I.

Idealna pogoda na powrót do domu po rodzinnej kłótni to właśnie ta, która panuje w Londynie na początek stycznia. Nigdzie nie widać roześmianych twarzyczek małych dzieci lepiących bałwana, wszędzie tylko ulewa, deszcz i więcej wody.

Choć nie lubił mokrych skarpetek, szedł dalej, brodząc po kostki w wodzie. Droga do domu prowadziła przez odkryty kanał i kilka wąskich uliczek, gdzie w ciemnościach czyhały różne niespodzianki. Nigdy nie można było przewidzieć, co lub kto wyskoczy zza rogu. Kiedy udało mu się dotrzeć do drzwi kamienicy bez szwanku, nie licząc mokrego ubrania oraz definitywnego zapalenia płuc, wszedł do środka i otrzepał się z zimnej cieczy. Spojrzał na dużą kałużę na drewnianych panelach, której powstania był sprawcą i skrzywił się z niesmakiem, bo wiedział, że pani Wintress będzie kazała mu ją jutro czyścić własną koszulką. W tym domu wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich i jeśli ich gosposia sama się nie dowie, ktoś jej o tym doniesie. Z westchnieniem rezygnacji zaczął pokonywać kolejne stopnie, żeby wspiąć się na samą górę. Mokre, purpurowe kosmyki włosów opadały mu na oczy i skapywały z nich ciężkie krople wody, zasłaniając mu część pola widzenia. Ta część, która miała widok na świat zewnętrzny, obserwowała z utęsknieniem suszące się parasole przy drzwiach sąsiadów. Obok ostatnich drzwi, które musiał minąć, zanim dotarł do swoich, stały dwie małe, różowe parasolki, obsypane brokatem. Były całkowicie suche, więc ich właścicielki musiały już dawno wrócić do domu. Dwie dziewczynki, Masy i Maude, które mieszkały tu razem ze swoim tatą, robiły zawsze dużo hałasu, ale były jego ulubionymi mieszańcami tego bloku. Każdego dnia chodziły ze sobą za rączki, grzecznie udając się do przedszkola, które mieściło się niedaleko stąd. Minął ich mieszkanie z lekkim uśmiechem i pokonał ostatnie piętro dużymi susami, stając przed własnymi drzwiami. Były one jedyne, same jak palec na tej kondygnacji, dlatego miał tu maksimum prywatności.

- Maxim! – a raczej miałby maksimum prywatności, gdyby nie jego współlokatorka – Maxim, jesteś? – krzyknął na tyle głośno, aby dziewczyna na pewno go usłyszała i wszedł głębiej do środka, zamknąwszy wcześniej mieszkanie na wszystkie możliwe zamki.

Gdy nie dostał żadnej odpowiedzi, zaczął się rozbierać już w salonie i rzucał mokre ubrania na ziemię, zostawiając ślad od kanapy, aż do łazienki. Rozebrany do naga wszedł pod prysznic i uśmiechnął się z rozkoszą, gdy ciepłe strumienie wody spłynęły po jego ciele. Takie odprężenie po lodowatym prysznicu na dworze było właśnie tym, czego pragnął najbardziej na świecie. Choć mieszkał tu od urodzenia, nadal nie mógł uwierzyć, jak z nieba może spadać tyle wody. Po dłuższej chwili kontemplacji nad biegiem wody na Ziemi wyszedł spod zbawiennego prysznica i owinął się ręcznikiem. Stanął przed lustrem i jęknął żałośnie, widząc swoje odbicie. Purpurowy kolor jego grzywki stracił na intensywności przez zbyt długi kontakt z wodą, reszta włosów była kruczoczarna jak zawsze. Pod oczami miał sińce, które swoim odcieniem mogłoby konkurować z mieszkańcem środkowej Afryki. Jego usta były niemal fioletowe i nos był cały czerwony przez chodzenie nieubranym podczas lodowatej ulewy. Westchnął zmęczony i po wytarciu się do sucha skierował się do swojego pokoju, żeby założyć świeże ubranie. Kiedy przechodził przez salon, zebrał jeszcze swoje przemoknięte ciuchy, które nadal leżały na panelach i zostawił je do wyschnięcia na grzejniku.

