11

Ponad rok później

Przetrwałam kolejny dzień. Właśnie wróciłam autobusem ze szkoły. Leon już czekał na mnie w samochodzie na sklepowym parkingu. Był wieczór, godzina dziewiętnasta, ale na zewnątrz było już ciemno. Księżyc chyba nie miał zamiaru tej nocy pojawić się na niebie, a jego siostry gwiazdy błyszczały za słabo, by oświetlić nasz ponury świat. 

- Cześć. - przywitałam się z bratem. - Jedziemy do dzieciaków? 

Od ponad roku opiekowaliśmy się dziećmi z Jotunheimu. Nie mieszkaliśmy z rodzicami tylko przeprowadziliśmy się do domu, który kupiliśmy i wyposażyliśmy go jak tylko najlepiej umieliśmy dla tak wielu dzieci. Przez podróż portalem dzieci straciły pamięć. Panowały nad swoją przemianą w lodowe olbrzymy, ale nie wiedziały kim są i dlaczego. Początkowo było to dla nas utrudnieniem, ale z czasem zapomniały o niepewnej przeszłości i zaczęły żyć teraźniejszością. Z drugiej strony nie miały za kim tęsknić, bo nie pamiętały swoich rodzin, które zginęły na Jotunheimie. Nie sprawiały kłopotów. Dzieci, które miały powyżej sześciu lat staraliśmy się z Leonardem uczyć podstawowych rzeczy, jak tylko najlepiej umieliśmy. Poza tym bardzo pomagały nam opiekować się młodszymi. Były naprawdę cudowne. 

- Cześć. Najpierw do rodziców. - powiedział Leon, na co zmarszczyłam czoło. Po co mieliśmy do nich jechać? - Jak się dzisiaj czujesz? - brat zmienił temat, nim zdążyłam zalać go masą pytań.

- Dobrze. Jeszcze nie umieram. - przewróciłam oczami, spoglądając za okno. 

- W każdej chwili mo... 

- Dlaczego jedziemy do rodziców? - zapytałam, chcąc odciągnąć swoje myśli od depresyjnej przyszłości.

- Nie zmieniaj tematu. Dobrze wiesz, że powinnaś na siebie uważać.

Znowu miałam ochotę przewrócić oczami. Doceniałam, że brat się o mnie martwił, ale czasami jego troska była przesadna. Wiedziałam, co robić i jak żyć. Nie musiał mi o tym przypominać każdego dnia. 

- Wiem Leo, wiem. Naprawdę nic mi nie jest. Dobrze się czuję. - odpowiedziałam, posyłając bratu lekki uśmiech. - Odpowiesz na moje pytanie?

- Rodzice mają gości, którzy chcą z tobą porozmawiać. Podobno to ważne. - powiedział, zerkając na mnie ze smutkiem.

- Przecież mnie nie zabiją. - westchnęłam. - Kim są?

- Tego nie wiemy. 

Resztę drogi pokonaliśmy w ciszy. Nie wiedziałam, jakich gości mogliby mieć nasi rodzice, że ci chcieli rozmawiać ze mną, a nie z nimi. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz postawiłam nogę w rodzinnym domu. Leon zaparkował pojazd na wielkim parkingu przed willą naszych rodziców i w ciszy pokonaliśmy wąską ścieżkę, która prowadziła do drzwi.

- Lillianno? Leonardzie? To wy? - gdy tylko weszliśmy do środka usłyszeliśmy głos mamy z salonu. 

Popatrzyłam na zdziwionego jak ja Leona. Nigdy przez całe nasze życie matka nie witała nas tak przy wejściu do domu. Zawsze wchodziliśmy niezauważeni. Rodzice mieli nas gdzieś.

- Chodźcie do nas. - zawołał tata, co było dla nas kolejnym szokiem. 

- Jacyś ważni ci goście. - zdezorientowana spojrzałam na brata, który na twarzy również miał wypisane wielkie niezrozumienie. - Dzień dobry. - przywitałam się, wchodząc do salonu. 

I stanęłam jak wryta, gdy zobaczyłam kto siedział na kanapie, na przeciwko rodziców. Przez ten nagły gest Leon wszedł w moje plecy. Odwróciłam się do niego szarpana różnymi emocjami.

- Nie mówiłeś, że tymi gośćmi są Avengersi. - wyszeptałam zła do brata. 

- Nie wiedziałem. - przypomniał, na co westchnęłam.

