8. Kupidynek


Stałam w dość pokaźnych rozmiarów kolejce do kofeinowego Edenu, potocznie zwanego – przez posiadaczy wyrachowanych kubków smakowych – Starbucksem. Zewsząd otaczała mnie ogromna gmara żywych trupów. Zombie – właśnie to określenie najlepiej oddawało stan Nowojorczyków, dla których to w dni robocze istotny był tylko jeden aspekt – innymi słowy rzecz ujmując – przetrwanie.

Przeżycie całego tygodnia pracy i dotrwanie do weekendu i upragnionego wypoczynku zdawało się wyjętą wprost z Mission Impossible misją – szczególnie w poniedziałki, a ponieważ realne życie nie było filmem, w którym główna rola należała do niezniszczalnego Toma Cruise, a spektakularne eksplozje nie dodawały nutki adrenaliny do monotonnej egzystencji codzienności, pracujący człowiek musiał zadowolić się jedynie kawą, licząc, iż jej działanie będzie zbawieniem nie tylko dla umysłu, ale i przemęczonego ciała. 

Do mojej porannej rutyny już od kilku dobrych lat należało bliskie spotkanie ust z wybornym, doprowadzającym zmysły do pobudzenia, smakiem kawy. Niegdyś ten dodający energii trunek witał mnie na pustej połowie łóżka tuż po przebudzeniu, lecz od niedawna nie miałam faceta, który zrobiłby mi kawę. Zresztą nawet jak go miałam, to Elijah zamiast użyć ekspresu, wychodził zwykle właśnie do Starbucksa, gdzie kupował gotową dawkę kofeiny. Odkąd się rozstaliśmy, kawę zwykle robiłam sobie sama. No dobra, sama ustawiałam ekspres i czekałam na przyrządzone przez urządzenie picie, lecz dzisiejszy dzień od samego poranka zapowiadał się inaczej niż zwykle. Czy lepiej? Na pewno inaczej, ale o tym w swoim czasie. 

Tak więc wracając do tematu... Moje codzienne rytuały zostały nieco zaburzone przez wczorajszy speed dating, wiążącą się z nim utratę wiary w przedstawicieli płci męskiej oraz wieczór z Mirellą, który wspólnie postanowiłyśmy zakończyć babskimi plotkami i dwoma – no dobra może i czterema – lampkami wina. I jakby mini kac był niewystarczającą karą za nieumiarkowanie w trunkach alkoholowych, mój wrodzony pech nagle postanowił przypomnieć mi o swoim istnieniu...

"Proszę nie... Tylko nie on..." — Błagałam w myśli, lecz niestety nikt nie zamierzał mnie wysłuchać. 

"Co ja ci zrobiłam, że tak mnie karzesz?" — zapytałam, kierując te słowa do samego Boga, który albo postanowił regularnie mścić się na mnie za grzechy, których dopuściłam się w poprzednim wcieleniu, albo tak gargantuicznie wręcz uwielbiał pastwić się nad swoimi owieczkami, iż zdecydował codziennie dodawać do mojego życia szczyptę dramatu, z kubełkiem popcornu w dłoni i kinowymi okularami na nosie, zastanawiając się jakie interakcje można by tu jeszcze wprowadzić, by nadać całej tej skomplikowanej fabule jeszcze więcej tragizmu. 

Nie chciałam nic proponować i wtrącać się w Boską ingerencję, ale nie miałabym w sumie nic przeciwko, gdyby – tak dla pozytywnej odmiany – zamiast samych nieszczęść i zbioru porażek w jego kinowym hicie o tytule "Amore Pavanelli" nagle zawitał, bo ja wiem... jakiś miły zwrot akcji, którym przykładowo mógłby być nad wyraz przystojny i dystyngowany mężczyzna, który na jakiś czas chciałby wcielić się w rolę mojego wymyślonego narzeczonego.

