🐺Ruda czupryna🐺
Biegłem co sił w nogach po ziemi, pokrytej błotem i suchą trawą. Cóż się dziwić, jest to koniec wiosny, z czym przychodziły co raz to większe upały. Dodatkowo wczoraj padało jak z cebra cały dzień. Za mną było słychać bieg piątki innych osobników. Przyspieszyłem tempo. Tym razem się nie dam. Wskoczyłem na lekko włamane drzewo i ruszyłem dalej przed siebie. Moje długie i czarne włosy powiewały lekko na wietrze, a kora delikatnie wbijała mi się w gołe stopy. Jednak nie zwracałem na to uwagi. Przyzwyczaiłem się do tego. Nawet to było przyjemne.
Byłem najwyraźniej na prowadzeniu. Cieszyłem się z tego faktu, ale moja radość nie trwała długo. Gdy tylko zeskoczyłem na ziemie, zwierzęta biegły obok mnie. Nie dałem się i przyspieszyłem bieg. Wyprzedziłem moich przyjaciół. Przeskoczyłem przez kłodę, hamując.
- Wygrałem!! - krzyknąłem z radością, gdy zwierzęta podbiegły do mnie. Uśmiechnąłem się do nich.
- To nie fair!! - krzyknął jeden wilk o kasztanowej sierści. Max.
- Właśnie! - dodał drugi o takim samym odcieniu futra. Rax - Biegłeś po drzewie!!
- Oj tam....
- Wilki nie skaczą po drzewach. - wtrącił się trzeci wilk z czarnym futrem. Nazywał się Fumio.
- Nie jestem wilkiem...
- Ale naszym bratem już tak. -uśmiechnęli się pomiędzy siebie.
- Wracajmy.... - odezwał się najstarszy z wilków o rudej sierści, Mark. Zrobiliśmy tak, jak powiedział.
Razem z resztą pobiegliśmy do drugiej strony lasu na sam szczyt góry. Tam znajdowało się wiele jaskiń, małych potoków i zielonych łąk. Wróciliśmy do reszty wilków. Do naszego stada. Tak, naszego stada. Otóż mieszkam i żyje z wilkami od kiedy tylko się urodziłem. Traktuje je jak rodzina, której nigdy nie miałem. Znalazły mnie podczas polowań w środku zimy, jako malucha. Miałem wtedy z osiem, może dziewięć lat. Podobno leżałem zmarznięty pod białym puchem, wilki mnie wkopały i zaniosły do swojego leża. Tam zajęła się mną samica alfa. Tyle czasu u nich byłem, straciłem rachubę. Ale uznała mnie za swoje dziecko. Tak jak reszta tych pięknych, ale niebezpiecznych zwierząt za swojego kompana. Jednego z ich. Cieszyłem się na myśl, że mam rodzinę. Rozumiałem całkowicie mowę wilków i nawet mówiłem w tym języku. Rzadko słyszę, a co dopiero widzę tu w lasach ludzi.
Ciekawe jak by to było spotkać człowieka. Od bardzo dawna mnie to ciekawiło. Jednak wilcze prawo zakazuje zbliżać się do ludzi, podobno są niebezpieczni. Palą lasy i zabijają nas, dla futra, aby potem nimi ozdobić sobie dom. To jest straszne.
Poszedłem w stronę jaskini swojej "mamy". Wchodząc do środka, uderzył we mnie zapach mięsa.
Pewnie byli na polowaniu. Patrzyłem na białą Wilczycę Kirie. Siedziała w kącie jaskini przy łupach. Miała grube futro i złote oczy pełne determinacji. Dosięgała mi mniej więcej do pasa. Była dla mnie i mojego rodzeństwa bardzo opiekuńcza, jednak jest również stanowcza. Jak na samice alfę przystało.
- Witaj Tobio. - uśmiechnęła się - Jak było??
- Dobrze, wygrałem z resztą.
- O. To gratuluję. Niedługo będzie kolacja, nie zapomnijcie.
- Jasne... - na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
Nagle usłyszeliśmy wycie, alfa zwoływał wszystkich. Była to rzadkość o tej porze, czyli coś się stało. Razem z Kirią poszliśmy pod wielką skałę, tam na samej górze siedział Ron. Samiec alfa, przywódca stada. Po jego lewej stronie stał Mark, a po prawej Jun. Prawa łapa Rona.
Tłum pod skałą zaczął rozmawiać i popadać w panikę. Pewnie przez to niespodziewane zwołanie.
- Cisza!! - wilki się uspokoiły, słysząc warczenie wodza - Od dzisiaj rozporządzam zakaz oddalania się poza nasz obóz!! Dwójka z naszych wojowników widziała w lesie ludzi. - słychać było wyraźne szepty w tłumie- Aby zapobiec większych strat, tylko łowcy mogą wychodzić poza granitowe wzgórza, w celu polowań. Nasz patrol sprawdzi terwny podczas gdy reszta będzie pilnować obozu.
Gdy wszystko zostało wyjaśnione, wszyscy się rozeszli. Pobiegłem do ojca kiedy był sam.
- Ja też chcę uczestniczyć w patrolu.
- Nie ma mowy Tobio.
- Dlaczego?!
- Nie masz odpowiedniego doświadczenia. Zostajesz i koniec kropka - odszedł w stronę wyjścia z obozu. Nie będę siedzieć bezczynnie. Też chcę dołączyć.
Gdy tylko grupa opuściła obóz, ja uciekłem dziurą w płocie zrobioną z kolczastych krzewów. Skradałem się w odpowiedniej odległości, aby mnie nie zauważyli. Sam chciałem znaleźć ludzi. Po kilku bardzo długich minutach niczego nie znalazłem. Już zrezygnowanym krokiem miałem wracać się do domu, gdy poślizgnąłem się na błocie. Poleciałem w dół, spadając na coś twardego. Zasyczałem cicho, podpierając się na rękach. Spojrzałem, na co wpadłem i zamarłem. Pode mną leżał człowiek! Mój instynkt kazał mi uciekać, ale nie mogłem się ruszyć. Przeglądałem się mu... To był chłopak o rudej czuprynie i jasnej karnacji. Otworzył powieki i nasze spojrzenia się spotkały. Zatraciłem się w jego czekoladowych oczach, nie mogąc odwrócić wzroku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top