Wymiana Międzynarodowa -Japonia

Kiedy przyjechała do Japonii na wymianę międzynarodową, nie spodziewała się że dwa tygodnie później czeka ją lot do Włoch. Aktualnie siedząc samotnie niedaleko pustych miejsc, do niedawna zajmowanych przez młodych mafioso spoglądając za okno sumowała sobie w myślach czego dowiedziała się do tej pory. Wymiana międzynarodowa, była projektem wymyślonym przez kilka krajów, wszystko wyglądało przyjemnie, do czasu kiedy nie została, nawet bez przedstawienia klasie, zapisana na listę i nikt nawet nie zauważył dodatkowego ucznia. Znaczy no generalnie rozumiała że wszyscy byli zajęci podniecaniem sie wycieczką do Włoch z niejaką korporacją "Vongola". Normalnie cud, miód i maliny, do czasu kiedy po krótkim rozeznaniu nie odkryła że rzeczona korporacja jest tak naprawdę mafią a niejaki Tsunayoshi jej następnym szefem. Co więcej im dużej przebywała w tej pokręconej szkole tym więcej nieprawidłowości pojawiało się dookoła. Nie wiedzieć czemu wszyscy nazywali chłopaka Dame-Tsuną i traktowali jak jakiś podgatunek. Nie zauważyli nawet że przyjaciele chłopaka mają dziwny nawyk sięgania po bomby/miecze/tonfy/dziwne berło-podobne laski/rękawice bokserskie W zależności o którego z jego przyjaciół chodziło. Jednak największą dla niej zagwozdką było pytanie jakim cudem nikt nie zauważył małego dziecka z inteligencją przewyższającą Kasprowy wierch które lubowało się w wystrzeliwaniu upierdliwych delikwentów?! Kto o zdrowych zmysłach daje dziecku pistolet? Albo jeszcze lepiej, kto na Matkę Boską Częstochowską jest na tyle ślepy aby nie zauważyć że "Profesor" który zajmuje się wycieczką to, to samo dziecko z bronią które lata po szkole samopas i bez nadzoru rodzicielskiego?! No kto?! Wszyscy w tej zrypanej placówce edukacyjnej?! Dziewczyna miała ochotę rwać włosy z głowy, cała ta sytuacja była wybitnie nie zafelista. Dobi zamarła, czy ona właśnie w monologu wewnętrznym użyła słów "zafelista" i "generalnie"? Zdecydowanie za dużo czasu spędzała ostatnio ze swoim bratem. Stanowczo za dużo.
- Przeklęty feniks w ludzkiej skórze..- wymamrotała po polsku. Westchnęła i postanowiła się przespać jednak jej plany zniweczył pilot samolotu wykonując stylową beczkę w asyście przerażonych krzyków całej klasy. Zaklęła szpetnie w rodzimym języku.
Czy oni nie znają słowa umiar? Ponownie zamarła, właściwie to przecież jej rodacy też nie mieli tego pojęcia w słowniku. Wygrzebując z plecaka opaskę do snu na oczy przypisał się pasami i schowała bagaż pod siedzenie. Zasnęła w asyście kolejnej pięknie wykonanej akrobacji powietrznej i muzyki z krzyków nastolatków zamiast kołysanki.