Taka tam drobna sugestia... Oczywiście do zrealizowania w przyszłości bez zbędnej presji, bo przecież nie potrzebowałam narzeczonego na ceremonię zaślubin, która odbyć się miała dosłownie za kilka dni. I w ogóle nie stresował mnie jego brak. Byłam wręcz chodzącą oazą spokoju, bo przecież kto normalny przejmowałby się jakimś tam narzeczonym, który – nazywając rzeczy po imieniu – nie istniał? Normalny – nikt, ale należy zauważyć w tym przypadku także jeden bardzo istotny szczególik, dopisany minimalistycznym, widocznym jedynie pod mikroskopem druczkiem. Otóż nikt normalny nie wymyśla sobie przecież narzeczonego, gdy nie posiada nawet statusu "to skomplikowane", a jego wszechświat zachowuje się jak stereotypowa kobieta w okres, która zamiast ułatwiać mi życie, wiecznie je utrudnia, na każdym możliwym kroku przypominając o prześladującym mnie fatum i przypisanej do mojej osoby plakietce z napisem "wieczna singielka". 

I nie, nie przesadzałam. No chociażby biorąc za przykład sytuację z dzisiejszego ranka – po ciężkiej nocy przyszłam do Starbucksa jedynie po kawę, a w gratisie zamiast pysznego ciastka otrzymałam niechciane spotkanie z Elijahem. W tym przypadku zdecydowanie wolałabym te ciacho. Nie należę do osób wybrednych, więc dodam, iż mogłoby być nawet wczorajsze – dość nieświeże i lekko twardawe, tylko błagam, niech męski radar Elijaha nie zdoła wykryć na horyzoncie atrakcyjnej byłej. Próba podniesienia się po wczorajszym dniu, który swoją drogą był randkowym koszmarem, i spotkanie z Elijahem to zdecydowanie za dużo jak na jeden poranek. 

— Amore!

I tyle po moim błaganiu... Najwyraźniej wszystkie wczorajsze ciasta zostały już wykupione. 

— Miło cię widzieć. 

Jak łatwo było się domyślić, nasze niefortunne spotkanie nie wywołało we mnie aż tak potężnych pokładów entuzjazmu, jak w Elijahu. Szczerze powiedziawszy nie przywołało ono żadnych pozytywnych emocji, a ponieważ nie lubiłam nadużywać kłamstw, niestety nie mogłam rzec słów, które choć trochę oddawałyby prezentowany przez mężczyznę stan uniesienia. 

— Ja, ty i Starbucks. Co za zbieg okoliczności — powiedział nieco nostalgicznie. 

W tym akurat byłam skora przyznać mu rację – nasze nieplanowane spotkanie to wyjątkowo okropnie niefortunny zbieg okoliczności. 

— Jedno spotkanie i dzień od razu wydaje się lepszy.

Chociaż jego... W moim odczuciu niestety działało to zupełnie inaczej. 

— Tyle wspomnień pod jednym dachem... — Wzięło mu się na nostalgię. 

Czy mogło być jeszcze gorzej? Otóż mogło. 

Czarne oczy Elijaha z niebywałą precyzją lustrowały mą twarz. Intensywne spojrzenie bruneta dosłownie błagało mnie, bym na nowo zaufała zwierciadłu, zwanemu potocznie oczami, i ponownie wcielając się w fikcyjną Alicję, wskoczyła w nieznane do krainy czarów, zwanej w tej bajce miłością. 

Już raz popełniłam błąd – bezmyślnie oddałam się w objęcia antracytu. Liczyłam, iż po przejściu przez czarodziejskie lustro, trafię do świata usłanego różami, lecz zamiast niego przed moimi oczyma ukazała się ciemna droga stworzona z ton węgla. Podążałam wyznaczoną ścieżką, sądząc, iż dotrę nią do upragnionego szczęścia. Myliłam się – w końcu to pojęłam, lecz niestety było już za późno na happy end. 

Moje bose stopy bez rozwagi stąpały po węglu, do momentu, w którym przyszło im poczuć niewyobrażalny ból. W celu zweryfikowania podłoża cierpienia, zdecydowałam się unieść nogę i wtem ujrzałam, wyryty w podłożu stworzonym z rozżarzonego węgla, ślad stopy. Tuż po tym, gdy zauważyłam tę przerażającą anomalię, nagle – niczym za sprawą prawdziwych czarów – cała ścieżka zmieniła swój odcień – z czerni przechodząc w bardziej jaskrawe, pochodzące z najgorętszych czeluści pandemonium, kolory. Po zdradzie, której dopuścił się Elijah, dokładnie taki odcień dostrzegłam w jego przepełnionych fałszywym uczuciem oczach. Zamiast intensywnej czerni, która niegdyś mnie hipnotyzowała, widziałam płonący w piekielnym ogniu węgiel. Ogniu, który jakiś czas temu zdecydował się rozniecić sam diabeł, a ponieważ jego decyzja była podjęta w pełni świadomie, jedynym na co mógł liczyć, był symbolizujący naszą upadłą miłość popiół. 