Jego uwagę przykuło dziwne stukanie w szybie wentylacyjnym. Ubrawszy się od pasa w dół, podniósł wzrok na sufit i podążał za źródłem dźwięku. Hałas przemieszczał się wzdłuż ściany w lewo, zszedł na dół i huknął w coś z wielką siłą. W tym momencie dało się słyszeć zagłuszony syk bólu, definitywnie wydawany przez istotę ludzką. Chłopak skupił się bardziej i ostrożnie podszedł do wyjścia od szybu, w której domniemany ktoś miał się zaraz pojawić. Ukucnął przy kracie, zachowując bezpieczną odległość i powoli, niczym w zwolnionym tempie, podniósł rękę do góry, żeby dotknąć metalowych prętów.

- Cholera! – ryknął głos ze środka i wypadł z nieziemskim impetem do pokoju, wyłamując kratkę. – Dlaczego tu jest tak ciasno? – syknął cicho.

W pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy, że leży pod nim wystraszony lokator tego pokoju, ale czując przyspieszony oddech na swojej szyi, spuścił wzrok.

- O, dzień dobry – powiedział zdziwiony, nadal leżąc na chłopaku. – Wybacz za wtargnięcie, ale to była jedyna droga, sam rozumiesz – uśmiechnął się przepraszająco.

Zupełnie zaskoczony, nie wiedział, jak się zachować. Lustrowali siebie nawzajem wzrokiem, a pierwszy ruch wykonał mieszkaniec tego lokum.

- Przepraszam cię bardzo, ale – podniósł się gwałtownie i odsunął się na bezpieczną odległość od kucającego domniemanego oprawcy. – Co ty właściwie robiłeś w szybie wentylacyjnym w MOIM domu? – uniósł wyczekująco brwi.

Nieznajomy podniósł się, otrzepał ubranie, które ubrudziły się po brodzeniu w stercie kurzu i stanął przed nim w nienagannym stanie. Z twarzy wyglądał na osiemnaście, najwyżej dwadzieścia lat. Jego jasnobrązowe loki opadały mu bok głowy, kilka zagubiło się też na czole. Zielone, rozbawione oczy wodziły po sylwetce chłopaka i po całym pokoju, jakby w poszukiwaniu czegoś konkretnego. Kąciki ust wygięły się w drwiącym uśmiechu, gdy zauważył zakłopotanie i frustrację na twarzy lokatora. Miał na sobie długi, beżowy płaszcz, a pod nim czarny golf i eleganckie szare spodnie. Stał spokojnie, rozluźniony, bez żadnej oznaki zakłopotania, które teraz litrami spływało na lustrującego go chłopaka.

- Tak sobie tylko...przechodziłem obok od niechcenia – powiedział i zrobił krok naprzód, żeby wyjść z pokoju, ale został zatrzymany przez chłopaka.

- Od niechcenia? – powtórzył z niedowierzaniem. – Wszedłeś do wentylacji od niechcenia? – przeliterował z kpiną ostatnie słowo i zmarszczył brwi, patrząc mu badawczo w oczy.

- Tak jakoś wyszło – wzruszył ramionami z niewinnym uśmiechem i spróbował go jeszcze raz wyminąć, ale nie było to łatwe, bo chłopak był mniejszy i zwinniejszy, więc zasłonił mu wszelkie możliwe drogi ucieczki. – Dobrze, zacznijmy od początku – zrezygnował z dalszych prób i wyciągnął do niego rękę. – Jestem Terrence. Terrence Rich – przedstawił się z uśmiechem.

Skołowany, nie wiedział, co miał zrobić z tą informacją. Kto normalny wpada człowiekowi do pokoju przez wentylację, a potem przedstawia się, jakby nigdy nic? Na pewno nikt, kto ma równo pod sufitem. Uznał jednak, że jeśli stał przed niebezpiecznym włamywaczem, lepiej dowiedzieć się o nim jak najwięcej.

- Kaspiel Novacky – podał mu dłoń, ale po lekkim uścisku od razu ją zabrał. – Więc odpowiesz mi na pytanie, czy nie? – spróbował jeszcze raz.

- Przypomnisz mi je? – uniósł brew, a chłopak zakłopotał się jeszcze bardziej, bo jego twarz wyglądała autentycznie przystojnie, gdy tak robił.