Została brutalnie obudzona przez strzał z pistoletu i uczucie że kogoś wpieniła. Z żalem puściła przytulaną do tej pory poduszkę w kształcie psa z napisem "Zakopane" (prezent na imieniny od samego górala, Zakopane naprawdę nie wiedział co jej dać bo ostatnią ciupagę wykorzystała do naprowadzania wszystkich na właściwe maniery podczas rodzinnych obiadów). Odsłaniając maskę na oczy dostrzegła że właściwie cały samolot gapi się na nią z niedowierzaniem. Ziewając odpięła pasy i umiejscowiła maskę stabilnie na głowie. Jej pytający wzrok napotkał spojrzenia całej klasy o różnym stopniu zdziwienia i człowieka który przedstawił sie jako Reborn na samym początku wycieczki. Ten ostatni był wściekły i jednocześnie ciekawy.
-Czy coś się stało?- zapytała z najszczerszym zdumieniem, taką atencją skierowaną w stronę jej osoby.
-Ty naprawdę spałaś?- wypalił ktoś z klasy, zarabiając tym samym karcący wzrok organizatora wycieczki. Zamrugała nie rozumiejąc.
- Tak, byłam zmęczona i chciałam się przespać. Jej o-co-wam-biega i To-chyba-oczywiste ton spowodował opadnięcie rąk lub szczęk. Na szczęście Reaborn nie trzymał ich dłużej w latającej maszynie tylko pozwolił im łaskawie wysiąść i przejść do limuzyn którymi mieli jechać do willi. Dobiesława postanowiła przespać się jeszcze trochę jadąc samochodem z dziewczętami. Nie przeszkodziły jej w tym nawet piski które wydawały z siebie jej towarzyszki podróży kiedy kierowcy wyprawiali podobne manewry jak nałogowi scaterzy na scate parku. Idealnie gdy się zatrzymali Dobiesława spakowała swój plecak i radosna wysiadła z limuzyny jako pierwsza. W podskokach i z uśmiecham na ustach przeszła tuż pod nosem oniemiałego kierowcy który nie zdążył nawet otworzyć drzwi auta. Za nią z auta wytoczyła się cała reszta dziewczyn, o różnych stopniach zzielenienia. Zanim wszyscy doprowadzili się do względnego stanu używalności minęło prawie dwadzieścia minut. Zapewne potrzebowali by nawet więcej czasu gdyby nie cudowny pośpieszacz Reborna, w postaci jego ukochanego pistoletu. Odprowadzono ich do pokoi i zostawiono samopas z kolacją dostarczoną room - servicem. Blondynka nie zamierzała jednak jeść czegokolwiek co zawierałoby w sobie proszki nasenne, wobec czego nie tknęła kolacji nawet pojedynczym palcem i zamiast tego postanowiła ruszyć na poszukiwania kuchni by zrobić sobie pierogów. Za ogromne zapasy jedzenia rodem prosto z Polski odpowiadała oczywiście Gniezno i sam Feliks. Obydwoje byli tak samo zakręceni na punkcie gotowania jak Toruń na punkcie pierników. A to był już sporych rozmiarów(morza Bałtyckiego) wyczyn. Przemierzając korytarze, zaczynała się Polka powoli denerwować. "Ile w tym cholernym domu mają niepotrzebnych pomieszczeń?", krzyczała w duchu. Za którymś razem wlazła wreszcie do pokoju treningowego, jak przypuszczała. Należy przy tym zaznaczyć iż miała ku temu poważne dowody w postaci dwóch chłopaków walczących na samym jego środku. Jak więc maniery nakazały, zamiast przerwać im zajęcie, usiadła i czekała aż skończą, żeby ich wtedy zapytać. Co gorsza jednak wyglądało że obaj uwikłani w spór o przyczynie nieznanej są tak zaaferowani wymianą ciosów że nie zamierzają przestawać. Domyśliwszy się tego Dobiesława chciała zrobić cichy tył zwrot jednak jej chęci na tym się zakończyły. Jej obsesją równą piernikom Torunia były rodzaje nowej magii a fioletowe płomienie których używał jeden z walczących zdecydowanie nim były. Zanim jednak zdążyła zrobić cokolwiek do pomieszczenia wbił z buta jej kolega z klasy Tsuna. Wściekły rozdzielił dwójkę walczących a ona, tym razem naprawdę, wyszła stamtąd jak sprzedawca podczas świątecznych promocji, powoli i jak najciszej. W korytarzu jeszcze zatrzymała się i z gwiazdkami w oczach spojrzała na odrobinę fioletowego płomienia w swojej ręce. Teraz wystarczyło tylko znaleźć kuchnię. Po kolejnej rundzie kluczenia bez celu znalazła wreszcie właściwe pomieszczenie. Stwierdzając że w sumie i tak naraża się chodząc po willi, wbiła na chama do pomieszczenia pełnego kucharzy. Ignorując zdziwienie ludzi chwyciła potrzebne składniki oraz garnek i zaczęła gotowanie, oczywiście uprzednio myjąc ręce. Gdy pierwsza partia pierogów pływała w garnku nad dziewczyną zagórował cień. Zerknęła na mężczyznę za sobą i zobaczyła totalnie stereotypowego kucharza. Z jego krzykliwego wywodu zrozumiała tyle że jest on głównym szefem kuchni w willi i że pod żadnym pozorem nie życzy sobie intruzów w jego kuchni. Wobec takiego dictum Dobiesława chwyciła za patelnię i wyzywająco spojrzała na Signora Alessandro Verde. Ten chwycił durszlak i tak rozpoczęła się pierwsza w dziejach willi Vongoli, bitwa na gotowanie. Większość kuchcików opuściła pomieszczenie dopiero o wpół do pierwszej nadal rozpływając się nad kunsztem kucharskim obu konkurujących.