— Pamiętasz, jak o poranku zwykłem przynosić ci kawę do łóżka i świeżego croissanta, byśmy przed pracą mogli zjeść wspólnie śniadanie? Piękne wspomnienie. Wracam do niego często i wyznam ci w pełni szczerze, Amore, że brakuje mi tego. Brakuje mi nas i...

Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, w jakim kierunku właściwie zmierzała ta rozmowa – w nieodpowiednim. 

Przeprowadziłam z Elijahem już kilka takich (nie)przyjemnych pogawędek, które szczerze powiedziawszy nie zdołały wprowadzić do naszego życia nic, prócz podwyższonego poziomu ciśnienia. Niestety znałam już tę gadkę na pamięć... Wiele razy słyszałam, jak jego zakłamane usta twierdziły, że chłopak chce do mnie wrócić, gdyż jego serce na mój widok przyspiesza swe bicie. Prościej rzecz ujmując – Elijah wielokrotnie powtarzał mi, iż dalej bardzo mnie kochał, a romans, którego się dopuścił, był nieprzemyślanym błędem, którego szczerze żałował. Cóż... Każdy człowiek jest kowalem własnego losu, a zdobyte przeze mnie doświadczenie życiowe utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nieznane wody często bywały bezpieczniejszą i lepszą opcją niż na pierwszy rzut oka spokojna rzeka, której nieokiełznany prąd zdołał już spektakularnie powalić nieświadomą zagrożenia kobietę.  

W kwestii Elijaha i naszego związku byłam nieugięta i być może także bezlitosna, lecz przyznać należało – moja niechęć do jego osoby była w pełni uzasadniona niepoprawnymi czynami mężczyzny, przez które ten zasłużył sobie na takie, a nie lepsze traktowanie. To on w pełni świadom swych nieprawych czynów, zdecydował się na skok w bok. Miał pikantny romans, którego owocem namiętności było dziecko i szczerze powiedziawszy po tym wszystkim, co wspólnie przeżyliśmy, facet dawniej zwany przeze mnie "ukochanym", nie istniał. Był przeszłością, o której nie chciałam zapominać, by w razie zauroczenia mieć świadomość, jak podli i dwulicowi bywali mężczyźni. Jeśli więc życie z Bellą z jakichś względów mu nie odpowiadało – mógł ją porzucić, podobnie zresztą jak uczynił to ze mną, lecz niech jego wyobraźnia nie wytwarza fałszywych obrazów, pełnych złudnych nadziei, iż moje oczy roniły łzy podczas samotnych nocy w oczekiwaniu, aż ten zdecyduje się na spektakularny powrót do mojego życia. Jeśli myślał, że po tym wszystkim przyjmę go z otwartymi ramionami – był w błędzie. Książka z tytułem "Elijah" została przeze mnie już dawno zamknięta, a obawa przed ponownym otwarciem jej, skłoniła mnie do jednej z najlepszych decyzji, podjętych w moim krótkim życiu – do spalenia tej powieści, by móc podążać dalej z w pełni czystą kartą. 

— Teraz pijam tak kawę z nowym narzeczonym — wtrąciłam mu się w zdanie, zanim chłopak zdołał powiedzieć coś nad wyraz głupiego. — A ty zapewne podczas śniadań dotrzymujesz towarzystwa nowej narzeczonej — przypomniałam mu o istnieniu kobiety, z którą za kilka dni planował brać ślub. Uznałam to za niezbędny ruch, gdyż przez krótką chwilę trwania tej rozmowy, odniosłam wrażenie, jakoby mężczyźnie ewidentnie mieszała się persona przyszłej panny młodej z tą niedoszłą.