- Pytałem, co właściwie...- nie dokończył zdania, bo usłyszał wyraźny dźwięk przekręcanego klucza w zamku i zaczął panikować.

- O, mieszkasz z kimś jeszcze? – zapytał z zaciekawieniem.

Chłopak już nie odpowiedział, tylko wciągnął go we wnękę między drzwiami a ścianą. Usłyszeli donośny, roześmiany głos dziewczyny, która jak każdego wieczora rozmawiała przez telefon. Popatrzyli na siebie, zupełnie nie wiedząc, co należy zrobić.

- Do drzwi – szepnął nagle oświecony Kaspiel i wyszedł z pokoju, kierując się do przyjaciółki.

Maxim pomachała do niego i podała mu reklamówki z zakupami, nadal energicznie rozmawiając. Chłopak musiał ją jakoś zmusić do przejścia do kuchni, żeby Terrence mógł szybko wyjść i, jak miał nadzieję, nigdy nie wracać. W panicznym poszukiwaniu rozwiązania otworzył reklamówkę i zobaczył tam kilka szklanych butelek soku jabłkowego, który razem pili na potęgę. Na początku wahał się, ale widząc, że dziewczyna zmierzała w stronę łazienki, gwałtownym ruchem upuścił siatkę, a razem z nią szklane półlitrowe studnie dobra. Rozległ się donośny huk rozbijanego kruszcu, odłamki rozproszyły się po podłodze. Dziewczyna odwróciła się dokładnie w momencie zakończenia rozmowy.

- Co ty robisz?! – krzyknęła z naganą i kucnęła przy rozbitym szkle z miną, jakby na jej oczach zabito bliską osobę.

- Ups, niechcący, wybacz...- uśmiechnął się nerwowo i ukucnął przy niej, żeby pomóc zbierać szkło.

- Idź po ścierkę do kuchni – rozkazała, ale sama wstała. – Chociaż lepiej nie, lepiej ja pójdę, bo ty coś jeszcze rozbijesz po drodze – fuknęła i stąpając mocno, aby zademonstrować swoją frustrację, udała się do kuchni.

Kaspiel uśmiechnął się pod nosem, bo przewidział, że to się stanie. Jego przyjaciółka nienawidziła pomyłek, wpadek, wypadków i zawsze wolała zrobić coś sama, jeśli nie miała pewności, że ktoś inny zrobi to dobrze. Natychmiast jednak porzucił myśli o tryumfie i spojrzał w stronę swojego pokoju. Drzwi poruszyły się ze skrzypnięciem, ktoś wyraźnie wychodził ze środka. Po sekundzie usłyszał cichy trzask drzwi wejściowych, więc odetchnął z ulgą. To oznaczało, że skutecznie umożliwił swoim kłopotom drogę powrotną. Zebrał wszystkie kawałki szkła na dłoń i wszedł do przedpokoju, żeby zamknąć drzwi. Zatrzasnął zamki na cztery spusty, odwrócił się już całkowicie wyluzowany i otworzył oczy prosto na wściekłą twarz przyjaciółki.

- A ty gdzie się wybierasz? – zapytała ze zmarszczonymi brwiami, mierząc go przenikliwie wzrokiem.

- Zamykałem tylko drzwi, bo ty nie zamykasz – wyjaśnił spokojnie oraz zgodnie z prawdą.

- No tak, przesadne bezpieczeństwo – mruknęła wyraźnie zawiedziona, że nie udało jej się przyłapać chłopaka na podstępnej ucieczce z domu. – Nigdy tego nie zrozumiem – westchnęła i odwróciła się na pięcie, aby dokończyć sprzątanie po ciamajdowatym współlokatorze.

