Rozdział 13 - Zośka mnie nauczył

– Jak to nie możemy go zatrzymać? – W oczach Berki pojawiły się łzy. Stała przed panią Klarą i patrzyła na nią z niedowierzaniem, tuląc do piersi kwilącą kuleczkę. Kotek łapał ją za kołnierzyk i układał się w małych dłoniach trzynastolatki.
– Nie mamy na chleb, tata już... nam nie pomoże. A ty sprowadzasz do domu kota? – Pani Pawlus skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brwi. – Czym my go wykarmimy?
– Oddam mu swój chleb – zadeklarowała się dziewczynka. Stojący za nią Wojtek uniósł głowę na matkę przyjaciółki i głosem pełnym miłości do Berki rzekł:
– Ja pani chleb przyniosę, obiecuję.

Kobieta popatrzyła na niego z troską, uśmiechając się lekko. Nie mogła pozwolić sobie na przysłowiową kolejną „gębę do wykarmienia". Ale kochała Berkę. I chciała jej szczęścia. Na tym chyba polega bycie matką. Nie wiem, nigdy nie byłam.

– Mamo, błagam cię, oni go zatłuką jak tatusia, jeśli go zostawimy... – Berenika usiadła na ziemi i puściła koteczka wolno. Podbiegł do nóg pani Klary i łasił się, miaucząc cichuteńko. Dziewczynka popatrzyła na nią prosząco. Wojtek objął ją przyjacielsko i przymknęli oczy. Ten widok dostatecznie rozbroił kelnerkę. Wzięła kociaka na ręce i uklękła przed córką.
– Zatrzymamy go, ale pod jednym warunkiem – powiedziała twardo.
– Jakim? – Twarz Karmelkowej momentalnie się rozpogodziła.
– Będziesz o niego dbać – przykazała mama, po czym dodała w myślach – Żeby i jego nie wzięli na Pawiak...

***

Minęło wiele dni. Zabrałam z ziemi wielu ludzi. Stworzyłam dla Żydów ich własny pałacyk, ich getto. I zakończyłam rok 1940, lecz nie swoje panowanie. Bo ja tak łatwo nie ustępuję. Tak samo jak Jagoda.

Dziewczyna zapisała się na tajne komplety, jednak nie złożyła podpisu pod ofiarą dla Polski. Nie udzieliła pomocy Żydom, gdy zabierano ich do wyznaczonej strefy, nie stanęła, by oddać hołd wywożonym do Auschwitz w połowie sierpnia. Niemiecki atak bombowców na Londyn też nie zrobił na niej wrażenia. Kara śmierci dla dezerterów z Vichy także.

Bo Jagoda wyszła ze spotkania ze mną, jednak zapomniała w swej ucieczce płaszcza. I chciałam, by wróciła. Otworzyłam drzwi i wołałam za nią, jednak musiało minąć trochę czasu, zanim znów stanęła na moim progu.

A ona znów grała. Siedziała tamtego styczniowego dnia 1941 roku w kawiarni na Rynku i sprawiała, że białe klawisze były pełne kolorów, a z czarnych uciekał smutek. Lubię patrzeć na ludzi z pasją. Gdybym im ją wydarto, tak puści by byli i słabi.

Kocham podbierać pisarzom kartki i atrament, by patrzeć jak kończą swe życie wraz ze swymi słowami.
Kocham wylewać farbę malarzom, by nauczyć ich nowego malowania za pomocą ich własnej krwi na płótnie ziemi, gdzieś daleko.
Kocham dusić gardła muzyków, by nie śpiewali, by nie sławili nut, lecz nie wychwalali w ostatnim swym takcie.
Kocham łamać sportowcom nogi, by czołgali się do moich stóp z prośbą łaski i wzrokiem tęskniącym za metą, na której nie czeka Śmierć.
Jestem kochliwa.

Tomek patrzył na nią przez szybę i bił się z myślami, lecz słaba to była walka, bo dłonie jego były zbyt blisko tych dłoni Moniki, także stojącej na warszawskim bruku.
– To twoja Mäd... dziewczyna? – zapytała niewinnie. Szary spojrzał na nią rozkojarzony, po czym znów wlepił wzrok w obraz za szybą.
– Tak... moja... – rzekł, uśmiechając się delikatnie.
– Czemu nie jest z wami tam, no wiesz, w szeregach?
– Jaga jest inna... – wyszeptał, śledząc ruchy po pianinie.

Jagoda była w swoim żywiole. Żyła muzyką, a nuty umierały bez niej. Przykuwała niejedno spojrzenie. Także to niepochlebne, lustrujące ją spod niemieckiej czapki. Czujne oczy mężczyzny patrzyły na zwinne palce biegnące po klawiaturze.

Ale Pawlusowa była ślepa. Nie dostrzegła tych spojrzeń, nie poczuła na sobie wzorku Tomka, tak bardzo pełnego miłości do niej. Bo on nie zdradził.

