23.


Czasami potrzebujemy jakiegoś bodźca, sygnału zesłanego nam z Nieba, wskazówki jak postąpić.

Bo gdy stajemy na rozdrożu dróg, usilnie staramy się wybrać tę właściwą ścieżkę, taką, która zaprowadzi nas do celu.

Tylko zapominamy o jednym.

Tam gdzie meta, nie zawsze jest szczęście.

Życie nie polega na pokonaniu maratonu, do którego przystąpiliśmy nie z własnej woli.

Nasza egzystencja jest tylko powolnym truchtem, który przybliża nas do tej wyczekiwanej białej linii.

Jednak chodzi w nim nie tyle o zwycięstwo, co zauważenie ludzi, którzy razem z tobą stanęli do startu.

Bo życie to wyścig po miłość, radość, po szczęście, ale nikt nam przecież nie zagwarantuje, że to właśnie osiągniemy.

Cierpienie i smutek są równie prawdopodobne.

I nienawiść...

Cały wachlarz emocji, tak dobrze nam przecież znanych.

*****

- Wstawaj, śpiochu... - Usłyszał jakby przez mgłę, gdy uświadomił sobie, że to głos Nicole, która próbowała go obudzić.

Leniwie się przeciągnął, by następnie odwrócić się w kierunku skąd dochodził dźwięk i tym samym przygwoździć do materaca zaskoczoną dziewczynę.

- Auć... poddaję się.

- Chyba nie przewidziałem tego, że jesteś tak blisko. Przepraszam, skarbie – powiedział jeszcze i lekko odsuwając się od niej, pocałował ją w policzek – Dzień dobry... nawet nie wiesz jak dobrze mi się dzisiaj spało...

- Chyba jednak wiem, bo miałam dokładnie to samo... - odpowiedziała i mimowolnie zarumieniła się na wspomnienie minionej nocy.

On widząc róż wlewający się na jej policzki, tylko się uśmiechnął i przyciągnął do sienie, tak by pocałować ją w czoło. Kobieta na ten gest podniosła głowę do góry i zatrzymała swój wzrok na jego twarzy, jednak nie skupiając się na konkretnej jej części. Dotknęła za to lewą dłonią jego policzka i obrysowała kciukiem linię jego ust, tak jak to miała w zwyczaju.

- Chyba chcesz mnie wykończyć, skarbie...

- Ja? A co ja niby robię?

- Pomyślmy... Po pierwsze rumienisz się, po drugie jesteś zdecydowanie za blisko, a po trzecie...

Niestety nie dane mu było dokończyć tej wyliczanki, gdyż w tym momencie jego wargi były zajęte zupełnie czymś innym niż mówienie i zapewne o wiele przyjemniejszym.

- Ok., już jestem grzeczna – powiedziała z westchnieniem, po czym obróciła się i opuściła swoje stopy na miękki, włochaty dywanik znajdujący się obok łóżka. – Odmeldowuję się tymczasowo, by zrobić kawę, bo bez niej stąd nie wyjdę – dodała jeszcze, posyłając mu przelotnie buziaka, by następnie zniknąć za drzwiami sypialni, uprzednio zbierając swoje ubrania z podłogi.

On odprowadził wzrokiem jej oddalającą się sylwetkę, po czym sam wstał z łóżka. Podszedł do okna i popatrzył przez chwilę na wschodzące słońce. Paradoksalnie jemu nie kojarzyło się z nadzieją, początkiem nowego dnia. Dla niego było tylko symbolem upływającego czasu. Czasu, którego miał coraz mniej.

Po kilku minutach odwrócił się od okna i podszedł do krzesła, na którym leżało jego ubranie. Założył na siebie granatową koszulkę oraz dżinsy i wyszedł z pokoju.

Czuł się dobrze, choć zdawał sobie sprawę, że może się to wkrótce zmienić. Teraz niczego nie mógł być pewny, oprócz tego, że wisi nad nim widmo zbliżającej się śmierci. Jednak gdy miał przy sobie Nicole, znikały wszelkie troski, spychane na drugi plan dzięki miłości, która ich łączyła.

To uczucie było dla niego jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem.

Darem, gdyż to za jej przyczyną zaznał tylu pięknych chwil, jednak z drugiej strony ten prezent okazał się być puszką Pandory. Czymś, co tylko z pozoru jest piękne, dobre, lecz po otwarciu staje się naszą zagładą.

I choć porównywanie miłości do nieszczęścia jest wręcz karygodne, to nic nie mógł na to poradzić. Bo owe uczucie sprawiało, że w jego umyśle kłębiło się milion myśli, a każda z nich walczyła o prawo głosu. Jednak wszystkie z nich niosły za sobą jedno, a mianowicie cierpienie. Jego i jej.

Teraz musiał zdecydować, podjąć jeden z najtrudniejszych wyborów w swoim życiu, może nawet najtrudniejszy. W końcu od niego zależała jego dalsza egzystencja.

Tylko nie wiedział ile ona potrwa.