Następny dzień przywitał Dobi już o wpół do piątej, nadal nieco zaspana jednak przebrana już w leginsy i luźną koszulkę z zielonym feniksem (jeden z prezentów od jej brata, bo jak to on stwierdził "powinna pamiętać od czego się wywodzi") na przodzie, ubrała wygodne buty i po związaniu włosów udała się do znanej jej już kuchni. Przywitawszy się serdecznie z kucharzami z którymi obecnie po wczorajszym była już na ty, dorobiła pierogów które wszystkim zasmakowały i wypiła poranną kawę. Nim wróciła do pokoju była prawie szósta a równo o tej godzinie z głośników, wbudowanych chyba w tapetę na ścianie (lub samą ścianę) rozległ się dziecięcy głos Reborna. -WSTAWAĆ LENIWE BAMBINI! ZBIÓRKA NA BOISKU ZA PIĘĆ MINUT!! - Prychnęła, żeby ją młodsi nazywali dzieckiem... niestety ponieważ aktualnie grała rolę licealistki, posłusznie wyszła z pokoju i ruszyła prosto na boisko. Docierając tam zobaczyła dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca, uniosła pytająco brew, zatrzymując się przed nimi. Zmierzyła dzieci krytycznym spojrzeniem a dziewczynka odpowiedziała. - Przepraszam ale czy dobrze trafiłam? Mieliśmy stawić się na boisku i... - jej wypowiedź przerwała dziewczynka. - A skąd wiedziałaś gdzie jest boisko?- Warknęła mało przyjemnie. Dobi mimowolnie spojrzała w inną stronę, nie było to jednak spowodowane spojrzeniem dziewczynki. - Lal, spokojnie - kora.- Odezwał się chłopiec - Nie uspokajaj mnie Colonnello!- wykrzyknęła i wróciła spojrzeniem do Dobiesławy. - Szukałam kuchni...- wymamrotała blondynka i na tym rozmowa się skończyła, bo oto od strony willi zamajaczyła grupa uczniów. Reborn wyglądał jakby nawet nie zauważył obecności dziewczyny ze wściekłości. Po standardowym opieprzeniu wszystkich za spóźnienia dostali wytyczne od Lal i Colonnello. Mieli wykonać trzydzieści kółek wokół boiska monstrualnych rozmiarów. Grupa "mafiosów" jak dziewczyna zdecydowała się ich nazywać zaczęła bez szemrania a reszta klasy zaczęła dopiero po tym jak usłyszeli przyspieszacz Reborna. Pomijając fakt że została prawie stratowana to jeszcze ze złością widziała przez swoje oczy wyczulone na magię że "mafiosi" wspomagają się płomieniami o różnych odcieniach. Wypuściła głośno powietrze ze złością i zamknęła oczy, budząc własne płomienie, które otrzymała gdy została wskrzeszona przez Feliksa. Jej oczy zmieniły wprawdzie barwę z odcienia jasnego nieba na czerwony kolor płonącego ogniska ale miała nadzieję że nikt tego drobnego faktu nie zauważy. Tak na jasną stronę patrząc skończyła biegać wtedy kiedy Tsuna i mogła w spokoju pójść przygotować się na śniadanie. Biorąc szybki prysznic i przebierając się ubrała koszulkę z tym razem niebieski feniksem(Feliks nie mógł się powstrzymać... miała ich zatrzęsienie, w każdym możliwym kolorze). Na to zarzuciła jeszcze jeansową kurtkę i ruszyła do jadalni. Śniadanie i pierwsze lekcje przebiegły spokojnie, nie licząc tego że każdy nauczyciel (poza niejakim Dino) był dzieckiem, one nawet smoczki nosiły do diabła! Co jednak nie przeszkodziło żadnemu z nich w dawaniu okropnych kar za błędne odpowiedzi na ich wykładach. Gdy wreszcie dostali pół godziny do obiadu Dobi ruszyła szturmem do kuchni i pomogła w przyrządzaniu deseru. Następnie już trzeci raz tego dnia poleciała jak na skrzydłach zmienić ciuchy. Jednak jako jedna z niewielu która słuchała Reborna wyłapała informację o udziale, Vongoli Nono, w posiłku. Na taką okoliczność założyła więc zwiewną ludową sukienkę i splotła włosy w warkocz. Taka była tradycja w Polsce i mimo zmiany lokalizacji to się nie zmieniało. Ładne ubrania w trakcie rodzinnych/reprezentacyjnych obiadów. Wleciała do jadalni idealnie na czas zajmując miejsce obok chłopaka od fioletowych płomieni, którego rozpoznała jako Hibariego Kyoyę. Zaskakujące było jak wyraźne były różnice. Nono, siedząc na szczycie stołu, mając po lewej swojego wnuka i jego strażników, po prawej siedział jedynie dziwny, ananasowy chłopak i Kyoya, obok którego usiadła. Dalej po obu stronach była dziura, kilkukrzesłowa, za którą siadali koledzy i koleżanki z "jej" klasy. Zaraz jednak wyjaśniło się skąd puste miejsca. Ich... nauczyciele również brali udział w obiedzie. Obok niej usiadła poznana wczesnym rankiem Lal. Wreszcie nono zarządził podawanie potraw. Kelnerzy weszli przez drzwi z talerzami i postawili przed każdym danie, odkrywając pokrywki. - Grazie.