1.
Bar u Joego, chyba jedno z nielicznych miejsc, w którym można było siedzieć bez obaw, że za moment ktoś z tutejszych posłanników, chwyci cię za kołnierz i wywiezie nie wiadomo gdzie i po co.
O barze tym widzieli nieliczni.
Jeżeli miałeś znajomości, mogłeś zyskać wiele, mimo że teoretycznie w obecnych czasach nie istniało pojęcie życzliwość ludzka.
Ulice o tej porze były zapełnione.
Pełno było tu ludzi, którzy albo prosili cię o pieniądze albo zwyczajnie żyli na lewo.
Ruiny budynków, były pełne kulących się ze strachu dzieci.
Niby w tak ogromny tłum, łatwo się wtopić, jednak on wiedział, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch i cały jego trud pójdzie na marne.
Podczas tej ucieczki mógł zginąć i nie zamierzał teraz się narażać, aby ponownie dostać się w ich ręce.
Już wielokrotnie widział jak posłannicy zabierali gdzieś osoby w jego wieku.
Nie chciał skończyć jak któryś z nich.
Naciągnął kaptur swojej starej, lekko zniszczonej kurtki na głowę i zaczął przeciskiwać się przez tłum.
Wzrok wlepiał w przechodniów.
Wydawali się dziwnie spokojni.
Na twarzach wielu z nich, oprócz brudu i zmęczenia malował się uśmiech.
Chłopak sam na ten widok mimowolnie się uśmiechnął, jednak po krótkiej chwili uśmiech zniknął.
Jak to możliwe, że jeszcze dziesięć lat temu, miał tak wspaniały dom? Rodzinę?
Wtedy wydawało mu się, że niczego mu nie brakuje.
Pamiętał te leniwie spędzane popołudnia.
Pamiętał jak narzekał, że musi chodzić do szkoły.
A teraz?
Teraz był sam.
Sam w tym okropnym i brutalnym świecie.
Skręcił w lewy zaułek.
Trójka dorosłych mężczyzn stała przy wielkiej zasłonie.
Po prawej stronie najwyższego z nich stał zapalony kontener.
W tych czasach nie było to nic nadzwyczajnego.
– Zgubiłeś się, mały? – uśmiechnął się ten na środku, pokazując przy tym swój złoty ząb.
– Nie gadaj, tylko mnie przepuść. – mruknął chłopak.
–A opłatę masz? – uśmiechnął się drugi, podchodząc zbyt blisko, co zdecydowanie nie spodobało się nastolatkowi.
– Nie. – odparł, nadal stojąc w miejscu. – Ale mam znajomości.
– Ten gnojek, próbuje wejść bez opłaty. – podniósł się z miejsca mężczyzna, który do tej pory siedział. – Nie lubimy takich, prawda chłopaki?
Jeden z nich zaśmiał się wrednie.
Jednak chłopak w starej kurtce nadal stał.
– Nie słyszałeś, mały? – spytał ten pośrodku i jednym szybkim ruchem powalił go na ziemię. – Spadaj stąd!
Chłopak upadł, jednak nie zamierzał stąd odchodzić.
Nie należał, bowiem do tych, którzy łatwo się poddają.
– Jestem umówiony. – warknął.
– Taa? – kucnął przed nim mężczyzna ze złotym zębem i ściągnął mu kaptur.
Najwyższy z nich zaczął mu się przyglądać.
– Proszę, proszę. Nie sądziłem, że odważysz się tu pokazać.
W tym momencie zasłona się odsunęła, a pomiędzy nimi stanął wysoki mężczyzna.
Mimo, że nie mieszkał w mieście grupy najbogatszych wyglądał jak jeden z nich.
Włosy idealnie ułożone były na prawą stronę.
Twarz nie była nawet w najmniejszym stopniu brudna.
Kiedy się uśmiechał, jego zęby zdawały się błyszczeć.
Nie było widać po nim najmniejszego zmęczenia.
Bogaty garnitur i dodatki dodatkowo mogły przekonać, że jest to osoba naprawdę szanowana.
– Kai! Przyjacielu! – uśmiechnął się i pomógł chłopakowi wstać, po czym odwrócił się do trójki mężczyzn. – Wstyd by wam było, tak traktować naszego gościa. – odwrócił się do nastolatka. – Wybacz mi, przyjacielu, za ich karygodne zachowanie. To banda idiotów i tyle.
– Ta... – odparł chłopak lekko otrzepując kurtkę.
– Wchodź. – odezwał się właściciel lokalu i zachęcającym gestem zaprosił Kaia do środka.
Chłopak rzucił jeszcze wredne spojrzenie do stojących na zewnątrz mężczyzn, po czym wszedł za właścicielem.
Bar był wypełniony ludźmi.
Przy stolikach siedziało dużo mężczyzn, grających w karty o dość duże stawki.
Wokół stolików kręciły się liczne kobiety, a ich skąpe i pociągające stroje mogły tylko potwierdzić teorie Kaia, w jakim celu się tu znajdują.