Zdradzają głupcy i ci, którzy nie są zbyt silni, by znieść ciężar smutku, żalu i rozpaczy.
Zdradzają pragnący samotności, nie umiejący docenić siebie, a co dopiero drugiego człowieka.
Zdradzają zachłanni, którzy chcą całe szczęście zagarnąć dla ciebie.
Zdradzają zranieni, których ostrze tylko drasnęło, a oni już ślą kule w stronę niewinnego serca.

A on kochał. I choć próbowano wyrwać mu tę miłość, to on trzymał ją kurczowo za czułe słowa i nie puszczał. Bo pozwolić odejść na wojnie, to jakby kazać już nie wracać.

Jagoda zerknęła w stronę okna i uśmiechnęła się, jednocześnie myląc akordy. Instrument zafałszował, a przerażony właściciel kawiarni zgromił ją wzrokiem. Przewiesił ścierkę przez ramię i ruszył w stronę dziewczyny. Momentalnie odsunęła się od fortepianu. Melodia ucichła jak krakowski hejnał. Zdenerwowany szef chwycił Jagę za ramię i odciągnął w stronę zaplecza.

Tomek pchnął drzwi i wpadł do środka, zostawiając na zewnątrz zaskoczoną Monikę. Nie myślał, co robi, ale dla kogo robi.
Przecisnął się pomiędzy stolikami, kilka razy wpadł na przypadkowych smakoszy herbaty i muzyki klasycznej, lecz w końcu dostał się na koniec. Przeskoczył ladę i dotarł do wejścia na tyły lokalu.

Jagoda siedziała na ziemi, opierając się na wyprostowanym łokciu. Jedno uderzenie, dwa, pięć... Oczy powędrowały na posadzkę, nie były w stanie patrzeć na świszczącą w powietrzu ścierkę, która tuliła się do pleców, barków, twarzy, karku...
Zamkowski zacisnął pięści. Nie miał żadnej broni prócz słów i swych dziecięcych jeszcze dłoni. Ale był twardy. Jak kamień. Nie, nie jak kamień. Nie dla niego te tytuły.
Brunetka podniosła na niego nieugięte oczy, nie zroszone łzami, lecz oblane dumą. Mężczyzna nie przejął się obecnością chłopaka – ścierka powędrowała na szyję dziewczyny.

– Jeszcze raz zrób coś takiego, saumensch, a wywalę cię na zbity pysk, rozumiesz?! – Jego głos był tak silny i stanowczy, że nawet ja usiadłam z wrażenia.
– Pan wie, że to było przypadkiem – tłumaczyła, patrząc na Tomka przenikliwie.
– Przypadkiem, to ja ci pistolet do główeczki przystawię – zakpił tamten, lecz zamilkł zaraz, czując z tyłu skroni chłód metalu.
– Zostaw ją – rzekł spokojnie Tomek. – Zostaw, albo ja strzelę do twojej „główeczki". – Mówił to z takim spokojem, jakby rozmawiał ze starym przyjacielem.
– N-nie, nie-ech pan n-nie strzela, j-ja j-już j-ją zo-ostawiam – dukał przerażony właściciel.
– Na kolana – rozkazał przyboczny. – I módl się, żebym nie strzelił. No już, głowa w dół! Szybko! Rób, co każę!
– T-tak, już, j-już. – Gdy klękał, Jagoda poderwała się z ziemi. Tomek poczekał jeszcze chwilę i odsunął od głowy mężczyzny ciężką stal.

Wybiegli na ulicę i padli sobie w ramiona. Dopiero tu popłynęły łzy. Brunetka wtuliła się w płaszcz Szarego, a on głaskał ją po głowie, tak jak uspokaja się małe dzieci.
Gdy opanowała kołatanie serca, wyjął z kieszeni swój „pistolet" i pokazał jej. Była to metalowa rurka, zakończona wybrzuszeniem, które sprawiało wrażenie lufy pistoletu. Dziewczyna roześmiała się.
– Och, ty bandyto, tak ludzi oszukiwać? – Ucałowała go w policzek zimnymi i sinymi ustami. Pogładził ją po obitych ramionach.
– Metafora to mniejsze kłamstwo – odparł radośnie.
– Sam to wymyśliłeś? – Wątpiła w jego pomysły, co nieco uderzyło męską dumę chłopaka. – Och, Tomuś, nie rób takiej miny, jesteś boskim aktorem.
– Zośka mnie nauczył.
– Ta twoja szefowa w spodniach? – Zaśmiała się, lecz widząc w oczach chłopaka oddanie do drużynowego, zamilkła.
– Zlał cię mocno? – zapytał z troską, odrzucając w niepamięć jej słowa.
– Prawie nie widać. – Zakryła rękawem dłonie, co nie umknęło jego uwadze. Złapał ją za ręce i podciągnął do góry płaszcz, który miała na sobie. Jego oczom ukazały się blednące siniaki na skórze i proste linie pałające czerwienią, świadczące o niedawnych uderzeniach.
– Bił cię, Jagoda, do cholery, czemuś nie mówiła? – Szarpnął nią troszkę za mocno. Zachwiała się i poprawiła opadające na twarz włosy.
– Miałam przyjść do ciebie z płaczem, że mnie uderzył? Tomek, nie bądź dziecinny. Lepsze to niż bicie na Szucha. – Cyniczny uśmieszek wkradł się na jej usta.

