ROZDZIAŁ PIERWSZY. Przeklęty przez Greckich Bogów.
DAXON
Stanford, Kalifornia
Tego dnia padało tak intensywnie, że na ulicach i chodnikach studzienki nie nadążały z odprowadzaniem wody. Nasunąłem kaptur czarnej bluzy mocniej na głowę i ruszyłem szybkim krokiem spod przystanku autobusowego w stronę Uniwersytetu Stanford. Czarne glany brodziły po kałużach, nogawki spodni miałem mokre, bo wcześniej, kiedy dochodziłem do końca pasów, jakiś kierowca się zirytował zbyt długim według niego czekaniem i ruszył na pełnym gazie, rozchlapując kałużę, w efekcie przypominałem mokrego kundla.
Włosy mi się poukładały na różne strony świata, przez co mogłem konkurować z samym Chopinem, choć to nie ta kategoria. Przeczesałem kosmyki brązowych włosów, które pod wpływem deszczu zmieniły kolor prawie na czarny A od wilgoci poskręcały się. Próbowałem je przyklepać ręką, ale na nic się to zdało.
Wiedziałem, że stanę się obiektem zainteresowania, pierwszym do odstrzału przez profesora, kiedy tylko wejdę do auli.
Wiedziałem, że nie tolerował spóźniania. A ja nie dość, że się spóźniłem, to jeszcze zamierzałem wejść na samą końcówkę wykładu, tym samym przerywając profesorowi jego prowadzenie. A to była druga rzecz, której nienawidził.
Oblały mnie poty, zdjąłem kaptur i pociągnąłem za gałkę, która wyjątkowo teraz wydała mi się ciężka.
Wszedłem po cichu, do momentu aż nie potknąłem się o próg i nie wylądowałem na kolanach.
–Doceniam okazaną skruchę, ale niech pan już wstanie i nie robi z siebie błazna.
Jakim cudem on mnie widzi, skoro stoi do mnie odwrócony tyłem?
Spurpurowiałem ze wstydu, ale szybko się podniosłem, nie zareagowałem nawet wtedy, kiedy rozległy się ciche szepty, ale na tyle głośne, że wiedziałem, że mówią o mnie.
A ja nie chciałem wzbudzać niepotrzebnej uwagi swoją osobą. Bo dobrze mi było we własnym kokonie.
Profesor odwrócił się i wbił ostre spojrzenie na przód auli.
–Może właśnie odkryliście inny rodzaj szczęścia, bo wiecie na pewno, jak szybko ono przemija...
Skierowałem swe kroki do początku rzędu, ale wtedy doszedł mnie głos profesora.
–Panie Harrisonie, czy ja pozwoliłem panu się oddalić? Choć tak, zdecydowanie powinienem to zrobić. Niech pan zrobi dwa duże kroki w tył. –Jego stanowczy głos wskazywał na to, żeby zrobić tak, jak każe.
Zamarłem, ale wycofałem się do tyłu.
Profesor pokazał mi ręką, żebym się jeszcze oddalił, ale...dalej było już tylko wyjście.
Zatrzymałem się raptownie.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Dalej, proszę. Za drzwi. –rozkazał, ale mimo to nie poruszyłem się ani o krok.
– Przepraszam, ale...–zacząłem, a jego wzrok zatrzymał się na mnie. – nie. Nie zamierzam wychodzić z pańskiego wykładu, skoro właśnie na nim się pojawiłem. –Przełknąłem cicho ślinę, wiedząc dokładnie, ile mnie ta odwaga kosztowała. Choć może w moim przypadku skazywałem się na coś gorszego.
–Czy może przełożyłem dzisiaj zajęcia na późniejszą godzinę i o tym zapomniałem? –Profesor zapytał, świdrując mnie uważnym spojrzeniem.
–Nie, panie profesorze. Nie... ja się spóźniłem. –przyznałem otwarcie.
Kiwnął głową.
– A ja tego nie toleruję. Proszę pana o...
– To ja proszę pana profesora, aby wysłuchał pan powodu mojego spóźnienia. –przerwałem mu i wydawało mi się, że nagle w auli zrobiło się bardzo cicho.