Był pewien, że krócej niż jej, dlatego też zdecydował się przeżyć ostatni dzień tak jakby nic się nie stało. Jakby przyszłość malowała się w różowym kolorze. Zupełnie tak jakby nie wiedział...

Pragnął być po prostu szczęśliwy.

Czy to tak wiele?

Powoli przeszedł przez korytarz, bardziej niż zazwyczaj uważając na swój stan zdrowia i ogólne samopoczucie. Ostrożnie, lecz zachowując właściwe tempo marszu wszedł do kuchni i usiadł przy wyspie. Brunetka chwilę później ustawiła na ladzie dwie filiżanki z parującym płynem o ciemnobrązowej barwie. Zapach napoju rozniósł się w mgnieniu oka po pomieszczeniu, sprawiając, że powietrze było przesycone aromatem kawy.

- Dziękuję kochanie – powiedział, upijając łyk.

- Jesteśmy uzależnieni – odpowiedziała jedynie i musnęła wargami jego policzek.

On w podzięce za ten gest obdarzył ją łobuzerskim uśmiechem i błyskiem w niebieskich oczach, które tak uwielbiała.

- Wiesz, pomyślałem, że moglibyśmy wyjść gdzieś wieczorem. Może do kina, restauracji, albo tu i tu... Co ty na to?

- Skarbie, oczywiście, że jestem za, ale, czy aby na pewno dobrze się już czujesz? Martwię się, że jeszcze nie wydobrzałeś, w końcu dopiero co wyszedłeś ze szpitala.

- Niki, nic mi nie jest... - skłamał gładko, ku swojemu zdziwieniu.

Nie zadrżał mu głos, nie zdradziło spojrzenie, nawet uśmiech wydał się być szczery. W tym momencie się wystraszył. Kogo? Samego siebie. Tego, kim może być, by zrobić to, co uważa za stosowne. By za jednym posunięciem zniszczyć wszystko, a paletę ciepłych uczuć, które ich łączyły, zamienić w zimne odcienie granatu, szarości i czerni, gdzieniegdzie przetykaną nicią w szmaragdowym kolorze. Takim jak jej oczy, które z łatwością uwierzyły w zapewnienia mężczyzny. Nicole nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co tak naprawdę się dzieje, podeszła do Alexa i się do niego przytuliła. On machinalnie schował twarz w jej rozpuszczonych włosach, zaciągając się zapachem owocowego szamponu. Chciał tak tkwić z nią w ramionach aż do końca świata. Niestety to było tylko pragnienie, nic nieznaczące przy wartości jaką miało dla niego szczęście ukochanej. To, o które chciał już teraz zadbać, nawet kosztem swojego. Niczym asceta, postanowił cierpieć, bo i tak nie miał nadziei.

Wiedział, że umrze.

Prędzej, czy później.

Nieważne.

Dlatego też, postanowił zrobić jedną rzecz.

Coś, co sprawi, że Nicole go znienawidzi...

Odejdzie i nie zobaczy tego jak umiera.

Wtedy sen nie będzie mógł się spełnić.

Ona nie będzie za nim płakać, a on nie będzie na nią patrzył... Nawet jako duch.

Delikatnie odsunął ją od siebie, tak by móc zajrzeć w jej oczy. Malowała się w nich radość, szczęście oraz to uczucie, które było rajem i piekłem jednocześnie.

Ujął w swoje dłonie jej twarz, a kciukiem obrysował kształtne wargi, by następnie nakryć je swoimi ustami. Delikatnie smakował różowe płatki, pieścił je, prosząc o wstęp do wnętrza jej ust. Ona obezwładniona siłą pocałunku, poddała się jego poczynaniom, jednak po chwili już walczyła o dominację. Objęła jego kark ramionami, a prawą dłoń zanurzyła w miękkich, ciemnobrązowych włosach.

Całowali się powoli, jednak z pasją, namiętnością, którą do siebie czuli.

Każde muśnięcie warg, dotyk spragnionych dłoni sprawiał, że żadne z nich nie chciało przerwać tej sytuacji.

Niestety czas płynął, a tym samym Nicole musiała już wyjść na zajęcia.

- Kocham cię – powiedziała, głaszcząc policzek swojego mężczyzny.

- Ja bardziej – odpowiedział i jeszcze raz zagarnął jej wargi swoimi.

- Nie pomagasz mi...

- Wiem....

- Ahhh, co ja z tobą mam... Uciekam, do później – rzuciła, a po chwili wyszła z kuchni, zbierając po drodze swoją dużą czarną torbę.

- Pa, kochanie! – krzyknął jeszcze, lecz jego słowa odbiły się o drzwi zamykane właśnie przez kobietę.

*****

Siedzenie bezczynnie w mieszkaniu nie było tym, o czym marzył. Wręcz przeciwnie, chciał wyjść z domu jak najszybciej, dlatego też zdjął z wieszaka kurtkę, nałożył adidasy i wyszedł z kamienicy. Sam nie wiedział gdzie idzie, dał się prowadzić swoim nogom, które jak się okazało, zaniosły go do parku. Usiadł na pierwszej napotkanej ławce i zaczerpnął duży haust powietrza.