Harcerz przycisnął ją do siebie i nic nie odpowiedział. Dokończyła za niego Monika, siedząca w środku całej akcji i pijąca herbatę wraz z mężczyzną w czapce okupanta.
Zagryzła wargi aż do krwi i zacisnęła dłonie na wieku fortepianu. Instrument zadrżał żałośnie, gdy wyrwała zeń jeden klawisz i ze złością wcisnęła w ręce swego towarzysza.
– Za rok, papa. Za rok...

***

Wojtek wspiął się na stertę gratów i stojąc na jej szczycie spojrzał w dół. Znajdowali się z Berką w piwnicy jej domu, dawno nie odwiedzanej przez lokatorów. Było tu ciemno, wilgotno i nieco brudno. Myszy ulokowały się w kąciku i małymi oczami spoglądały na nowych przybyszy. Posadzka była wilgotna, a światło z małego okienka odbijało się od niej zimowym blaskiem.

– Znalazłeś go? – zapytała Berenisia, głaszcząc rozwalającego się na jej rękach Miłka. Kotek stał się przez ten rok kotem, który nade wszystko ukochał sobie te dwie małe osóbki, które teraz zabrały go w czeluści warszawskiej ziemi. Jego białe futerko nabrało teraz odcienia styczniowego śniegu. Był piętnasty stycznia 1941 roku, a dwójka dzieci skryła się w piwnicy, choć na ten czyn mieli przecież jeszcze tyle czasu. Sierpień warszawskiej krwi wszak jeszcze nie nastał...
– Nie ma jednego koła, ale chyba jest dobry! – Wojtek wyciągnął z góry sprzętów stary, wiklinowy wózek dla lalek. Daszek miał nieco podziurawiony, koła rzeczywiście brakowało, a kołderka całkiem poszarzała i poszarpała się. – Nie jesteś za duża na lalki?
– Nie – odparła wesoło. – Bo ty pobawisz się ze mną.
– Lalkami? To nie jest męskie. – Skrzywił się na jej słowa.
– A co ty? Mężczyzna? Ty mój Wojtuś jesteś! – Uściskała go i władowała biednego Miłka do wózka. – No cicho, cichutko, dam ci jeść. Dam, dam. Albo nie. Tatuś ci da. Będziesz jego tatusiem? – zwróciła się do oszołomionego Kasztana.
– Ha... a ty mamą tak? – Zastanowił się.
– Tak – odpowiedziała dumnie. – A co?
– Jak jesteś moją żoną, to już musisz mnie pocałować, nie masz wyjścia! – Triumfował w duchu, lecz Berka ostudziła jego zapał.
– Nie, nie, nie. Dopiero, jak będziesz dobrym mężem i będziesz dbał o nasze kocie dziecko, to wtedy może, ewentualnie, no z dwojga złego, jeszcze pomyślę, jeszcze nie wiem... – wyliczała ze śmiechem, widząc jak wyraz twarzy Wojtka zmienia się z radosnego na pełen żalu.
– Wiesz co... – Pokręcił z rezygnacją głową. – To ty mnie strasznie musisz nie kochać, żono. Zobacz, nawet nasze kocie dziecko chciałoby, żebyś dała mi całusa! – Wskazał na kota, patrzącego na nią z oczekiwaniem. Podobało mu się to, jak te dzieciaki ze sobą rozmawiają. Ta dziewczynka była taka śmieszna, gdy pchała wózeczek. A chłopczyk tak ładnie na nią patrzył. Dziś ludzie już tak na siebie nie patrzą.
– Och, Wojtek, Wojtek, co ci po moim buziaku? – Pchała nogą ramę wózka, wprawiając go w ruch przypominający kołyskę. – Aaa, kotki dwa, szarobure obydwa! – Śpiewała cichutko.

Wojtek uśmiechnął się lekko i popatrzył na wnętrze piwnicy. Skoro jego Berka chce mieć tu dom, to on zrobi dla niej najpiękniejszy dom na całym tym brzydkim świecie. Gorzej z posadzeniem drzewa, no bo jak to tak w piwnicy. A o synu już nawet mowy nie ma. Na razie musiało im wystarczyć małe, wierne kocie dziecko, które zamiast w kapuście, znaleźli nad Wisłą...


Kochani!
Każdy z nas ma swoją Akcję pod Arsenałem, gdy trzeba pomimo wszelkich przeciwności rzucić swe serce na szaniec. Pomyślmy jutro o tych, którzy w 1943 roku rzucili wszytko, by odbić przyjaciela. Cena była wysoka, ale oni ją zapłacili. I nie tracili nadziei...
Czuwajcie tak jak oni!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top