Kawałki stłuczonego szkła nadal tkwiły w jego dłoni, więc ominął kałużę soku z jabłek i znalazłszy się w kuchni, wyrzucił je do kosza. Dopiero kiedy stanął przy otwartym oknie i zimne powietrze owiało jego ciało, zorientował się, że nie ma na sobie koszulki. Niekontrolowanie zaczął szczękać zębami i roztarł ramionami dłońmi, szybko biegnąc do pokoju po coś do ubrania. Podszedł do szafy, przed którą leżały rozwalone ciuchy po jego poszukiwaniach odpowiedniego stroju. Spomiędzy nich wychwycił wzrokiem bladożółtą kartkę, więc schylił się i podniósł ją zaciekawiony. Obrócił ją w palcach, przyglądając się dokładnie starannym i drobnym literkom, które mogła zostawić przypuszczalnie tylko jedna osoba. Napis głosił: „Zostaw szyb otwarty, tak na wszelki wypadek" i numer telefonu. Zmarszczył brwi i gwałtownie zgniótł papier, rzucając nim z wściekłością o ścianę. W końcu założył na siebie zieloną koszulkę z wężem, jego ulubionym zwierzęciem, i wypadł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi z taką energią, aż poczuł mocne wibracje od podłogi.

- Ciężki dzień, co? – zapytała Maxim, która stała na środku salonu z mokrą szmatką w ręku, wpatrzona w swojego przyjaciela.

- Można tak powiedzieć – westchnął i usiadł na kanapie.

- Przyjechał dziś ten facet z Manchester'u, który miał przywieźć wstążki? – usiadła obok niego, po drodze rzucając ścierkę na krzesło i położyła głowę na oparciu mebla.

- Tak, przyjechał, ale przywiózł niebieskie do czerwonych róż, a nie pomarańczowe do różowych goździków, tak jak się umówiliśmy – mruknął niezadowolony, bo ludzie, którzy nie dotrzymują umowy, niezwykle działali mu na nerwy.

- Od razu wiedziałam, że jest podejrzany – uśmiechnęła się tryumfalnie, bo znów miała rację.

Przyjrzała się uważniej twarzy Kaspiela. Był wyraźnie zmęczony po całym dniu pracy w kwiaciarni, rozzłościł go niekonsekwentny sprzedawca, rodzina jak zwykle dawała się we znaki, miał za sobą wyczerpującą połowę tygodnia, ale coś jeszcze go męczyło. Jego zielone oczy świeciły się nienaturalnie, usta co chwila otwierał i zamykał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Ręce mu lekko drżały, więc zacisnął je na spodniach tak mocno, że całe knykcie pokryły się bielą. Odchylił głowę do tyłu sfrustrowany i ściągnął brwi. Nie zdążyła zapytać go o nic, bo powieki mu opadły i odpłynął, żeby odpocząć od wszystkich problemów realnego świata.

Wolał sok jabłkowy, zamiast gorącej czekolady na śniadanie, ale musiał się z tym pogodzić, bo brak tego cudownego napoju był jego winą.

- Jakbyś nie był taką ciapą, to teraz pił byś to, co chcesz! – wypomniała mu Maxim, gdy się poskarżył. – Więc nie marudź.

Jak na co dzień już o siódmej rano była całkowicie gotowa. Opierała się o kuchenny blat z kubkiem czekolady w ręku i przeglądała swój ulubiony dziennik „The Times", który zaprzyjaźniony kurier podrzucał jej przed świtem pod drzwi. Rude włosy były porządnie związane w warkocz, który opadł na plecy. Co chwila poprawiała spadające na nos okulary, wyglądając przy tym, jakby wyliczała liczbę pi, bądź rozwiązywała tajemnicę nieśmiertelności. Gdy poczuła na sobie świdrujący wzrok przyjaciela, podniosła oczy znad gazety i zmarszczyła nos. Nadal była obrażona za wczorajszy incydent z sokiem, a miała nieoficjalny tytuł mistrzyni w chowaniu urazy, choć może należałoby powiedzieć: w ostentacyjnym demonstrowaniu urazy. Odwróciła się, zamaszyście odstawiając kubek na blat i złożyła gazetę na pół sztywnym ruchem, po czym przeniosła wzrok na zegar.

- Za pół godziny otwierasz kwiaciarnię – przypomniała mu szorstko.

Na tę informację zerwał się jak oparzony i pokonał sprintem odległość do swojego pokoju. W ekspresowym tempie założył na siebie wygniecione ogrodniczki oraz sweter z kwiecistym wzorem, uczesał włosy, umył zęby i po chwili stał już pod drzwiami, wiążąc sznurówki Converse'ów. Krzyknął jeszcze do Maxim, żeby nie zapomniała o podlaniu paproci, gdy wróci z wykładu i zatrzasnął za sobą mieszkanie. Zbiegł po schodach, niemal zabijając się o własne nogi, aż zatrzymał się na dole, kiedy zobaczył dwie drobne postacie stojące przed drzwiami.