Matka wskazała nam dwa wolne fotele naprzeciwko gości z Nowego Jorku, na których po krótkiej chwili usiedliśmy.

- Dzień dobry. Jestem Anthony Stark, a to Steve Rogers, Clint Barton i Natasha Romanoff. - przedstawił wszystkich przystojny mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych.

Trudno było nie wiedzieć kim jest, gdy wszędzie było o nim pełno informacji. Podobnie jak o jego sławnych towarzyszach.  

- Państwo już pewnie wiedzą, jak się nazywam, bo skoro chcieliście ze mną rozmawiać, to wiecie już o mnie wszystko. - powiedziałam, na co nikt się nie odezwał. Miałam rację. Pracownicy T.A.R.C.Z.Y wiedzieli już o mnie wszystko i o mojej rodzinie zapewne też. Co dziwne w ogóle mnie to nie wzruszyło, choć kiedyś nawrzeszczałabym na nich za brak szanowania cudzej prywatności. - Jest wieczór, ciemno. Nie potrzebne tu panu okulary przeciwsłoneczne. - dodałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. 

- Lillianno! - upomniał mnie tata, ale pan Stark zdjął okulary. 

Popatrzyłam na rodzica zdziwiona. Zachowywali się zupełnie jak nie oni. Jakby obecność superbohaterów miała jakiekolwiek znaczenie i wpływ na nasze rodzinne relacje.

- Wow! Nie sądziłam, że któreś z was pamięta moje imię! - pchana emocjami wstałam z fotela, co było złym posunięciem, bo zakręciło mi się od tego w głowie i musiałam z powrotem usiąść.

- Lill? 

- Nic mi nie jest, Leo. - zapewniłam brata, który od razu znalazł się przy mnie. 

- Wizyta państwa u nas dotyczy ataku na Nowy Jork. - odezwała się moja rodzicielka. - Na pewno o niej słyszałaś. 

- Nie interesuję się światem. Nie lubię wiadomości. - to była prawda. Od jakiegoś czasu unikałam wszelkich źródeł informacji.

- Nowy Jork zaatakował... 

- Chcemy, żebyś pojechała z nami do Stanów. - przerwała mamie pani Romanoff. 

- Dlaczego? - spytałam. 

- Lana nie możesz jechać! - krzyknął mój brat. 

- Leonardzie uspokój się! - upomniał brata ojciec. 

- Nie bój się. Przecież nie wiadomo, czy pojadę. - uspokoiłam brata. - Dlaczego mam z państwem jechać? - powtórzyłam, przenosząc wzrok na Starka.

- Ktoś chce z tobą porozmawiać. - wyjaśnił pan Clint. 

- To dla nas bardzo ważne. - dodał pan Steve. 

- Dlaczego? - dopytywałam. 

- Osoba ta nie chce nam zdradzić powodu zaatakowania naszego miasta i obiecaliśmy jej spotkanie z tobą. Wtedy odpowie na wszystkie nasze pytania. - wytłumaczyła pani Natasha. 

To nie był mój problem, ale z drugiej strony ciekawiło mnie, kto chciał się ze mną zobaczyć i był zdolny zaatakować nasz świat. Przy okazji mogłam im pomóc. Co mi szkodziło? Nigdy nie byłam w Nowym Jorku, a przecież sama wmawiałam sobie, że trzeba korzystać z życia. Może to była moja szansa? Kto wie, ile czasu jeszcze mi pozostało.

- Dobrze. Pojadę z wami. - powiedziałam, a widząc niepewne spojrzenie brata dodałam: - W końcu odpocznę od szkoły. Nie martw się tak Leo. 

- Jesteś chora. Jak mam się nie martwić? - spytał. 

- To tylko zwykła migrena. - odpowiedziałam na pytające spojrzenia bohaterów, a brata zgromiłam wzrokiem. - NIC MI NIE JEST. - powiedziałam dokładnie akcentując każde słowo. 

Brat ustąpił i nie powiedział nic więcej. Patrzył na mnie tylko ze smutkiem. Znał mnie zbyt dobrze, by wiedzieć, że jeśli na coś się uparłam, nie było szans by zmienić moją decyzję. Nie chciałam go tu zostawiać, ale ktoś musiał zająć się dzieciakami. A taka podróż przecież nie powinna zrobić mi nic gorszego niż poruszanie się między planetami.

- Możemy jechać teraz. Po co tracić czas? - zauważyłam, wychodząc z salonu. 

- Oczywiście. Możemy wyruszyć od razu. - zgodził się ze mną lekko zaskoczony pan Stark. 

