Tylko nie bądźcie za głośno.

Spojrzałem na nią zdziwiony. O co jej znów chodzi? Pożegnałem się z domownikami i ruszyłem po schodach na górę. Usłyszałem za sobą odgłos psich łap. Spojrzałem na Blue. Podążał za mną z językiem wywalonym na zewnątrz.

- Nie tym razem. - zaznaczyłem.

Złapałem go za obrożę i sprowadziłem na dół. Zapiąłem mu smycz i podszedłem do Gemmy. Przejęła ode mnie psa i spojrzała zdziwiona.

- To twój świąteczny prezent, robaku. - powiedziałem. - Dobrze się nim opiekuj.

- Louis cię zabije, jeśli dowie się, że oddałeś jego ukochanego psa. - zauważyła.

- Po świętach go odbierzemy. - mrugnąłem do niej.

- To co to za prezent? - mruknęła pod nosem.

Już chciałem wyjść na korytarz, gdy mnie zatrzymała. Wróciłem się i popatrzyłem na nią wyczekująco. Naprawdę mi się spieszyło. Sięgnęła po torebkę z motywem mikołaja.

- Ten prezent akurat teraz może wam się przydać. - uśmiechnęła się i podrapała Blue za uszkiem.

- Um... Dzięki!

Ruszyłem teraz po schodach na górę. Odszukałem swoją starą sypialnię. W środku jedyne światło dawała świecąca się mała choinka stojąca na biurku. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz. Tym razem Blue się nie dostanie. Szatyna zauważyłem na łóżku. Leżał na nim i patrzył w moją stronę.

Na głowie miał czapkę Świętego Mikołaja, a do tego czerwony płaszcz. Uśmiechał się szeroko, gdy powoli do niego podszedłem.

- Czy byłeś w tym roku grzeczny, chłopczyku? - zapytał.

- Byłem bardzo, ale to bardzo niegrzeczny, Święty Mikołaju. - mruknąłem, wchodząc na łóżko.

Rzuciłem torebkę z prezentem od Gem obok. Zawisłem teraz nad szatynem i popatrzyłem mu w oczy, w których widziałem szalejące ogniki. Schyliłem się i pocałowałem go delikatnie. Nie spieszyłem się. Patrzyłem, jak szatyn się niecierpliwi. Uwielbiałem się z nim droczyć.

- Ślicznie w tym roku wyglądasz, Mikołaju. - szepnąłem.

- Musisz się mną dokładnie zająć. - odparł i wypchnął biodra, szukając tarcia.

- O to możesz być spokojny. - zapewniłem. - Tak długo na to czekałem.

- Więc pieprz mnie, niegrzeczny chłopczyku. - mruknął, gdy docisnąłem swoje krocze do niego.

- Tak jest, Święty Mikołaju. - wpiłem się w jego wargi.

Szatyn próbował oddawać pieszczotę, co zamieniło się po chwili w walkę o dominację. Oczywiście Lou przegrał i poddał mi się zupełnie. Z jego ust co chwila wychodziło ciche sapnięcie. Zacząłem pocierać o siebie nasze krocza. Czułem, jak zrobił się twardy, tak samo jak ja. Skupiłem się na pocałunku. Po chwili przeniosłem się ustami na linię jego szczęki, gdzie zassałem skórę, tworząc malinkę. Torowałem sobie ścieżkę do obojczyków. Po kilku minutach szyję zdobiły krwiste malinki. Polizałem teraz wystającą kość obojczyka, na co zamruczał. Wkradłem się dłonią pod jego czerwony płaszczyk. Odkryłem, że był nagi. Nie miał nic pod spodem, nawet bielizny. To tylko bardziej mnie podnieciło. Szatyn był tak cholernie pociągający. W dodatku jego jęki bardzo na mnie działały.

- A czy Mikołaj był grzeczny? - zapytałem, gdy oderwałem swoje wargi od zaczerwienionej skóry.

Nie czekałem na  odpowiedź, tylko ścisnąłem przez materiał jego twardego penisa, na co pisnął. Policzki miał zaróżowione i niewiele wystarczyło, aby wyglądał jak po naprawdę dobrym seksie. Dłonią przeczesałem karmelowe kosmyki włosów.