— Tak — odparł wręcz błyskawicznie. Jego pewny ton wyraźnie osłabł, a w głosie wyczuwalna była nutka dedykowanego do mnie żalu. Jego zachowanie było dla mnie niezrozumiałe, gdyż uważałam, iż tak negatywne emocje chłopak mógł kierować jedynie do siebie, ponieważ to właśnie on zawinił – przekreślając wszystko, co stworzyliśmy, dla podobno nic nie znaczącego romansu. — Czeka na kawę...

— Mam nadzieję, że bezkofeinową — odparłam, posyłając mu sztuczny uśmiech. — Z uwagi na dziecko, rzecz jasna. — Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam wspomnieć o owocu jego zdrady. Kierująca mną chęć sprowadzenia Elijaha na ziemię, była silniejsza od rozsądku. Mężczyzna za długo już bujał w pełnych marzeń obłokach. Przez cały ten czas kierowała nim złudna nadzieja, iż w końcu zdołam wybaczyć mu wszystkie niecne uczynki. Czas leczył rany. Rzeczywiście nie trzymałam do niego już tak ogromnej urazy, jak wcześniej. Możnaby rzec – przebaczyłam mu, lecz – na jego nieszczęście – nie zapomniałam. On również powinien pamiętać, co uczynił i zamiast myśleć o przeszłości, która nas łączyła, zająć mógłby się teraźniejszością i przyszłością. Najważniejsza rola jego nędznego życia zbliżała się wielkimi krokami, bądź raczej – bliskim zakończeniem trzeciego trymestru. Już niebawem na Elijahu spocząć miały wszystkie nieszczęścia wydobyte z Puszki Pandory, którą ten sam zdecydował się otworzyć kilka miesięcy temu. Płacz, nieprzespane noce, tony brudnych i brzydko pachnących pieluch, a do tego żona, do której mężczyzna tak naprawdę nie żywił żadnych głębszych uczuć. Wyborny zestaw noszący zwyczajną, lecz niesamowicie chwytliwą nazwę "karma" – brzmienie tego słowa dosłownie przyprawiało skórę o ciarki, a twarz o triumfalny uśmiech.

— Tak, odkąd dowiedziała się o ciąży, pije jedynie kawę bez kofeiny. — Głos Elijaha łamał się. Nie trzeba było uchodzić za Einsteina, by wywnioskować, iż brunet nie miał ochoty rozmawiać o swojej aktualnej partnerce oraz ich potomku. Zamiast tego idealnym tematem do głębszych rozważań zdawał mu się nasz związek i złudna, głęboko zakorzeniona w Elijahu nadzieja, iż między nami mogło się jeszcze wszystko ułożyć – wystarczyło jedynie zapomnieć o przeszłości i dać nam szansę. Szansę, na którą według mnie – nie zasługiwała żadna, dopuszczająca się zdrady, osoba. — Amore, posłuchaj... 

— Pozdrów ode mnie Bellę. — Ponownie przerwałam mu. Było to niegrzeczne z mojej strony, lecz w porównaniu do jego poczynań, moje złe zachowanie zdawało się nad wyraz błahe i niewarte świeczki. — I wybacz, Elijah, ale nie mam czasu. Spieszę się na śniadanie — dodałam z w pełni szczerym uśmiechem, sugerującym radość z faktu, iż te spotkanie w końcu dobiegło, upragnionego przeze mnie od pierwszych chwil rozpoczęcia, końca. 

Po tych słowach nie miałam już nic więcej do dodania. Starałam się olać Elijaha, skupiając całą swoją uwagę na ekspedientce, która przyjąć miała moje zamówienie. Niestety, świadomość, iż chłopak znajdował się tuż obok mnie, nie dawała mi spokoju. Chciałam, czy też nie, musiałam improwizować, by ten nie znalazł żadnych podstaw do domysłu, iż mój narzeczony zwał się wymyślonym i w rzeczywistości nie istniał. 

— Dzień dobry, poproszę dwa razy venti. Frappuccino Chocolate Cream oraz Caffe Mocha z mlekiem migdałowym. — Choć mój plan początkowo zakładał jedynie kupno frappuccino, musiałam wymyślić jakąś taktykę alarmową, a ponieważ na dalszą część dnia zaplanowałam śniadanie w miłym gronie – o ile mnie pamięć nie myliła – doskonale wiedziałam, jaką kawę należało wziąć dodatkowo, by umilić mi oraz mojemu towarzyszowi wspólny posiłek. 