Tutaj chociaż pachniało czymś innym, niż spalinami unoszącymi się nad asfaltem. Park miał zapach roślin, kwiatów, liści, które spadały z drzew, tworząc grę kolorów na wilgotnym podłożu.

Zatracając się w rozważaniach, nie zauważał niczego, co się wokół niego działo. Nie widział kobiety pchającej przed sobą fioletowy wózek, zakochanej pary składającej sobie co chwilę pocałunki, staruszka, który szedł, podpierając się o drewnianą laskę. Dostrzegał jedynie wysokie drzewo ubrane w złote liście, które gdy powiał wiatr, niechybnie spadały na ziemię tworząc barwny dywan.

Dlatego też kobiecy głos, który zabrzmiał obok niego nie przywrócił go do rzeczywistości. Dopiero dotyk drobnej dłoni na jego ramieniu sprawił, że odwrócił głowę w kierunku osoby, która przerwała mu tę chwilę. Ze zdumieniem stwierdził, że była to jego znajoma.

- Alex, dobrze się czujesz? – zapytała z zatroskaną miną.

- Ach, tak, dziękuję. Wybacz, po prostu się zamyśliłem. Biegasz? – zapytał po chwili, uświadamiając sobie, że kobieta ma na sobie dres i sportowe buty. Długie włosy zaś zebrane w koński ogon.

- To dobrze. I tak, biegam, trzeba jakoś dbać o linię, a skoro od kilku dni mam więcej czasu...

- Jak to? – przerwał jej mężczyzna.

- Zwyczajnie, zwolnił mnie.

- Boże, co za skurwiel... Przepraszam... - dodał po chwili, widząc zaskoczenie w oczach blondynki.

- Nic się nie stało, doskonale cię rozumiem, po prostu zdziwiła mnie twoja reakcja, w końcu to ojciec twojej dziewczyny.

- Niestety... Naprawdę nie pojmuję jak może nim być. Nicole jest jego całkowitym przeciwieństwem, tak samo zresztą jak jej matka.

- Czasami tak bywa, a rodziców nie dane jest nam wybrać. Lepiej powiedz, dlaczego tutaj siedzisz, w dodatku taki nieobecny.

- Przyszedłem pomyśleć, a to miejsce jest do tego idealne. Spokój i cisza, w sam raz by oderwać się od codzienności.

- Stało się coś? – zapytała, lecz, gdy przez dłuższą chwilę nie otrzymała odpowiedzi, dodała: - Przepraszam, to nie moja sprawa.

- Wybacz, to zbyt osobiste. Chociaż tobie powinienem powiedzieć... To dzięki temu, że mnie tutaj wtedy znalazłaś wiem, że...

- Tak? – zagadnęła, jednocześnie bojąc się tego, co usłyszy.

- Jestem chory...

- To coś poważnego? - rzuciła lekko zdenerwowanym głosem w momencie, gdy usiadła obok niego.

- Mam białaczkę. Ehhh... Sama nazwa brzmi już okropnie.

- Alex.... To niemożliwe – wyszeptała, a jej serce zdawało się kruszyć pod wpływem tych słów.

Myśli zaś krzyczały – „Nie ty... nie kiedy cię kocham, choć należysz do innej..."

- Możliwe. Widać tylko tyle mam czasu.

Kobieta pod wpływem tych słów, po prostu wtuliła się w jego ramiona. On zaskoczony obrotem sprawy przytulił ją do siebie. O ironio, pocieszał ją z powodu tego, że umrze. Zupełnie nie rozumiał jej postępowania, nie był z nią aż w tak bliskich relacjach, by obchodziły ją jego losy, to czy będzie żył, czy nie. Chyba, że... Nie, przecież to niemożliwe. – pomyślał. Jednak jedynie to rozwiązanie wydało mu się najbardziej sensowne, cała jej troska i zainteresowanie była zdecydowanie bardziej niż koleżeńska. Musiało za tym kryć się coś więcej.

I wtedy, tuląc ją do siebie, nagle go olśniło. W ten sposób, mógł zrealizować swój plan. Przekreślić swoje dalsze życie, paląc za sobą most zbudowany z cegieł przyjaźni i miłości.

*****

Po wymienieniu z Alexem jeszcze kilku zdań, blondynka tłumacząc się, że ma jakąś sprawę do załatwienia zostawiła go samego siedzącego na parkowej ławce. Sama zaś biła się z myślami, toczyła walkę z uczuciami i rozsądkiem. Z cierpieniem, które wywołało wyznanie mężczyzny, z miłością, którą do niego bezwarunkowo czuła i rozsądkiem, który nakazał współpracować jej z Bilsonem. Dlatego też wbrew sobie stawiała kolejne kroki w kierunku miejsca, gdzie miała się z nim spotkać.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top