Götze/Lewandowski
Wszedłem do szatni po meczu, kiedy usłyszałem czyiś płacz. Rozejrzałem się po niej uważnie, ale była opustoszała. Zajrzałem pod prysznic i moim oczom ukazały się nagie plecy Mario, po których spływały stróżki wody. Siedział na zimnych i mokrych kafelkach i bawił się scyzorykiem.
- Mario, co ty robisz? - zapytałem, podchodząc do niego bliżej i siadając naprzeciwko niego, nie przejmując się, że strumień wody moczy moje ubranie, powodując, że ściśle przylega do ciała. - Mario...
Uniósł głowę, aby spojrzeć mi prosto w oczy. Przeraziłem się. Był przeraźliwie blady, a z jego pięknych, czekoladowych oczów emanowała rozpacz.
- Nie widzisz - zaśmiał się, tnąc scyzorykiem przedramię, z którego zaczęła się sączyć krew, która mieszając się z wodą, tworzyła różową plamę zarówno na jego ręce, jak i spływając po jego ciele na podłogę.
Spojrzałem na niego uważnie. Nie robił tego pierwszy raz. Jego ręce i nogi były usłane licznymi bliznami. Starymi i nowymi. Zagojonymi i niezagojonymi. Wszystkie były perfekcyjne, o tej samej długości i grubości. Pokręciłem głową. Byłem głupi, że wcześniej tego nie zauważyłem, wierząc w jego tłumaczenia.
- Mario. - Objąłem Niemca i zacząłem go głaskać po głowie i plecach, starając się okazać mu wsparcie. Potrzebował go. - Nie rób już tego więcej. Obiecaj.
Upuścił zakrwawione narzędzie na kafelki i odepchnął mnie od siebie.
- Lewandowski, nie potrzebuję twojej litości - wysyczał, otarł twarz i zostawił mnie samego pod prysznicem.
Byłem w szoku. Gdzie podział się Mario, który łaskotał mnie, aby poprawić mi humor po meczu, kiedy zawaliłem? Gdzie był ten Mario, który zawsze się śmiał, kiedy przegrywałem w Fifie, mówiąc, że on mi pokaże jak trzeba grać? Gdzie byłem ja, że nie zauważyłem, że Mario potrzebuje pomocy?
Spojrzałem na upuszczony przez Niemca scyzoryk. Wołał do mnie, aby go podnieść i przystawić do swojej żyły, a najlepiej tętnicy i zagłębić głęboko w ciało. Wziąłem ostrze i zastanawiałem się, gdzie najlepiej przeciąć skórę. Na szyi, przedramieniu, czy udzie...
- Lewandowski, przyszedłem tylko po mój scyzoryk. - Mario wszedł do pomieszczenia. Miał opatrzoną rękę. Zakręcił wodę, która płynęła jeszcze długo po jego wyjściu. Spojrzał na mnie i prawie zemdlał, widząc mnie z przystawionym do gardła ostrzem. - Robert, nie rób tego! - krzyknął, podchodząc do mnie bliżej i wyrywając mi scyzoryk z ręki. - Czemu chciałeś to zrobić? - zapytał, siadając obok mnie.
- Nigdy nie nazywałeś mnie Lewandowski... Zawsze zwracałeś się do mnie Lewy, a kiedy się pokłóciliśmy Robert - głos mi drżał, a w kącikach oczu pojawiły się zalążki niechcianych łez. - Nie sprawdziłem się jako przyjaciel. - Zacząłem szlochać, wtulając się w nogi stojącego Niemca.
- Robert. To nie była twoja wina...
- A czyja?! - krzyknąłem. - Chyba nie twoja?!
Oderwałem swoją twarz od jego nóg i spojrzałem na niego wyczekująco. Pokręcił głową.
- Moja... To ja odsunąłem się od was... od ciebie, Matsa i innych, bo nie mogłem spojrzeć wam w oczy. - Drżał jak w czasie ataku malarii lub padaczki. Osunął się na podłogę i ścisnął z całej siły moją dłoń. - Je... je... jestem... męską... dzi... dzi... dziwką - wymamrotał.
Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, co. Poklepałem go tylko po plecach. Był moim przyjacielem, a przyjaciele się zawsze wspierają.
- Ty nie odszedłeś... - wyszeptał w szoku.
- Czemu miałbym to robić? - Uniosłem brwi. - Jesteś moim przyjacielem. Najlepszym przyjacielem.
- Tylko przyjacielem - wymamrotał cicho, a w jego głosie wyczułem... zawód i smutek.
- Mario... czy ty jesteś gejem?
Zarumienił się i zaczął unikać mojego wzroku.
- Yyy... Tak.
Musnąłem delikatnie jego wargi. Odsunął się jak oparzony i zaczął szlochać.
- Przepraszam... Manu...Będę grzecznym chłopcem... Tylko nie rób mi tego znowu... Proszę...
- Mario. Uspokój się. Nikt cię już nie skrzywdzi...
- Manu, błagam nie... - krzyczał, nie zwracając na mnie uwagi. Jakby mnie tam nie było.
Manu? Manuel Neuer? Musiałem się upewnić, zanim obiję buźkę bramkarzowi.
- Mario. Mario. - Zacząłem szturchać Niemca, aby wyrwać go z koszmaru.
- Robert? - Spojrzał na mnie z nadzieją.
Skinąłem głową.
- Neuer?
Popatrzył na mnie ze łzami w oczach i znałem już odpowiedź na to pytanie. Musiałem się uspokoić, bo inaczej zabiłbym tego drania.
- Nie rób niczego głupiego. Zależy mi na tobie, a Manu mnie szantażował, że powie ci o moim zauroczeniu tobą, a ty byłeś taki szczęśliwy z Anią i nie chciałem niczego popsuć - wymamrotał.
- Mario. Byłem szczęśliwy, bo miałem najwspanialszego przyjaciela pod słońcem.
- Możemy zacząć wszystko od nowa?
Skinąłem głową.
- Cześć, jestem Robert. Umówisz się ze mną na partyjkę szachów?
- Lewy, od kiedy grasz w szachy? - Zaśmiał się. Uwielbiałem jak się śmieje.
- Jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz...
- Niby czego?
- Jestem gejem, a przynajmniej bi.
- Czyżbym miał u ciebie jakieś szanse?
- No, nie wiem, nie wiem. - Uśmiechnąłem się. - To, co gramy partyjkę?
- I tak wygram...
- Jasne... Jestem mistrzem w tej grze.
- Zobaczymy. A teraz się ogarnij.
Wyszedł. Umyłem się i przebrałem.
Mario czekał przed szatnią.
- Kto pierwszy przy samochodzie ten wygrywa! - krzyknął i zaczął biec.
Zaśmiałem i zacząłem go gonić. Przecież nie mogłem oddać wyścigu walkowerem.
Zdyszani oparliśmy się o maskę auta. Patrzyliśmy sobie w oczy i nieśmiało uśmiechaliśmy się do siebie.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w siną dal, zostawiając za sobą wszystko. Liczyła się tylko nasza przyjaźń, która z biegiem czasu mogła przerodzić się w coś więcej, o ile już się tak nie stało.
Miałem jednak jeszcze jeden cel. Musiałem się zemścić na Neuerze.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Taka mała odmiana. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Pozdrawiam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top