- Dobiesława uśmiechnęła się czarująco do kelnera który przyniósł jej wyśmienicie pachnące danie a chłopak nie mógł nie odwzajemnić uśmiechu, to sprowadziło na nią spojrzenia najbliżej siedzących ale kompletnie je zignorowała. Widząc że Nono zaczął jeść ona również włożyła pierwszy widelec do ust. W jej oczach pojawiły się gwiazdki. - Przepyszne...- wyszeptała urzeczona daniem - Signiora Verde- jak sądziła. Zerknęła jeszcze nieopatrznie na drugi koniec stołu i ręce jej opadły. Pokręciła lekko głową z ewidentnym załamaniem. - No nie... co za maniery.- Westchnęła i wróciła do posiłku, nie chcąc nawet patrzeć na "jej" klasę. Po raz kolejny zaskarbiło jej to spojrzeń. Do końca obiadu było... względnie spokojnie. Jednak gdy dotarli wreszcie do deseru, zamiast znajomego jej już kelnera, w zamian zamajaczył nad nią znajomy cień. - Signore Verde! - spojrzała w górę potwierdzając swoje przypuszczenia. Mężczyzna mrugnął do niej i postawił przed nią... ciastko? Spojrzała pytająco na kucharza. Skinął głową, to było to ciastko o którym wspominał poprzedniego dnia. Dziewczyna spróbowała wyrobu kulinarnego i rozpłynęła się. - O matko, to jest... nawet nie ma słowa by wyrazić jak dobre to jest. Całość idealnie łączy się ze sobą, a ten krem. Proszę niech Pan podzieli się ze mną tą bezcenną wiedzą, jaką jest przepis na to cudo...- Wzięła kolejny widelec do ust ponownie rozpływając się nad smakiem. Kucharz zaśmiał się donośnie i mrugnął do niej psotnie. - Tylko jeśli ty podzielisz się ze mną swoim przepisem na kremówki.- Powiedział. - Stoi...- stwierdziła bez namysłu. I odwzajemniła uśmiech mężczyzny, wychodzącego z jadalni. Wróciła do swojego ciastka i z rozkoszą dokończyła je. Gdy to zrobiła, dostrzegła że wszyscy po jej stronie stołu patrzą na nią ze zdziwieniem. - Jak się nazywasz dziecko i skąd znasz naszego najlepszego kucharza?- Ku zdziwieniu dziewczyny, to pytanie zadał sam Nono we własnej osobie. Dobiesława zachichotała nerwowo. - A tak śmiesznie wyszło że wpadliśmy na siebie wczoraj kiedy udało mi się wieczorem znaleźć kuchnię, Panie Vongola.- Z całych sił starała się nie prychnąć, kolejny co ją dzieckiem nazywał. - Mów mi Nono. Jeśli mogę wiedzieć dlaczego szukałaś kuchni? - Oh na to pytanie mogła odpowiedzieć bez wahania. - Miałam wątpliwości co do przyprawy w formie proszków nasennych, niewątpliwie w innym wypadku zjadłabym serwowaną kolację. Bardzo przepraszam jednak nie chciałam narażać się na zbyt wielkie... zatrucie, dlatego postanowiłam pójść do kuchni i zrobić nieco pierogów. Wyszło tak że razem z Signiorem Verde zrobiliśmy sobie mały kulinarny pojedynek.- Zakończyła. Nono zamrugał ze zdziwieniem i zerknął na strażników Tsuny oraz Arcobaleno. Ktoś najwyraźniej zapomniał wspomnieć mu o lekach nasennych. Jego rozważania przerwał jednak Hayato, który z właściwym sobie taktem, wbił się w rozmowę. -Pier... co?- zapytał chłopak. Blondynka uśmiechnęła się. - Pierogi. Popularne danie w moim kraju.- Odparła dziewczyna. - Twoim kraju?- Chyba pół stołu zadało to pytanie. Nono spoważniał, domyślając się. - Jak się nazywasz?- Ponowione pytanie zawisło w powietrzu. Na wargach dziewczyny zatańczył szelmowski uśmiech. Wstała zwracając uwagę zebranych przy stole. - Nazywam się Dobiesława Łukasiewicz. Pochodzę z Polski. Miło wszystkich oficjalnie poznać.- Skłoniła się unosząc lekko rąbki sukienki. Nono Vongola prawie zszedł na zawał. 3