- Wydaje mi się, że również był niegrzecznym chłopcem. - odparłem za niego.

Sięgnąłem ręką po torbę w której znajdował się prezent od Gemmy. Zajrzałem do niej i uśmiechnąłem się szeroko. Kilka sztuk prezerwatyw i lubrykantu. Czy ona myślała, że będziemy pieprzyć się przez całą noc jak króliki?

Jeśli tak, to wcale się nie pomyliła. Miałem najlepszą siostrę na świecie. Wyciągnąłem buteleczkę nawilżacza i odłożyłem na razie obok. Złapałem za materiał płaszcza i odciągnąłem, aby w końcu ujrzeć ciało szatyna. Sam pozbyłem się swoich ubrań.

- Taki wspaniały. - powiedziałem cicho i  przywarłem ustami do jego klatki piersiowej, schodząc coraz niżej. Zatrzymałem się przy jego główce penisa. Pocałowałem ją i chuchnąłem, na co szatyn zareagował cichym westchnieniem. Spojrzałem na niego, aby upewnić się, że patrzy. Polizałem  penisa po całej długości. Na koniec wziąłem główkę do ust i lekko się na niej zassałem, drażniąc szczelinę językiem.

- Harry! - mruknął, wyginając ciało w łuk.

- Taki niecierpliwy. - zaśmiałem się, gdy wypuściłem go z ust.

Przylgnąłem teraz do jego sutków, które niewiele potrzebowały, aby stwardnieć. Penis ociekał już preejakulatem. Uwielbiałem widzieć, jak na niego działam. Złożyłem pocałunek na jego nosku, który zabawnie zmarszczył.

- Nie musimy się z niczym śpieszyć, mamy całą noc i ranek. - zapewniłem.

- Proszę, Hazz. - sapnął, gdy powoli zataczałem kółeczka kciukiem na główce jego penisa.

- O co prosisz, Mikołaju?

- Kurwa! - wyrwało mu się, gdy ścisnąłem twardą erekcję. - Zajmij się już mną, pieprz mnie.

- Dla mojego chłopca wszystko. - uśmiechnąłem się szeroko.

Sięgnąłem po nawilżacz i rozlałem nieco na swoje palce. Po chwili zbliżyłem je do jego dziurki. Tutaj też chciałem się z nim nieco podroczyć. Niespiesznie zataczałem kółeczka na obręczy mięśni. Szatyn ledwo powstrzymywał się przed wypychaniem bioder.

- Hazz... - sapnął, gdy włożyłem w niego  pierwszy palec.

Zacisnął się na nim, lecz potrzebował więcej. Chciał czuć się wypełniony. Poruszałem palcem, zginając go w jego wnętrzu. Po krótkim czasie dodałem drugi, a następnie trzeci. Nadziewał się na moje palce, cicho pojękując. Wolną dłonią pocierałem swojego penisa, aby jeszcze bardziej stwardniał. Widok takiego zniszczonego szatyna był wspaniały. A świadomość, że to ja go doprowadziłem do takiego stanu napawała mnie dumą.

- Myślisz, że dobrze cię rozciągnąłem? - zapytałem.

Sięgnąłem po prezerwatywę. Zabrałem palce z Louisa, na co westchnął. Otworzyłem folię zębami i nałożyłem ją na siebie. Wylałem więcej lubrykantu i rozsmarowałem to po całej swojej długości.

- Wejdź już we mnie. - ponaglił. - Chcę cię poczuć.

- Cierpliwości, śnieżynko. - uśmiechnąłem się podstępnie.

Nachyliłem się nad nim i złożyłem pocałunek przy kąciku ust. Następnie odnalazłem jego wargi, które ze sobą złączyliśmy. Pocałunek był bardzo namiętny.  Wkradłem się do jego buzi i językiem zahaczałem o rząd równych zębów.