- Cześć, skarby, co tu robicie same tak wcześnie? – ukucnął za nimi z przyjaznym wyrazem twarzy.

Obie dziewczynki odwróciły się w tym samym momencie i uśmiechnęły się szeroko, widząc chłopaka. To były jego ulubione sąsiadki – Masy i Maude, mieszkające piętro pod nim. Zazwyczaj nie wychodziły przed ósmą z domu, przecież do przedszkola szły na dziewiątą. Tym bardziej nigdzie nie wychodziły bez ojca, który zawsze pilnował ich z największą ostrożnością.

- Tata powiedział, żebyśmy tu poczekały – powiedziała jedna z dziewczynek, Masy.

- Bo wczoraj słyszał podejrzane dźwięki w wentylacji – dodała ta druga, Maude.

- I dzwoni do kominiarza, żeby to sprawdził – zakończyły obie chórem.

Kaspiel przełknął nerwowo ślinę i wymusił ostatni przyjazny uśmiech, po czym pędem wybiegł z budynku. To musiał być Terrence, nie było innej opcji. Po drodze myślał, kogo jeszcze mogły zaalarmować hałasy wczorajszej nocy.

Zaczynając od dołu, bezpłodne małżeństwo w średnim wieku, państwo Levenheimer, mieszkali na parterze od prawie samego początku. Pan Levenheimer pracował do późna w elektrowni, więc na pewno nie było go w domu, gdy wczorajszy gość spowodował podejrzane dźwięki. Natomiast jego żona pracowała w sklepie herbacianym za rogiem i codziennie wieczorem szła ze swoją współpracownicą zapalić cygaro w pobliskim parku, tak więc ich można było wykluczyć. Obok nich rezydowała samotna matka, która kazała na siebie mówić pani Khoze razem ze swoim synkiem. Wszyscy mieszkańcy wspólnie ochrzcili go Niagarą, ponieważ ,czy to piątek, czy to świątek, wylewał z siebie hektolitry łez. Następnie przemiła imigrantka z Tajlandii, Lamai Leekpai, która mieszkała na pierwszym piętrze od niespełna pół roku. Pasjonowała się robieniem na drutach, tak więc przeprowadzka do Londynu była dla niej strzałem w dziesiątkę. Tutaj ludziom niemalże o każdej porze roku przydatne były ciepłe swetry, czapki i szaliki. Co ciekawe, utrzymywała, że podczas robótek ręcznych uspokaja ją słuchanie punk rocka, więc nie mogła słyszeć szmerów w wentylacji, mając na uszach słuchawki z takim rodzajem muzyki. Lokum przed nią zajmował leciwy staruszek, Isaak Steen, który nie dowidział na lewe oko i nie dosłyszał na prawe ucho, choć wzbraniał się zajadle przed noszeniem okularów, czy aparatu słuchowego. Co wieczór o ósmej oglądał program informacyjny, a słuchał go tak głośno, że nie trzeba było włączać telewizora u siebie, żeby poznać newsy z bieżącego dnia. Jego również należało skreślić z listy potencjalnie zaalarmowanych. Na drugim piętrze były aż trzy mieszkania, ale każde z nich miało wielkość sporej kawalerki. Jedno z nich zajmowało rodzeństwo zdesperowanych romantyków, Nataniel i Nikita Aristow, dwóch Rosjan, którzy prowadzili księgarnie za rogiem. Sprzedawali tam głównie książki podróżnicze. Podobno dlatego wybrali ten rodzaj, a nie inny, ponieważ zainspirował ich film „Notting hill", gdzie główny bohater prowadził właśnie taki sklep z takimi lekturami. Jako wierni fani głębokich romansów postanowili spróbować swoich sił w tym biznesie. Zamykali działalność o piątej po południu i wracali do kamienicy, gdzie najczęściej się sprzeczali, bądź głośno płakali, oglądając ckliwe wytwory kinematografii. Oni mogli coś usłyszeć, więc, choć mocno w to wątpił, więc postanowił zajrzeć do nich po powrocie do domu. Następne drzwi zajmowały Masy i Maude Berrington, wraz z ich tatą, Danielem, który postanowił na własną rękę sprawdzić, co się dzieje, więc tutaj sprawa wymagała jedynie obserwacji. Lokatora trzeciego mieszkania obawiał się najbardziej. Był to młody mężczyzna, kwalifikowany weterynarz i jako jedyny w całej kamienicy trzymał zwierzę. Chodził zawsze w fartuchu, na którym miał plakietkę z napisem: „doktor Morten", jego rasowy kundelek wabił się Marten. Doprawdy kreatywne. Interesującym zajęciem, które pomagało zabić doktorkowi czas, było szpiegowanie. Osłuchiwał ściany, zakładał ukryte kamery i urządzenia podsłuchowe. Obserwował ludzi na ulicy, ptaki i tak naprawdę wszystko, co się rusza, bądź wydaje się podejrzane. Po zamknięciu kliniki o godzinie szóstej ma uszy i oczy otwarte, aż do rana, więc było to bardziej niż pewne, że wczorajszego wieczoru słyszał hałasy. Trzecią kondygnację zajmował tylko on i Maxim, więc lista osób, które musiał odwiedzić, ograniczała się do trzech, jeśli liczyć rodzeństwo Aristow oddzielnie.

