Rozdział 31 - Nienawidzę Wojny
Wojtek odłożył kartkę i zapatrzył się w niebo. Berka śledziła wyblakłe słowa i głos stanął jej w gardle. Pierwszy raz od dawna nie wiedziała, co ma powiedzieć. A ona i Jagoda języki miały cięte, pamiętam. Wtedy jeszcze widziałam Berenikę Pawlus bardzo wyraźnie. Jej oczy zasnute mgłą, jej sine usta i płynące po plecach jak rzeka karmelowe włosy. Wyglądała jak puszka Pandory ze wstążkami. Na bogów Olimpu, na wszystkich bogów, była taka słaba. Tylko ten jeden Bóg wierzył w jej siłę. I Wojtek, ale jego nie liczyłam.
Bo Wojtek był poza moją skalą. Skupiony na śmierci Rudego nie radził sobie z tym. Brakowało mu męskiego wzoru, ojca, przyjaciela. Berka nie wypełniała tej pustki. Czasem nawet ją pogłębiała, lecz nie przyznał tego nigdy w obawie, że ją zrani.
Ludzie już tacy są. Noszą wiele masek. I Karmelkowa również swoją posiadała. Niby twarda, niby pyskata, a jednak krucha, wrażliwa i delikatna. Pozornie bez uczuć, rozpływała się nad Miłkiem jedzącym z miseczki. Dzieciak, zwykły dzieciak. Ale to właśnie ją chciałam zatrzymać. W pakiecie z Wojciechem, bo bez niego była tylko Bereniką Pawlus, mieszkanką Powiśla, harcerką bez krzyża. A dzięki niemu zyskała serce.
***
Był 1 września 1943 roku. Moje czwarte urodziny, ach, jakże cudownie zapowiadał się ten dzień. Wilhelm Koldan przemierzał ulice stolicy w poszukiwaniu Moniki Stein. Wypatrywał jej na Piwnej, na Zapiecku, na Krzywym Kole, Kamiennych Schodkach, na Dobrej, Drewnianej, Solcu i Tamce, na Okopowej, Górczewskiej i w parku Moczydło. Spacerując tak miastem patrzył na ludzi. Jakże dziwni się stali przez te cztery lata. Szarzy, jakby bez krwi, która nadawałaby im białym sercom czerwony kolor. Wyblakli.
A wraz z nimi i on, szargany wyrzutami sumienia, borykający się z bezsennością. Szaleniec, który mówił do prochów, sam będąc w niewiele lepszym stanie od nich. Idiota, który chciał uratować świat, którego zadaniem było go zniszczyć. Bo JA byłam światem i świat był we mnie. A Wilhelm był zbyt zaślepiony, by znaleźć dobrą drogę. Obiecał sobie, obiecał. A złamanie obietnicy na boju karana jest wizytą u Śmierci. Taki tam drobny druczek na umowie o życie.
Przyspieszył kroku i znalazł się przed dosyć bogatą kamienicą na Żoliborzu. To tu przeprowadził się pan Stein ze swoją żoną i córką. I to tu mógł być teraz Tomek.
Niemiec wbiegł po schodach i pchnął drzwi. Ach, nic z tego, zamknięte! Wyciągnął z kieszeni klucz i spróbował otworzyć. Poszły! A jednak stary gestapowiec go nie oszukał.
Młody wszedł powoli do środka i rozejrzał się. Było cicho i spokojnie, jakby mieszkanie spało. Czarne buty stuknęły o podłogę i skrzypiąc żałośnie poprowadziły go w kierunku salonu.
Spoglądał na idealnie czyste meble, na białe ściany i przechodził go dreszcz. Takie same były na Szucha. No, może nie dokładnie, bo te przy Alei były ozdobione krwawymi ornamentami. Ci moi to jednak mieli artystyczny gest, prawda?
Otwierał po kolei wszystkie szuflady, przerzucał do góry nogami stosy książek. I nic, cholera no, nic!