Gdy oderwałem się od niego, jeszcze raz spojrzałem na jego twarz. Zaróżowione policzki idealnie do niego pasowały. Krwiste malinki wyróżniały się na jego bladej skórze szyi i klatki piersiowej. Chwyciłem go za biodra i uniosłem odrobinę w górę. Znalazłem się za chłopakiem. Popatrzyłem mu w oczy i wsunąłem się  w niego do połowy. Gdy przyzwyczaił się, zacząłem powoli wykonywać pchnięcia. Jęknął cicho i przyłożył sobie zaciśniętą pięść do ust. Starał się tłumić wszelkie odgłosy.

- Chcę cię słyszeć. - powiedziałem, zabierając jego rękę.

- Hazz... twoi rodzice. - przypomniał. - Nie jesteśmy u nas w domu.

- Jakby już nas nie słyszeli, gdy przyjechaliśmy do nich przed świętami w tamtym roku. - przewróciłem oczami. - Niech wiedzą, jaki ich syn jest wspaniały i jak dobrze zajmuje się swoim mężem.

- Ale z ciebie głupek. - westchnął.

Pchnąłem mocniej, na co jęknął naprawdę głośno. Chyba nawet on się tego nie spodziewał. Nachyliłem się nad nim i składałem drobne pocałunki. W tym samym czasie wykonywałem już powolne pchnięcia. Co jakiś czas zmieniałem tempo i i ich siłę.

Po kilku minutach czułem, że szatyn jest na krawędzi. Trafiałem w jego prostatę. Zaczął się na mnie zaciskać. Zastygłem w bezruchu, na co westchnął nieusatysfakcjonowany. Próbował wypchnąć biodra, ale skutecznie mu to uniemożliwiłem.

- Harry. - mruknął. - Robisz to specjalnie.

- Tak, śnieżynko. - uśmiechnąłem się.

- Nie masz co liczyć na powtór... - urwał.

Pchnąłem mocno biodrami, trafiając idealnie  w jego prostatę. To było dla niego za dużo. Zacisnął się mocno na moim penisie i doszedł nietknięty. Wytrysnął, brudząc swój brzuch. Jeszcze przez kilkanaście sekund nie mógł do siebie dojść.

- Mówiłeś coś kochanie? - zaśmiałem się.

- To było fantastyczne. - zapewnił.

Poruszałem biodrami, czując zbliżające się spełnienie. Zaciskająca się dziurka Louisa tylko mi w tym pomagała. Doszedłem chwilę po szatynie. Wciąż wykonywałem pchnięcia, aby przedłużyć orgazm. To było wspaniałe uczucie.

Po chwili wysunąłem się z niego. Zdjąłem zabezpieczenie i zawiązałem, rzucając na podłogę. Wtuliłem się w chłopaka, przytulając do jego pleców. Był moją małą, słodką łyżeczką. Złożyłem pocałunek na jego głowie. Odwrócił się, aby na mnie spojrzeć.

- Masz jeszcze siłę? - zapytał.

- Daj mi chwilkę Mikołaju i już jestem twój. - wysapałem.

Próbowałem uspokoić oddech. Coś czułem, że nieźle mnie wymęczy przez tę noc, ale nie narzekałem. Już dawno tego nie robiliśmy, bo ciągle coś nam przeszkadzało, a to Blue, a to zmęczenie szatyna. Tym razem Lou wyglądał na bardzo ożywionego. Podniósł się i popchnął mnie na plecy. Usiadł na moim brzuchu, skradając krótkiego buziaka.

- Kocham cię Hazz

- Też cię kocham, śnieżynko.Kocham cię bardzo, bardzo mocno - złapałem go za biodra i przekręciłem nas tak, że teraz znajdował się pode  mną. - I śnieżynki zawsze leżą na dole.

Zaśmiał się tylko i sięgnął po czapkę Mikołaja, która musiała spaść z jego głowy podczas naszego stosunku. Wziął ją i nałożył mi na głowę.

- Tak jest, Święty Mikołaju. -  uniósł się na łokciach i skradł pocałunek, który po chwili pogłębiłem.

Z całą pewnością uwielbiam święta.


❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄

Porucznik Sieg życzy wam radosnych i spokojnych świąt!

❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄❄

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top