16. ||Percy||

 Ten dzień był na prawdę zakręcony. 

 Dowiedziałem się, że mój stary wróg ma obsesję na punkcie zabicia mnie, dlatego wysyła moją fałszywą dziewczynę aby wykonała za niego robotę. 

 Moja prawdziwa dziewczyna nie ogarniała sytuacji ze swoją kuzynką do momentu, gdy Piper nie wzięła tego w swoje ręce.

 No i oczywiście to my musimy powstrzymać Luke'a, bo inaczej dlaczego by nie. Przecież to my jesteśmy od ratowania tyłków Olimpijczykom. Tia, można się przyzwyczaić. 

- Jakieś pomysły? - spytała z powątpiewaniem Annabeth. Każde z nas pokręciło głowami. 

Siedzieliśmy w domu blondynki i Taylor; oprócz nich byłem jeszcze ja, Piper, Jason i Leo. Od kilku godzin próbowaliśmy wymyślić cokolwiek, żeby tylko powstrzymać Luke'a. Każdy był przygnębiony i zatopiony we własnych myślach. 

 - A nie można by po prostu mu powiedzieć, żeby się od nas odwalił? - spytał Leo - Gość nie rozumie, że to nas powoli wkurza. 

- To tak nie działa - westchnęła zrezygnowana Piper. - Moim zdaniem powinniśmy rzucić Taylor na pierwszy ognień i dać jej się zabić. To jej wina. - łypnęła na nią groźnie. 

 - Ej, co ty masz do ognia, co? - zaperzył się Leo. 

 - Uspokójcie się. Nikogo nie będziemy rzucać. To nie wina Taylor, jasne? - westchnęła blondynka. Która to już była ich kłótnia? Piąta? Siódma?

 - Ale przecież... - zaprotestowała brunetka, ale dziewczyna uciszyła ją spojrzeniem. 

 - Dajcie spokój. - westchnął Jason niespodziewanie - Niczego tak nie wymyślimy. 

 - Mamy kilka dni. Musimy się pospieszyć. - jego dziewczyna spojrzała na niego, nadal trochę wzburzona po oskarżaniu zielonookiej. 

 - Nie rozumiecie? My nigdy nie mieliśmy planu. A nawet jak mieliśmy, to tylko czekaliśmy aż się totalnie spapra. 

 - Tak - poparła go szarooka - Zawsze improwizujemy i nie wiemy gdzie iść i co robić. A na koniec i tak wszystko się wyjaśnia. 

 - Czyli co proponujecie? - Taylor podniosła brwi. 

 - Iść spać - wtrącił się Leo - Nie wiem czy wy, ludziki patrzycie czasem na zegarek, ale tak tylko kulturalnie wtrącę, że zaraz wybije północ. 

 - Niech będzie. Ale jeżeli komuś się coś przyśni - Piper znów spojrzała groźnie na kuzynkę mojej dziewczyny - To ma natychmiast mówić. 

 Wszyscy się zgodziliśmy. Pożegnaliśmy się i udaliśmy w stronę własnych domów. 

Mimo że na dworze było niemal czarno, nie bałem się że jakiś porywacz czy morderca mnie znajdzie. Nie bałem się niczego w świecie śmiertelników. Skoro wiedziałem że mój dawny wróg chce mnie zabić, to wszystko wokół wydawało się takie błahe. 

Na niebie wisiały chmury, tak że nie było widać gwiazd i księżyca. Wiał lekki wiatr, ale mimo tego nadal było duszno i gorąco. 

Musiałem wziąć taksówkę, bo autobusy już nie jeździły. Przez całą drogę patrzyłem przez szybę na widoki, które już i tak znałem na pamięć. 

Wreszcie dojechałem do domu. Na szczęście mama i Paul oglądali jeszcze jakiś film, dlatego mogłem wejść. 

- Wymyśliliście coś? - zapytała, kiedy tylko zamknąłem drzwi. Pokręciłem smętnie głową. 