–Panie Harrisonie...–zagrzmiał.
No dobra, gorzej już być nie może.
Nagle przybliżył się do mnie i zaczął mnie wąchać. Zmarszczyłem brwi, nic nie rozumiejąc.
– Czy kąpał się pan w ogórkach?
Aula zawrzała.
Bogowie greccy, wcale nie mieli dla litości.
Trochę ich zaniedbałem przez ten weekend, ale, żeby aż tak się mścić?
Za co?
Za ten esej, którego nie dokończyłem?
No błagam...
– Cóż to wszystko sprowadza się do mojego powodu. – wymamrotałem zawstydzony i potarłem kark. –Spóźniłem się na autobus, a potem jakiejś babeczce stłukł się słoik z ogórkami. Pech chciał, że akurat tam, gdzie siedziałem. Wylał się na moje spodnie, ale deszcz trochę złagodził ten efekt.
– Wcześniej było gorzej? –usłyszałem w tonie jego głosu rozbawienie.
– Wcześniej było ode mnie tak czuć jakbym kapał się w tych ogórkach przez tydzień. –powiedziałem.
Profesorowi drgnął kącik ust.
– Został pan chyba przeklęty przez Greckich Bogów. –westchnął z przesadnym dramatyzmem.
– No, uwzięli się dzisiaj na mnie. –zgodziłem się z nim.
–Mimo to pana nie usprawiedliwia. – Uniósł brwi w srogim wyrazie twarzy.
–Skądże. –zgodziłem się ponownie.
– Czy pan sobie z tego kpi?
– Skądże.
–Panie Daxonie Harrison...–Wyraźnie się zaczynał irytować, musiałem jakoś to złagodzić.
–Słucham, profesorze?
– Byliśmy w trakcie ważnego wykładu, a pan wtargnął do sali, jak wicher...
– Zgodnie z dewizą naszej uczelni: Die Luft der Freiheit weht–wyjaśniłem.
– Czy aby nie poczuł pan aż zbytniej swobody?
–Skądże. Jestem skrępowany i skruszony. I obiecuję, że już nie opuszczę ani jednego pańskiego wykładu. –mówiłem szczerze.
– No, niech mi pan nie składa żadnych przysięg, bo moja żona też obiecywała, że nie będzie mieć już więcej zachcianek ciążowych i że to ostatni raz, kiedy jadę o drugiej w nocy szukać dla niej frytek. Finał wszyscy znamy. – zakończył i westchnął ciężko.
Rozległy się głośne śmiechy.
– No już wracamy. A pan niech już zajmie swoje miejsce i będzie cicho. –przykazał.
– Dziękuję. –skinąłem z szacunku głową.
– Panie, Harrisonie należałoby postawić znak zapytania i zadać sobie pytanie, czy pomagając komuś, nie zaszkodził pan czasem samemu sobie?
–Mówi pan, że nie warto pomagać?
Profesor posłał mi pobłażliwy uśmiech.
– Filozofia szczęścia oparta jest na pragnieniu i ambicjach każdego z nas. Według Sokratesa droga do niego prowadzi poprzez cnoty, a dobro jest jedną z wiedzy tego świata. Podstawa zrozumienia działania dla efektu ogółu jest jednak nadal szeroko pojęta, mimo, że to najważniejsza wartość człowieka. Pytanie, nie brzmi, czy warto, ale dlaczego to robimy? –Profesor uniósł swoje brwi do góry.
–Bo to przecież składa się na naszą moralność. –odpowiedziałem mu, zmierzając już do swojego rzędu.
–No dobrze, a to z kolei prowadzi nas do kolejnej rzeczy, bo jak już wiecie współczesna filozofia dzieli moralność na 4 kategorie. – Profesor przeszedł już na mównicę, po czym kontynuował. –Pojęcie dobra i zła nie oznacza tego samego dla drugiego człowieka. Bo każdy z nas inaczej się zachowuje. Postępuje tak, jak nakazuje mu jego etyka sumienia.
Uśmiechnąłem się pod nosem, bo jakimś cudem mi się upiekło.
Czekam na wasze wrażenia :)
Die Luft der Freiheit weht-(„Wiatr wolności wieje")
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top