Rodzice, jak zawsze szarmanccy wobec wpływowych osobistości, odprowadzili gości do drzwi. 

- Uważaj na siebie siostra. - Leon przytulił mnie na pożegnanie.

- Zaufaj mi bracie. Nic mi nie będzie. Zajmij się dziećmi. Będę dzwonić. - zapewniłam, odwzajemniając uścisk. 

- Poradzę sobie. Napisz, gdy będziecie na miejscu. 

- Dobrze. Cześć. - pożegnałam się z bratem i ruszyłam w stronę Avengersów. 

Nawet wcześniej nie zauważyłam, że za naszym domem stoi samolot. Należał oczywiście do pana Starka. Jakżeby inaczej. 

Całą podróż do Nowego Jorku, jakimś cudem przespałam. Nikt nie wymagał ode mnie brania udziału w rozmowach, a czułam się głupio słuchając o czym rozmawiają bohaterowie. W którymś momencie zamknęłam oczy i dopiero pani Romanoff obudziła mnie, gdy już wylądowaliśmy. 

W tym momencie przez krótką chwilę żałowałam, że nie sprawdzałam wiadomości i nie wiedziałam, kto chciał ze mną rozmawiać.

Ale już za niedługo miałam się wszystkiego dowiedzieć, a mój świat znów miał legnąć w gruzach.

***

Nawet nie wiem jak długo szliśmy korytarzami w wieży Starka, dopóki nie doszliśmy chyba do salonu. Po tym, jak wysiedliśmy z samolotu na dachu wieżowca, właściciel zaprowadził nas do windy, którą zjechaliśmy na jedno ze środkowych pięter. Potem tylko szliśmy i nie było widać końca. Na środku pomieszczenia był duży, okrągły, szklany stół przy którym siedział czarnoskóry mężczyzna w płaszczu i przepaską na oku, jakaś agentka, pan Bruce i jakiś blondwłosy mężczyzna w czerwonej pelerynie. Nie widziałam jego twarzy, bo siedział tyłem do mnie.

- Zapraszamy. - pan Stark popchnął mnie lekko w stronę stołu, do którego zasiedli już pan Steve, pan Clint oraz pani Natasha.

- Dzień dobry. - przywitałam się ze wszystkimi, nie chcąc wyjść na niewychowanego gbura.

Blondwłosy mężczyzna odwrócił się w naszą stronę i upuścił swój młot, gdy mnie zobaczył, a ja otworzyłam buzię ze zdziwienia, jednak szybko się opamiętałam. Oczywiście, przecież mogłam się go spodziewać. Leon kiedyś wspominał, że bożek dołączył do drużyny superbohaterów. Jak mogłam o tym zapomnieć?

- Nie spodziewałam się ciebie tutaj, Thorze. - powiedziałam mimo to, podchodząc do mężczyzny. 

- Ja ciebie też, wasza wysokość. - Thor ukłonił się przede mną, po czym pocałował wierzch mojej dłoni. Poczułam się dziwnie nie na miejscu.

- Dawno się nie widzieliśmy. - zauważyłam, również dygając lekko przed asgardzkim księciem.

- Tak. Ostatnio na twoim weselu, pani. - przypomniał gromowładny, a ja wykrzywiłam się lekko na niezbyt miłe wspomnienia.

- Tak... - wyszeptałam. - Jestem Lilianna i proszę, tak się do mnie zwracaj. - spojrzałam na niego z prośbą w oczach, na co skinął głową z szerszym uśmiechem. - Podobno ktoś chce ze mną porozmawiać. - zmieniłam temat, spoglądając na resztę zebranych. - Nie interesuję się wiadomościami. - wytłumaczyłam, widząc zdziwione spojrzenia pirata, Hulka i agentki.

No tak. W końcu jak ktoś może nie wiedzieć, kto zaatakował Nowy Jork? Przecież to nie do pomyślenia! Nawet moi rodzice wiedzieli... Nigdy nie myślałam, że taka wiedza może być mi do czegoś potrzebna.

- Tak. Nie chce nam powiedzieć, dlaczego napadł na nasze miasto. Jestem Maria Hill. - przedstawiła się agentka, która podeszła do mnie i wyciągnęła w moją stronę dłoń.

- Lillianna Laszczyk. - uścisnęłam dłoń. - Mam przesłuchać przestępcę? Nie jestem ani policjantką, ani psychologiem, czy detektywem. - zmarszczyłam czoło.

