Na zakupy!

Straszliwie znudzony blondyn przeniósł wzrok z czarnej, szkolnej tablicy zapełnionej starannym pismem na wiszący na przeciwległej ścianie zegar. Wskazywał godzinę 11:16, co oznaczało, że zostało jeszcze dokładnie 24 minuty tej udręki i męczarni, zwanej również lekcją Quenyi. Tego właśnie przedmiotu nauczała Galadriela, co szło jej wyśmienicie. Mimo to, elf nienawidził nauki tego języka. Z niecierpliwością wyczekiwał końca lekcji.

- Legolasie, umiesz na sprawdzian z matmy? – szepnął Gimli siedzący w jednej ławce z elfem.

- O nie, zapomniałem o nim! – przeraził się jasnowłosy.

- Ja tak samo, będę ściągać.

- Na matmie wam się nie uda – powiedział Aragorn z ławki za nimi. – Będzie trudno, ale damy radę! Proszę, może jeszcze się czegoś nauczycie – życzliwie podał kolegom swój zeszyt.

- Dzięki – Gimli wziął do ręki cenny notes.

- Cicho tam, wasza trójka! – huknęła Artanis.

- Przepraszamy, psze pani – ze skruchą rzekł krasnolud i się zaczerwienił. Wszyscy wiedzieli, że jest w niej skrycie zakochany.

Nauczycielka powróciła do tłumaczenia tematu zajęć. Dwaj przyjaciele siedzący w przedostatniej ławce oględnie przeglądali skomplikowane wzory matematyczne zapisane ręką Obieżyświata. Nagle, do sali wparował zdyszany dyrektor szkoły.

- Koniec lekcji, zamykane są wszystkie szkoły w Śródziemiu! - oświadczył Gandalf - Pani Galadrielo, proszę zaprowadź wszystkich uczniów do szatni.

Ledwo było słychać ostatnie słowa, bo cała klasa wydała dziki okrzyk radości, głośniejszy niż wszystkie nazgule razem wzięte.

- Ominie nas sprawdzian z matmy! – cieszył się blondwłosy elf.

- Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba! – potwierdził jego rozradowany kolega z ławki.

...

Wielu uczniów, a również Melkor i Sauron, skorzystało z okazji zamknięcia szkół i poszło na zakupy do centrum handlowego. Właściwie to w Mordorze nie było takowego budynku, oprócz tych okropnych sklepów orków, a przecież przyszły władca świata nie będzie zniżać się do ich poziomu. Pojechał więc ze swym sługą pięknym, czarnym porsche do galerii w Rivendell.

Wyprostowany Morgoth z dumnie uniesioną głową wkroczył do Tarasów Imladris. Jego zacięta mina świadczyła o niecnych zamiarach podbicia sklepu, a może i całego Śródziemia. Lśniące, kruczoczarne włosy miękko opadały na ramiona zakryte materiałem t- shirtu tego samego koloru. Za nim z równą pewnością siebie i wyższością (chociaż był niższy) przekroczył próg rudy majar.

Brunet już widział, jak wszyscy elfowie padają na kolana, aby wielbić swego pana, najmodniejszego, najpiękniejszego i przede wszystkim, najskromniejszego w calusieńkiej Ardzie. Jednak rzeczywistość przedstawiała się w czarniejszych (a może właśnie jaśniejszych) barwach. Niestety (a raczej na szczęście) wbrew jego oczekiwaniom nikt nawet nie raczył go zauważyć, a co dopiero przystanąć i klęczeć przed nim. Tłumy przepychały się tam i z powrotem. Władcy ciemności z trudem przeszli między nimi i skierowali się do H&M – skrót ten oznaczał nazwę sklepu Hobbiton and Moria.

...

- Gotowe – zadowolony Aragorn wyrzucił do kosza na śmieci puste opakowania po płynach antybakteryjnych. Przed chwilą opryskał nimi swój miecz, łuk Legolasa i topór Gimlego. Trójka przyjaciół poszła, tak jak większość uczniów, na zakupy.

...

- Kiedy koniec? – zapytał krasnolud, gdy jego blondwłosy przyjaciel przymierzył chyba 19821 parę butów.

- Niewygodne – zakomunikował Legolas – Muszę znaleźć dobre buty do biegania.

- Popatrz na hobbitów. Oni dobrze biegają i bez butów. Sam i Frodo poszli po szczepionkę, a my co? Siedzimy w galerii handlowej.

- Nie kłóćcie się, przyjaciele – błagalnie poprosił Aragorn, chociaż również miał dość tych zakupów.

- A tobie trzeba kupić jakieś nowe ubrania, nie przejmuj się, ja mam trochę hajsu od taty, pożyczę ci – zaproponował dobrodusznie elf.

- Ale ja nie chcę nowych ubrań!

- Co powie Arwena jak cię zobaczy w tym okropnym dresie? Ty go w ogóle kiedyś prałeś?

- Arwena, w przeciwieństwie co do niektórych, nie zwraca uwagi na mój ubiór.

- No chodźcie już, ja jestem głodny i... – zajęczał Gimli.

- Cicho, czekaj, daj posłuchać – przerwał mu Obieżyświat, który usłyszał ciekawą rozmowę w alejce obok:

- ... Fajne, nie?

- Maironie, nie możemy tego nosić. Wiesz co oznacza ten skrót? – Melkor wskazał na trzymane przez towarzysza dwa t-shirty. Na jednym z nich widniał rysunek ciasteczka z kawałkami czekolady, a na drugim szklanka mleka. Artano zadecydował że będzie on dla Morgotha ze względu na jego cudowne według majara przezwisko „Mlekor". Na obu tkaninach oprócz obrazków znajdował się napis BFF.

- Oczywiście, przecież to znaczy Best friends forever.

- No właśnie nie. Wszyscy tak myślą, ale ja wiem, że ten skrót oznacza Bardzo fajny Feanor.

- Tylko ten palacz statków i jego synowie tak twierdzą! Poza tym, nawet w wikipedii pisze, że oznacza tylko to, co ci powiedziałem.

- No dobra, niech ci będzie, ale nie wziąłem pieniędzy, więc ty musisz zapłacić.

- To ty tu chciałeś płacić? – rudzielec jak gdyby nigdy nic spokojnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia z koszulkami BFF, czarnymi skórzanymi kurtkami, dziurawymi dżinsami oraz jeszcze kilkoma innymi ciuchami w rękach. Jednak, gdy znalazł się przed sklepem, zatrzymał się przerażony. Do jego szpiczastych uszu doszedł piskliwy dźwięk dochodzący z bramek przy wyjściu.

- Ups, zwiewamy stąd! – Melkor szybko pobiegł za Maironem goniony przez pracowników sklepu oraz naszą trójkę przyjaciół podsłuchujących wcześniejszą rozmowę.

- Ej, przecież możemy się przeteleportować! – zawołał płomiennowłosy i po chwili nie było już po nich śladu.

...

- Ale super! – bliźniacy z zachwytem wpatrywali się we wnętrze wozu strażackiego kierowanego przez ich ojca. Siedzieli upchani na kolanach u Maglora i Maedhrosa, obok ściśniętych na pozostałych siedzeniach Caranthira, Celegorma i Curufina. Wszyscy podziwiali jakże piękne, dziurawe, valinorskie drogi (na których naprawę Manwe chyba nie miał kasy, albo po prostu nie chciał mieć) oraz pola po obu stronach jezdni. Co mogło pójść nie tak w ten piękny, letni dzień, wprost idealny na spalenie czegoś, lub kogoś?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top