Chłopak usiadł przy barku, wprost na przeciw Joego - właściciela tego lokalu.
– Napijesz się czegoś? – rzucił jakby od niechcenia.
– Piwo wystarczy. – odparł nastolatek.
Joe odwrócił się w celu nalania napoju.
Zaś za plecami Kaia, zaczęła się kręcić jakaś młoda kobieta, co chwilę zaszycając go swoim dotykiem.
Chłopak jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi.
Przyszedł tu wyłącznie w interesach.
Joe odwrócił się do niego i podał mu szklankę z lekko żółtym napojem.
Piwo w tych czasach, było jeszcze bardziej powszechne, niż woda.
Jednak osoby, uważające się za tak zwane ideały, pokazywały, że za żadne skarby nie tkną tego paskudztwa, nawet jeśli oznaczało to dla nich śmierć z pragnienia.
Kai tego nie rozumiał.
On zawsze korzystał z okazji, aby wypić lub zjeść cokolwiek.
Upił jeden łyk.
– Zgaduję, że przyszedłeś tu po to co ostatnio.
– Mhm. – odparł. – Ty wiesz co najlepsze.
Kobieta stojąca za Kaiem zaczęła lekko muskać palcami jego szyję.
– A co będę z tego miał? – Joe uśmiechnął się ukazując swoje piękne uzębienie.
– Zyski. – odparł chłopak i pstryknął przed nim palcami.
– Za każdym razem tak mówisz, przyjacielu. – właściciel nalał piwo nowo przybyłemu klientowi. – A jeszcze żadnych zysków nie dostałem.
Nastolatek ponownie nabrał łyk napoju.
– Aby pojawiły się zyski potrzeba czasu.
– Ale ty tego czasu miałeś już wystarczająco dużo, nie sądzisz? – wstał ze swojego miejsca i nachylił się nad nim. – Mam nowe zlecenie. Zyski będą ogromne, przyjacielu. – stanął przed nim. – Podobno z laboratorium uciekła pewna bardzo ważna osoba. Za odnalezienie jej można dostać bardzo dużo pieniędzy.
Kai poczuł jak w jego gardle staje gula, a serce przyśpiesza.
Teraz zostały mu dwa rozwiązania.
Albo uciec, albo grać dalej.
– Tak? – wziął kolejny łyk. – Nie słyszałem o tym.
Chłopak zaczął sobie dziękować w duchu, że nikomu nic o sobie nie mówił.
To była jego jedna z najważniejszych zasad.
Wszytko co wiedzieli o nim inni to jego imię.
– Podobno to brat dyrektorki. Słyszałeś o niejakim Smithie? - zaczął wpatrywać się w niego Joe.
– Może słyszałem, a może nie. – uśmiechnął się chłopak. – Takie informacje sporo kosztują.
– Bo mi się zdaje, że znam kogoś takiego. – uśmiechnął się.
Emocje w Kaiu wzięły górę.
Szybkim ruchem wyciągnął pistolet i przyłożył go do czoła właściciela baru.
W pomieszczeniu zapadła cisza.
Mężczyzna uniósł dłonie w obronnym geście.
– Skąd te emocje, przyjacielu? – spytał. – Chyba się nie boisz, co?
Kai natomiast przyłożył palec do spustu.
– Bać się? Ja? Chyba mnie nie znasz. – zaśmiał się pod nosem, jednak w głębi drżał.
Joe natomiast dał znak skinieniem głowy, na który dwójka mężczyzn złapała Kaia, wytrącając mu pistolet.
Właściciel baru stanął na przeciw niego i podwinął mu rękawy, ukazując przy tym jego lewą rękę.
– Ma znamię... – szepnął ktoś z tyłu.
Kai szarpnął się, jednak niewiele mu to dało.
– Nie uważasz, że nieładnie jest tak oszukiwać przyjaciół, Smith? – spytał Joe.
Nastolatek zacisnął dłonie w pięści.
– I co? Zamierzasz milczeć? – spytał, jednak odpowiedziała mu cisza. – Puścić go. – warknął, a dwójka mężczyzn wykonała jego polecenie.
Kai szybko podniósł się i chwycił swój pistolet.
W tym momencie do budynku wbiegło mnóstwo mężczyzn z bronią.
Wyposażeni byli w liczny sprzęt wojskowy.
Posłannicy...
– Ty... – Kai nie mógł w to uwierzyć.
– Wybacz, przyjacielu. – uśmiechnął się.
Jeden z posłańców strzelił w nastolatka strzałką.
Chłopak dość szybko wyciągnął ją.
Obraz zaczął mu się rozlewać, a dźwięki wydawały się dziwnie głuche.
Słyszał śmiechy.
Widział masę różnych ludzi.
W końcu upadł na ziemię i ostatkiem sił zobaczył jak Joe przy nim przykuca.
– Bo tutaj liczą się zyski... – zaśmiał się i wsadził cygaro do ust.
♡
Jeszcze raz bardzo dziękuję Obitoto za tą boską okładkę ❤
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top