Zerknął przelotnie na komodę. Ta pusta ramka, pusta ramka... pusta ramka! Szarpnął za drzwiczki pod nią i jego oczom ukazały się dwie półki. Na jednej z nich stała skrzynia. Podważył jej wieko nożykiem, który nosił przy pasie i wydobył z dna zdjęcia Hitlera, nazistowskie orły, fragmenty kopii przesłuchań sprzed roku. Jedno ze zdjęć włożył za szybkę ramki i ustawił na blacie. Resztę porozkładał gdzieniegdzie. Wkopał się, sam się wkopał. Zdrajca.
Coś szurnęło przy drzwiach. Przerażony mężczyzna skrył się w kącie za szafą i opanowując oddech czekał. Do środka weszła Monika, ciągnąc za sobą roześmianego Tomka. Skierowali się do kuchni i po chwili woda zabulgotała w czajniku. Niemiec zerknął na okno. Nie, nie, za wysoko. A gdyby tak...
Przysunął się bliżej parapetu i zerknął w dół. Trzy, może pięć metrów. Aj...
Z pomieszczenia obok dobiegały rozmowy, jakieś śmiechy. Zakochani widać wspaniale się bawili, nie wiedząc jeszcze, że gdy tylko wejdą do salonu, to ujrzą coś, co przerwie nitkę wesołości w hafcie tego dnia.
Wilhelm przełknął ślinę i otworzył okno. Chłód jesieni smagnął jego policzki i rozwiał włosy. Zamknął oczy szepnął coś pod nosem. „Mein Gott" czy coś w ten deseń.
Złapał się dłońmi za kraniec parapetu i powoli zsunął z okna. Wisząc pomiędzy dwoma piętrami dławił łzy, które wraz z potem lały się na niego. Nie chciał umrzeć, bo ludzie w gruncie rzeczy lubią żyć. Wszystko zależy od tego jak żyją.
Nie wiedziałam, kto wymyślił rynny, ale był geniuszem. Właśnie po takiej fantastycznej rynnie Niemiec osunął się na ziemię, z trzaskiem spadając przy końcu i łamiąc sobie rękę. Syknął z bólu, ale podniósł się i zaciskając zęby wzniósł oczy ku górze.
– Nie dziękuj, maid Jaga. – Zasalutował puchatym chmurom i roześmiał się. Pierwszy raz od dawna.
Tomek odstawił szklankę z herbatą i wstał od stołu.
– Duszno tu jakoś – powiedział i przeszedł do salonu, by otworzyć okno. To, co tam ujrzał...
Stanął jak wryty i wpatrywał się w zdjęcia, akty przesłuchań, srebrzysto – czarne orły. Obraz przed oczami momentalnie mu pociemniał. Rozsypane na podłodze fotografie przykuły jego uwagę. Podniósł jedną z nich i poczuł, że uginają się pod nim kolana. Dłoń zaczęła mu drżeć, a oddech przyspieszył się niebezpiecznie. Przeniósł wzrok na resztę przedmiotów i ramkę, gdzie tkwił wizerunek Hitlera. Z otwartej szafy wystawał mundur gestapo.
Chłopak zadygotał. Zwabiona ciszą Monika wyszła z kuchni i powoli podeszła do niego. Gdy zobaczyła, co się stało pisnęła cicho i zakryła usta dłonią.
– Boże jedyny, Tomek... – szepnęła. – To nie tak, cholera, nie tak! – Oczy jej się zaszkliły.
– Monika, co to jest? Co to jest?! – krzyknął, szarpiąc ją przy tym za ramiona. Krew rozsadzała mu żyły, a skóra stała się czerwona. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak złego. – Zaufałem ci, cholera, zaufałem!
Dziewczynę sparaliżował strach. Patrzyła to na niego, to na zdjęcie ogolonej Jagody po numerowaniu w Auschwitz.