— To wszystko? 

— Tak. 

— Życzy sobie pani napisy na kubkach? 

To na pozór zwykłe pytanie, dosłownie wmurowało mnie w zdobiące lokal panele. Doskonale wiedziałam, iż pracownicy Starbucksa zwykli pytać o imię, by podpisać nim kubek z zamówionym napojem. Możnaby rzecz – tani chwyt marketingowy, a jednak zawsze miło było widzieć kawę, przygotowaną specjalnie dla nas. Normalnie nie miałam z tym żadnego problemu, toteż i tym razem nie wpadłam na pomysł, iż typowe tutaj pytanie o imię, będzie na tyle problematyczne, iż odejmie mi mowę. 

— Tak. Amore i...

I, no właśnie, kto? 

Dyskretnie zerknęłam w lewo przez ramię, by upewnić się, czy Elijah dalej stoi obok. Jeśli odszedł – sytuacja sama się rozwiązała, a co za tym szło – nie musiałam dłużej zastanawiać się nad imieniem na kubku, które według kłamstwa należeć miało do mojego wymyślonego narzeczonego. Na moje nieszczęście, chłopak dalej znajdował się w kawiarni. Co prawda parę metrów ode mnie, tak dalekich, iż w istocie ciężko byłoby mu cokolwiek usłyszeć, lecz jednocześnie, tak bliskich, by móc bez trudu odczytać wypisane na kubkach persony. Fakt ten nieco utrudniał całą tę skomplikowaną, na swój oryginalny sposób, sytuację. Niestety, w nastałych okolicznościach dosłownie jeden niewinny szczególik był w stanie przekreślić wszystkie, związane z moim wymyślonym partnerem, kłamstwa. Nie mogłam na to pozwolić. Nie mogłam także liczyć na łut szczęścia i ślepo wierzyć, iż Elijah nie posiadał zarówno sokolego wzroku, jak i motylego słuchu. Musiałam prędko wymyślić, coś na tyle logicznego, by brzmiało to nad wyraz prawdopodobnie, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele, by moje zeznania nie mijały się z rzeczywistością, gdy w końcu zdołam znaleźć odpowiedniego kandydata na udawanego narzeczonego. Zmuszona byłam improwizować, a ponieważ wywierana na mnie presja, wprawiała moje wnętrze w ogromne zakłopotanie, rzuciłam bardzo ogólnikową nazwę, która za sprawą ostatniego zetknięcia z przyjemną przeszłością, od razu wpadła mi do głowy.

— I Kupidynek. — Podobno pierwsza myśl zwykle bywa najlepsza. Właśnie dlatego w sytuacji podbramkowej zdecydowałam się wykorzystać swoje własne przezwisko. Elijah na szczęście nigdy o nim nie słyszał – chwała za to Bogu, gdyż dzięki jego niewiedzy, cała historia z wymyślonym narzeczonym nabierała coraz większego sensu oraz jakiegoś rodzaju prawdziwości w całym tym absurdalnym, stworzonym na potrzeby ślubu, przekręcie. 

Gdy sprawy prezentowały się następująco, do zrealizowania pozostał mi tylko jeden, najważniejszy i zarazem najcięższy w całym tym zamieszaniu, punkt – odnalezienie wymyślonego narzeczonego, od dzisiejszego poranka pieszczotliwie zwanego przeze mnie Kupidynkiem.

______________________________________________

Witajcie Różyczki! ❤️
Moment, na który czekali wszyscy czytelnicy "WN" 💘 zbliża się WIELKIMI krokami 😈 Już niebawem poznacie tożsamość wymyślonego narzeczonego 🤭. Stosunki między Amore i Elijahem są skomplikowane, ale być może obecność wymyślonego narzeczonego zdoła je odmienić 😏 Czy dawne uczucia powrócą, a Amore postanowi wybaczyć Elijahowi wszystkie błędy? ❤️‍🩹🤔 Kiedyś z pewnością otrzymamy odpowiedź na to pytanie 😈 Tymczasem uzbrójcie się w  cierpliwość i podzielcie swoimi odczuciami oraz teoriami. Z zaciekawieniem czekam na Wasze komentarze ❤️ i życzę słonecznego weekendu ☀
Do następnego! 💘
@Sonreir_K 💋

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top