Los psotliwy bywa
Dedykowane Sandrialla
Cóż, to było dosyć na spontanie, ale mam nadzieję, że nikomu nie wypali oczu.~
_____
Siedział żołnierz polski we
włoskiej niewoli.
Wojna druga się toczyła. On miał pomóc, on miał walczyć, jednak los miał inne plany.
Mimo złych skojarzeń w czas ten źle mu się nie wiodło, a z czasem stwierdzić chciał, iż przyjemna ona była.
Jednak wszystkiego w życiu mieć nie można, a zwłaszcza gdy temu Polakowi chcesz dogodzić, bo zadowolić trudno go było.
Siedział w ciszy spokojnie, na skórzanych fotelu, w małym pokoiku, aż główne utrapienie tej niewoli życie mu uprzykrzyć postanowiło.
— Ach, Polaczku mój kochany! Czy nie tęskno ci beze mnie było?— melodyjnym głos Włocha rozniósł się po całym pomieszczeniu, irytując nim swojego więźnia.
— Z tobą, czy bez ciebie, co to za różnica? Chociaż, bez ciebie ten Szwab miałby o jednego sojusznika mniej. Więc możesz iść i przepadnąć. Może jakąś łzę uronię.—odpowiedział mu beznamiętnie blondyn.
Miłyś jak zawsze... - burknął pod nosem szatyn.
— Powinieneś wdzięczność mi okazać. Tuż to ja od tej okrutnej wojny cię wybawił.—Vargas ze zwycięskim uśmiechem zbliżył się do drugiego fotela i uniósł lekko głowę, oczekując pochwały.
— Nie wybawił tyś mnie, tylko przeszkodził w walce z Ruskiem i tym twoim... Jak ty go zwiesz? Przyjacielem? Jak na dzień dzisiejszy wrogami jesteśmy, więc na miły gest ze strony mej nie licz.— Dał mu odpowiedź Polak, nie zwracając jednak na niego większej uwagi.
Lekko zirytowany szatyn uśmiechnął się szyderczo, a moment później wyjął nóż i poszedł z nim do czerwono okiego. Pochylił się nad nim i po chwili zaczął delikatnie jeździć nożem po twarzy Franciszka.
— Nawet na to nie liczyłem. W końcu znam cię nie od dziś i wiem, że potrzeba by było cudu, abyś się chociaż uśmiechnął, a co dopiero powiedział coś miłego.— Włoch powiedział to tym tonem, który straszenie irytował Polskę.
Zresztą jak wszystko inne. Jednak ten ton nie był irytujący dla Łukasiewicza dlatego, że po prostu był.
Kiedy go słyszał, mimowolnie się rumienił tak jak i w tym przypadku.
Fuksjowo oki widząc to, uśmiechnął się szerzej i lekko przybliżył swoją opaloną twarz do zarumienionej twarzy środkowo europejskiej personifikacji.
Los jednak chciał mu pokrzyżować plany i nagle koło głowy Luciano przeleciały wejściowe, a chwilę później po pokoju rozległ się charakterystyczny amerykański chichot.
—Oh, dude. Wiedziałem, że kogoś mi pod Monte Cassino brakowało. Czyli jednak tamci nie kłamali, iż tutaj cię trzymają i niepotrzebnie zrobiłem z nimi porządek. No cóż... God, świeć nad ich duszami. A teraz wybaczcie, że wam przeszkadzam gołąbeczki, ale ten tutaj Polish dude jest mi potrzebny, więc go rekwiruję.— po tych słowach zaczął zbliżać się w stronę Polski.
Vargas natychmiast odskoczył od Franciszka i podszedł do Amerykanina.
—Czy ty serio myślisz, że ot, tak pozwolę zabrać ci mojego więźnia? Jeśli tak, to jesteś w dużym błędzie.— szatyn uniósł głowę, aby spojrzeć w oczy Allenowi.
Ten tylko uśmiechnął się wrednie i poklepał go po głowie.
— Ah, sorry short dude, ale mało mnie to obchodzi. No i nie wiedziałem, że takie rzeczy Włosi robią ze swoimi jeńcami.— odpowiedział mu, wciąż wrednie się uśmiechając, po czym wyminął zawstydzonego szatyna, zostawiając go w bezruchu.
Franciszek, słysząc to, zarumienił się jeszcze bardziej, jednak szybko schował twarz w szaliku.
Jones podszedł do Polaka i przerzucił go sobie przez ramię.
— No Polaku, czeka nad wiele pracy, czy tego chcesz, czy nie.— po wypowiedzeniu tych słów wyszedł z nim, jakby nic się nie wydarzyło, a temu wszystkiemu cały czas przyglądał się Luciano, który przez całe to wydarzenie stał niczym słup soli, póki tamta para nie zeszła mu z oczu.
— Ygh, cazzo... Stupido Americano! Gdzie ten idiota Niemcy?! Chyba dorobi się dzisiaj kolejnej blizny...— powiedział sam do siebie zdenerwowany mężczyzna, po czym wyszedł z pokoju, rumieniąc się na wspomnienie dzisiejszego wydarzenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top