🐺Obóz🐺
Następnego dnia, gdy tylko się przebudziłem, udałem się na śniadanie. Dzisiaj upolowali jelenia o wielkich porożach, wystarczy dla wszystkich. Po posiłku razem z rodzeństwem udałem się nad jezioro. Tam odbyliśmy szybką kąpiel i popływaliśmy w wodzie. Bawiliśmy się w najlepsze, chlapiąc się wodą. Czułem się wtedy jak nowo narodzony, jednak myśli dalej mi zajmowały obrazy rudowłosego.
- Coś się stało Kageyama? - podszedł do mnie Mark, machając swym rudym ogonem - Jesteś dzisiaj strasznie zamyślony.
- Huh? Nie, po prostu się nie wyspałem.
- Mhh. Rozumiem. To przez tego człowieka zgadza się? - zaskoczył mnie tą odpowiedzią.
- Skąd wiesz? - zapytałem, nieco przestraszony, że mnie widział, jak spotkałem tamtego człowieka.
- Łatwo było się domyślić, większość watahy nie mogła wczoraj spać. - kamień z serca, czyli mnie nie widział. Uff.
- Zgadzam się, w dodatku sam jestem człowiekiem. Mam największe obawy, że coś wam zrobią, a mnie od was zabiorą.
- Głowa do góry, ojciec na to nie pozwoli. Jesteś jednym z nas, niezależnie czy jesteś człowiekiem, czy nie.
- Dzięki. - uśmiechnąłem się na te słowa.
Po wszystkim postanowiłem dzisiaj też spotkać rudego. Zaintrygowała mnie jego obecność w naszych lasach, może to są ci kłusownicy? Nie. Tamten nie miał nawet broni, a co dopiero miał mnie zabić. Bał się mnie, w dodatku nie wiem, jak mógł nosić tyle materiału na sobie. Przecież to strasznie nie wygodne, nie złapałby mnie, bo to by go obciążało.
Zdeterminowany udałem się pod ten sam płot co ostatniego wieczoru. Poczekałem, jak nikogo nie będzie i wymknąłem się dziurą na drugą stronę. Pobiegłem w miejsce, gdzie ostatni raz spotkałem rudego, nie było to trudne, gdyż to był teren znany przeze mnie na pamięć. Docierając na miejsce, przyglądałem się otoczeniu. Zostały nasze ślady w błocie po wczorajszej intrydze, ale nic poza tym. Nikogo tu nie było od wczoraj, czyli mogę stwierdzić, że jestem jeszcze bezpieczny. Jak najprędzej zakryłem ślady po wczorajszym spotkaniu i pognałem w stronę, gdzie udał się niższy chłopak. Specjalnie wdrapałem się na drzewo, aby nikt a ni nic mnie nie zauważyło.
Skacząc dalej po drzewach, znalazłem się w obozie pełnym ludzi. Szybko schowałem się pomiędzy liście drzew, obserwując te tłumy. Wszędzie były porozstawiane dziwne konstrukcje z takiej jak by skóry?? Podpierały je drewniane belki. Roiło się tu od ludzi wszelakiego wyglądu, którzy wchodzili i wychodzili ze swoich tymczasowych domów. Straż równie była niczego sobie, byli uzbrojeni w strzelby i podręczne nożyki. Obawiałem się, że moja rodzina sobie z nimi nie poradzi. Po nieco dłuższej chwili przypatrywania się im, w oddali udało mi się zauważyć rudowłosego! Jednak to, co robił, było dziwne. Chodził z jakąś tacką z kubkami, a ludzie wyżsi od niego zaczęli mu podstawiać nogi i popychać. Jedni nawet krzyczeli do niego agresywnie lub wołali do siebie. Nie rozumiałem tego, a wydawało mi się to co najmniej dziwne. Ta sytuacja trwała nie więcej niż parę minut, gdyż chłopak schował się w przenośnym budynku.
Zaciekawiony chciałem się podejść bliżej, jednak noga mi się zsunęła z kory i spadłem z drzewa do krzaków. Budząc cały obóz do życia, większość wyciągnęła broń i podążała w moją stronę. Skuliłem się na tyle szybko, aby mnie nie zauważyli i wsunąłem się do jednego z tych dziwnych konstrukcji. Lewa noga bolała mnie niemiłosiernie gdy ją ruszałem. Chyba skręciłem sobie kostkę, albo – co gorsza – złamałem nogę. Dodatkowo była cała poharatana od gałęzi. Głosy ludzi stawały się z każdą minutą coraz głośniejsze. Poczułem czyjeś dłonie na swoich ustach, odwróciłem się niemal natychmiast. Przede mną siedział rudowłosy, z palcem na ustach. Chyba to miało być oznaką, że mam być cicho. Skinąłem tylko głową, że rozumiem. Zabrał swoją dłoń i udał się do wejścia.
- Shoyo! Przeszukałeś namioty?! - więc nazywa się Shoyo. Ma bardzo przyjemny głos. Mógłbym go słuchać godzinami.
- Tak, tutaj nikogo nie ma.
- Przeszukać obóz! To coś nie może być daleko! -krzyknął prawdopodobnie ich Alfa i odszedł z tłumem. Rudzielec zamknął wejście i podszedł do mnie. Odsunąłem się, aby zachować odległość pomiędzy nami. Bałem się tego całego miejsca.
- Nie bój się, nic ci nie grozi - popatrzył wpierw na moją twarz, a potem na lekko krwawiącą nogę - Jesteś ranny.
Wyciągnął rękę w moją stronę, z zamiarem dotknięcia mojej dolnej kończyny. Zawarczałem, dając znać, że ma się nie zbliżać. Cofnął nieco speszony rękę, w jego oczach widziałem lekkie się zawahanie.
- Spokojnie... Nic ci nie zrobię... Chcę tylko ci opatrzyć ranę... - Nie byłem przekonany co do jego słów, ale jaki miałem wybór? Wpadłem prosto w paszczę lwa.
Wystawiłem nogę na tyle, abyśmy byli daleko od siebie, ale żeby mógł ją opatrzyć. Postanowiłem mu zaufać. Chłopak wyraźnie zaskoczony, że mu tak szybko zaufałem, uśmiechnął się lekko i zaczął opatrywać ranę. Używał do tego liści, jakiś dziwnych, śmierdzących mazi i tkaniny. Gdy już było po wszystkim, zaczekaliśmy do wieczora, gdy większość obozu już była pogrążona w śnie. Rudy pomógł mi wyjść z obozu niepostrzeżenie, nie było to łatwe, ale nam się udało.
- Dziękuję. - pożegnałem się. Chłopak znów wydał się zaskoczony, ale tylko się uśmiechnął, co odwzajemniłem i uciekłem do domu, jak najszybciej się dało.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top