2

1

-HIEEEEEEEEEEE!!!???!!!??-

Chyba każdy w willi usłyszał wrzask jaki powstał w jadalni. Dobiesława usiadła i rozpoczęła wyjaśnienia. - Dwa tygodnie temu ruszył projekt wymiany międzynarodowej. Pierwotnie miałam przebywać w Japonii, jednak ponieważ trafiłam akurat na czas przygotowań do wycieczki to tak wyszło że przyleciałam do Włoch. Na szczęście bracia Vargas, również biorą udział w tym projekcie. Gdyby nie to, powiedzmy że mogłyby nastąpić małe komplikacje. - Nikt poza obecnym szefem Vongolii nie zrozumiał kim byli bracia Vargas. Za to w głowie mężczyzny trwała gonitwa myśli. Z tymi chłopakami każdy musiał się liczy, a dziewczyna znała ich, jeszcze nie wiedział czy osobiście, co nie zmieniało faktu że było to poważne. Za to przy stole rozmowy stawały się coraz głośniejsze. Dobiesława przestała być anonimowa.

Dziewczyna uśmiechnięta wbiła widelec w drugie ciastko z nieba rodem. Oj tak, zapowiadały się ciekawe dwa tygodnie. Nie miała zamiaru rezygnować z tak przedniej zabawy, jaką było droczenie się z każdym a dodatkowy bonus to informacje o włoskiej mafii. Wprost nie mogła się doczekać...

2356 słów

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top