- Za rozmowę z tobą, wytłumaczy nam przyczyny ataku. - odezwał się pirat. - Nick Fury. Szef tych oto bohaterów. - przedstawił się, jednak nie podszedł do mnie, jak poprzedniczka.

- Miło mi. - skinęłam głową. - Jakoś nie szczególnie przepadam za bohaterami. - zażartowałam. - Żaden mnie nie uratował.

- Wolisz złoczyńców? - spytała poważna Natasha.

- Znam dwóch, w czym jeden nie żyje, a drugi... nie wiem. - wzruszyłam ramionami, chcąc odgonić przykre wspomnienia. - To z kim mam rozmawiać?

- Zaprowadźcie ją. - rozkazał Fury.

- Chodź. - powiedział pan Stark.

Stark wraz z Rogersem zaprowadzili mnie do windy. Właściciel wieży wybrał odpowiednie piętro i po kilku minutach jazdy w ciszy wyszliśmy do wielkiej sali, gdzie znajdowała się tylko jedna, ogromna, szklana cela.

- Nie wierzyłem, że przyjdziesz. - usłyszałam głos, zanim zobaczyłam osadzonego. 

Tak dobrze znany, a jednak zapomniany. Coś  okrutnego zacisnęło się na moim sercu, a wspomnienia zaatakowały myśli. Popatrzyłam na mieszkańca celi. Jego strój był trochę potargany, miał parę zadrapań na twarzy i rękach. Jego włosy zawsze idealnie zaczesane do tyłu, teraz były zmierzwione, a lśniące, szmaragdowe oczy tak jakby przygasły. Wyglądał marnie, a mimo tego w jego postawie wciąż przebijała duma i pewność siebie.

- Nie powiedzieliście, że to z nim mam rozmawiać. - zwróciłam się do mężczyzn stojących za mną.

Sama nie wiedziałam, czy powinnam się cieszyć, płakać, czy wrzeszczeć ze złości.

- Ostrzegał, żeby nie mówić. - Tony wzruszył ramionami. - Jak skończycie, to po prostu wsiądź do windy. Powodzenia. - powiedział, po czym wraz ze Stevem tak po prostu opuścił więzienie, zostawiając mnie tu samą.

Zamknęłam oczy, chcąc odgonić przeszłość. Ona już nie miała znaczenia. Powinnam cieszyć się tą krótką przyszłością. Otworzyłam oczy, wypuszczając wstrzymywane powietrze i spojrzałam na Kłamcę.

- Co tu robisz, Loki? - spytałam, podchodząc bliżej szkła celi. 

- Zaatakowałem Nowy Jork. - brunet również podszedł bliżej szkła. Zupełnie jakby chciał być bliżej mnie.

Ręce miał złączone za plecami, a na twarzy cwaniacki uśmiech. Dumna postawa, jak zawsze miała na celu zmylić przeciwnika, ale w oczach dostrzegłam radość wymieszaną ze smutkiem i zmęczeniem. 

- Dlaczego to zrobiłeś? 

- Obiecałem im, że powiem wszystko po rozmowie z tobą, a oni kazali ci mnie przesłuchać? - zaśmiał się szyderczo Kłamca. 

- Czego więc ode mnie chcesz? - spytałam, patrząc mu odważnie prosto w oczy. 

Stałam wyprostowana z dumnie uniesioną głową. Tak jak sam mnie uczył. Jak królowa. Bo kim przed nim byłam? Słabym człowiekiem? Szansą? Kochanką? Naiwną królową?

- Porozmawiać, zobaczyć, dotknąć. - wyszeptał. - Myślałem, że nie żyjesz. - uśmiech zszedł z mojej twarzy.

To jedno zdanie przelało czarę goryczy.

- Nienawidzę cię, Loki! - wykrzyczałam, a po moim policzku poleciała pojedyncza łza, którą szybko starłam. - Wszystko co mnie spotkało przez ostatnie półtorej roku jest twoją winą! Tylko twoją! 

- Lillianno... 

- Milcz! Chcę odpowiedzi na jedno pytanie, inaczej nasza "rozmowa" nie ma sensu. - przerwałam mu zła. - Jedno pytanie, które zadawałam ci za każdym razem przez prawie dwa miesiące! Pamiętasz? - spytałam, a Loki odwrócił ode mnie wzrok. Skoro już mnie tu ściągnął miałam prawo uzyskać odpowiedź. - Dlaczego mnie wybrałeś?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top