 - Stwierdziliśmy, że lepiej będzie jak jutro się do tego zabierzemy. I przy okazji może któreś z nas będzie miało sen. - wzruszyłem ramionami. Mama pokiwała głową, a kiedy już nic nie powiedziała poszedłem na górę. Wziąłem szybki i chłodny prysznic, żeby się trochę schłodzić, a potem tylko umyłem zęby i poszedłem od razu do łóżka. 

 I wytłumaczcie mi teraz, dlaczego to właśnie ja mam takiego pecha? Oczywiście że mi się przyśnił Luke, bo dlaczego by nie. 

 Kiedy tylko zamknąłem oczy, zobaczyłem Tartar. Wzdrygnąłem się, bo zbyt dobrze pamiętałem to miejsce. Na czymś, co przypominało małą górkę z ziemi siedział blond włosy chłopak z blizną na twarzy. Zbyt dobrze go znałem, żeby go z kimś pomylić. 

 - Mogłem się domyślić, że Taylor wam powie - warknął. 

 - Ej, ej, ej. Nie mieszaj w to Taylor. - powiedziałem, a mój głos odbił się echem od wszystkiego co napotkał w tej mrocznej krainie. - Przypomnę ci, że to kuzynka Annabeth. 

 Luke wzdrygnął się, słysząc imię blondynki, a w jego oczach zabłysła iskierka smutku. Zniknęła ona jednak tak szybko, jak się pojawiła. 

 - I właśnie o to chodzi. 

 - Teraz to nie rozumiem - uniosłem brwi. 

 - Słuchaj Percy. - zaczął. Z boku to pewnie wyglądało, jakby dwaj kumple ze sobą gadali i tłumaczyli sobie jakieś bzdurne i całkowicie nie ważne rzeczy. - Pewnie wiesz, jak ja się umówiłem z Taylor. 

 - Owszem.

 - Skłamałem.

Podniosłem brwi. Czekaj, co?

 - Jak to?

 - Nie miałem zamiaru zabijać rodziny Taylor i zostawić jej samej. Miałem zamiar zrobić to z Annabeth. 

 Dobra, mój mózg przestał nadążać już dawno temu, ale tego się nie spodziewałem. 

 - Dlaczego?

 - Bo widzisz Percy... ona jest dla mnie wyjątkowa. I gdybym zabił jej rodzinę, zostałbym jej tylko ja, dlatego przyszłaby do mnie. 

 - A wziąłeś pod uwagę to, że jesteś martwy i dlatego...

 - CISZA!!! - wrzasnął. To się robi coraz bardziej dziwne. - Oczywiście zmusiłbym któregoś potwora do wyniesienia mnie stąd. 

 - A dlaczego miałaby przyjść akurat do ciebie?

 - Ponieważ się przyjaźniliśmy - poprawił swoją koszulkę. 

 - Ale ona będzie cierpieć. - powiedziałem. Na bogów, jemu odbiło. Kiedy zobaczyłem, że chłopak nie ma pomysłu co powiedzieć, kontynuowałem - Nie będzie ci wdzięczna. Będzie wręcz przeciwnie: znienawidzi ciebie całym sercem. 

 - To nie prawda. - warknął. Wyglądał jak wściekły lew, któremu zabrano obiad. 

 - Możesz tak zrobić - podniosłem dłonie do góry, w geście poddania się - Ja ci nie bronię. Ale sam zobaczysz, co z tego wyniknie. 

 - Chcesz mnie odwieść od tego pomysłu. Ale choćby nie wiem co, pamiętaj jedno. Że jestem ci wdzięczny za to, że pomogłeś jej się pozbierać po mojej śmierci. I dziękuję. 

A następnie obudziłem się, cały zlany potem, wyprostowany jak struna, w swoim łóżku. 

 ***

No witam! Rozdział jest. Przyłożyłam się do niego i dałam radę. 

Chyba każdy z was się cieszy, że za tydzień koniec roku szkolnego. Wreszcie wakacje! Ale będę też mniej pisała, bo wyjadę kilka razy. Chociaż w sumie mogę napisać kilka rozdziałów do przodu, a potem tylko publikować. To też jest plan. 

Do zobaczenia w następnym!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top