– Tomek, to nie jest moje, uwierz mi, błagam, uwierz! – Płakała, gdy jego palce coraz mocniej zaciskały się na jej ramieniu. – Przysięgałam ci, Tomek! – Łzy leciały po jej policzkach jak mały wodospad. Chłopak zignorował to. Jedną ręką sięgnął po papiery z blatu i przeczytał je. Jego oczy błysnęły złowrogo.
– Monika... ty... ty... cholera, idiotka, ty i Rudego, i Jagodę wysłałaś do piekieł! – Jego głos mógłby przebijać mury, tak był potężny. – Monika, jak mogłaś?! Ku... – powstrzymał język, choć bliski był ostrzejszych słów. – Coś ty zrobiła, dziewczyno?!
– Ja nie chciałam, nie chciałam, Szary... – Łkała jak dziecko, któremu stłukła się porcelanowa laleczka. – Po prostu chciałam, żebyś mnie kochał, żebyś był mój! Tomek, uwierz mi!
– Odebrałaś mi wiarę we wszystko, co miałem! – darł się. – Zabrałaś mi miłość, przyjaciół, rodzinę! Dla ciebie złamałem swój krzyż! A ty? A ty jeszcze większy wkładasz mi na plecy! Jak śmiałaś nazywać się polskim nazwiskiem, psia krew, bądź przeklęta, bo zabiłaś jedne z najważniejszych osób w moim życiu!
– Sam nie jesteś święty! – wycedziła szybko. – Idealny patriota, tak się ceniłeś? A dla niemieckiej dziewki zdolny byłeś sprzedać wszystko, co ci dano! Cóż ci po nich? Nie żyją, Tomek! Nie żyją do cholery i nie wrócisz im tego!
Nie odpowiedział nic. Szarpnął za jedną z szuflad i wydobył zeń lekki, mały pistolet. Stein cofnęła się.
– Im nie wrócę – rzekł twardo, a w jego głosie i oczach szalał obłęd. O tak, tak, Tomuś, jestem przy tobie. Zawsze byłam, polski chłopczyku. No dalej, przecież nie jesteś święty. Dobrze wiesz, co masz robić. Tylko przeładuj, naciśnij. To takie proste, Tomeczku. Śmierć jest prosta. Prostsza niż życie, zapewniam cię. No już...
– Tomek, co robisz?! Odłóż to, odłóż, błagam! – Jej krzyk przerodził się w pisk i rozpacz. Chłopak obserwował ją zimnym spojrzeniem. W jednej chwili stracił wszystkie bawiące się nim uczucia. Porzuciły go jak stare wiaderko w piaskownicy i uciekły w siną dal.
– A oddasz mi Jagodę?! Oddasz mi mojego przybocznego?! Oddasz Alka, Zośkę, Buzdygana?! Huberta Lenka?! Wrócisz mi ich do cholery?! – Przeładował broń i pogładził chorobliwie luft. Był jak pod wpływem jakiejś iluzji, wszystko wokół niego szalało. Zamknięty świat własnych problemów, które rzucały się na niego jak kamienie na szaniec.
– Wybacz mi, proszę, wybacz! – Uklękła na ziemi i złożyła ręce jak do modlitwy. Tak, właśnie tacy są ludzie. Jak trwoga, to do Boga. A jak umysł niespokojny, to się będą czepiać Wojny. Niewdzięcznicy.
– Na wojnie zdrada karana jest śmiercią – odparł, wymierzając w nią bronią. Niemka chciała uciekać, lecz już było za późno. Na wszystko już było za późno...
Szkarłatna krew oblała papiery i odznaczenia. Fotografia przesiąkła czerwoną cieczą. Głowa dziewczyny uderzyła w podłogę, a dłonie stały się blade i nie wznosiły się już ku niebu. Śmierć otuliła jej ciało i wzniosła błagalne spojrzenie ku Tomkowi.