Z rozmyślań wyrwał go głośny plusk pod jego stopami. Spuścił wzrok i przeklął głośno, widząc przemokniętego trampka. Wyświetlacz telefonu pokazywał piętnaście minut do godziny otwarcia, więc jeśli chciał zdążyć na czas, musiał naprawdę się pospieszyć. Przebiegł na czerwonym świetle, prawie przewracając wózek z dzieckiem, najszybciej, jak mógł, przemierzył następne skrzyżowania, a po chwili stanął zdyszany przed szklanymi drzwiami. Wyjął z kieszeni klucze i wszedł do środka, od razu czując się niczym na innej planecie.

Wokół widok na szklane ściany zasłaniały wysokie rośliny, takie jak paprocie, monstery dziurawe, doniczkowe bananowce, filodendrony i, jego ulubione, waszyngtonie. Na niskich półkach stały kolorowe kwiaty wszelkiego rodzaju, bliżej kasy widać było kaktusy, mnóstwo stokrotek w doniczkach i barwne malutkie bukieciki. Wszędzie pachniało cudownym, tropikalnym, niemal magicznym klimatem. Zawsze kiedy tu wchodził, wzdychał rozmarzony i spacerował pośrodku fascynujących roślin, czując się na powrót małym chłopcem.

Jego wzrok znów padł na zegar ścienny – 5 minut. Musiał się streszczać. Przeszedł przez ladę na zaplecze, od razu zauważając swój fartuch, który jak na co dzień wisiał na oparciu krzesła. Był on granatowy w miniaturowe białe pąki róż, dostał go od babci z okazji ich pierwszego wspólnego sadzenia grządek w ogrodzie. To wspomnienie po tylu latach nadal pozostawało dla niego najszczęśliwszym. Na komodzie stojącej na końcu wąskiego pokoiku widniało zdjęcie w wąskiej drewnianej ramce, pomalowanej przez niego własnoręcznie na kolor ciemnozielony. Z upływem lat farba zaczęła już schodzić i teraz w wielu miejscach na powrót widać było zwykłe białe drewno. Zapatrzył się przez chwilę na uśmiechniętą twarz babci, która siedziała na swoim ulubionym bujanym fotelu pośród krzaków róż w najróżniejszych kolorach. Obok niej kucał mały, umorusany ziemią chłopiec, uśmiechając się od ucha do ucha. Chłopczyk miał na sobie brudne rękawice ogrodowe, a w rączce trzymał szpachel. Właśnie zasadził swój własny krzak róż. Jego starsza wersja założyła na siebie fartuch oraz zielone rękawiczki. Kaspiel posłał jeszcze jeden tęskny uśmiech w stronę fotografii i wyszedł z pomieszczenia, stając za ladą.

Choć był już gotowy do działania, nie był ani trochę przygotowany na pierwszego gościa, który wkroczył za szklane drzwi. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top