Harcerz szalał. Jego serce rozdzierało się, a myśli prześcigały w drodze do porwanych skrawków człowieczeństwa. Bo on już nie istniał. Od dawna. Był tylko szarym cieniem pośród miliona takich samych. Był promykiem Nadziei, którą zatłukłam na Szucha. Był mrugnięciem gwiazdy, która spłonęła w Auschwitz.
Nie wiedział, co ma czynić. I choć osądzić mogły go tylko karty historii, to on już stawał się historią. A do Boga? Do Boga nie w tę stronę...
Ostatni raz spojrzał na Monikę i przeżegnał się.
– Przepraszam... – wyszeptał w przestrzeń.
***
7 września 1943 roku.
Wojtek niecierpliwił się. Gdzież mógł być jego brat? Tyle dni go już nie było...
I dziś, kiedy przeprowadzano zamach na komendanta Pawiaka, chłopak postanowił poszukać brata. Jak to miał w zwyczaju, wziął ze sobą Berenikę, która ubrana w zieloną sukienkę, z dwoma warkoczami, towarzyszyła mu w wycieczce na Żoliborz.
– Skąd wiesz, że tam będzie? – zapytała, poprawiając rozwalającą się fryzurę.
– Chodził tam ciągle do tej swojej dziewczyny. – Harcerz splunął na ziemię. Nie lubił Moniki, drażniła go i gdyby tylko mógł, odciągnąłby Tomka od niej. Nie wiedział jeszcze, że on sam już to zrobił. No, może z moją maleńką pomocą, ale cóż tam! Nie chwalmy się!
– Sam byś chciał dziewczynę, nie marudź. – Wymierzyła mu kuksańca w bok i roześmiała się.
– A która by mnie zechciała? – odparł z nadzieją, jednak Berenika milczała.
Wbiegli na klatkę schodową i zapukali do drzwi mieszkania. Ani drgnęły. Zamkowski zastanowił się chwilę, po czym ocenił wejście. Nie wyglądało na takie, które stawiałoby opór, więc szatyn z całej siły kopnął w nie. Zamek puścił i dwójka przyjaciół weszła do środka.
W pomieszczeniu unosił się dziwny zapach, jakby zepsutego mięsa, a także krwi. Dzieciaki pociągały nosami.
– Halo? Jest tu kto? – Karmelkowa rozglądała się uważnie i nagle zakryła dłonią usta. – Wojtek! – wrzasnęła. – Wojtek, chodź tu natychmiast!
Oderwał się od przeszukiwania łazienki i podbiegł do niej. Nogi się pod nim ugięły. Bo oto na ziemi leżał siny Tomek z kulą w głowie, a obok Monika w tym samym stanie. Ich skóra była fioletowo – biała, palce nieco poczerniały, a na ustach zaschła krew. Leżeli na ziemi, jakby zatrzymani w czasie, pozbawieni możliwości pobudki. Wiecznie śpiące królewny...
Berenika trzęsła się jak podczas febry. Oszołomiony Wojtek wziął ją w ramiona i odwrócił, by nie patrzyła, jednak dziewczyna wyrwała się i klękając na ziemi uniosła zdjęcie Jagody. Przesiąknięty krwią papier uginał się pod jej palcami. Dziewczynka zaniosła się płaczem, ba! skowytem jak u zranionego zwierzęcia. Kasztan chciał ją odciągnąć, jednak ona zbierała zdjęcia i tuliła je do siebie, podnosiła przedmioty i ciskała nimi w ścianę. Przerażona widokiem samej Śmierci dygotała jak kaczuszka bez matki. Zostawiona sama, wśród śniegów na pastwę wilków i łakomych drapieżników.
Obok leżał list Wilhelma i zdjęcie Hitlera. Wojtek uniósł je i wyrzucając przez okno, krzyknął:
– Nienawidzę Hitlera!
– Nienawidzę wojny... – wyszeptała Berenika, gdy rozdzierałam jej serce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top