101. Preferencje

Jak wyglądało Wasze pierwsze spotkanie?

💛 Tego dnia byłaś cała zestresowana. Po rozwiązaniu T.A.R.C.Z.A.'y nie miałaś pracy, dopiero co dostałaś wspaniałą ofertę bycia asystentką Tony'ego Starka, który załatwiał teraz pracę byłym pracownikom agencji, którzy nie byli związani z Hydrą. Wszystko wyglądało jak z bajki: dobra płaca, aż za wysoka jak na twoje priorytety, o dziwo ściśle ustalone godziny pracy, dojazd do pracy na koszt szefa, możliwość nie tylko uzupełniania papierów, ale i pomocy w labolatorium.

Pech chciał, że dzisiaj, akurat właśnie dzisiaj, kiedy miałaś iść na rozmowę o pracę w nocy twoja sąsiadka musiała zrobić sobie imprezę. Przez całą noc słyszałaś krzyki i muzykę na cały regulator, co nie dawało ci spać. Już byłaś przyzwyczajona, że wezwanie policji nic nie dawało, więc tylko wiłaś się pod kołdrą w bezsilnej złości. Rano byłaś niemal wściekła. Nic ci nie wychodziło. Nawet te okropne włosy nie chciały się porządnie uczesać!

W końcu wybiegłaś z mieszkania niemal spóźniona, ledwo wypiwszy kawę na śniadanie. Zbiegłaś po schodach, jednocześnie zamawiając taksówkę. Potrzebowałaś jeszcze chwilki spokoju, bo ta szminka się chyba rozmazała. Przez całą jazdę, próbowałaś jak najbardziej udoskonalić swój wygląd, choć ślady bezsennej nocy niestety były nie do zamaskowania.

W końcu musiałaś wygrzebać się z taksówki w takim stanie, w jakim byłaś i ruszyć śpiesznym krokiem w stronę najwyższego budynku w mieście. Trwał remont. Zmieniano napis na szczycie wieży ze "Stark" na "Avengers", przy czym wprowadzano drobne poprawki i gdzie indziej. W samych drzwiach spotkałaś pannę Potts, która zaprowadziła cię na sam szczyt wieży, gdzie pan Stark tłumaczył coś jednemu z robotników. Pepper podeszła do niego, szepnęła mu kilka słów i odwróciła się z uśmiechem do ciebie. Tony obrócił się na pięcie, podszedł, uścisnął twoją dłoń i obejrzał cię od stóp do głów.

- Dzień dobry, panna pewnie zna moje nazwisko. Ja też znam panny, ale nie wiem, jak mam się do panny zwracać. Mi mów po prostu "szefie" lub od okazji "Tony".

- Dobrze, panie Stark... - Nie byłaś stu procentowo pewna, czy to "szefie" miało się odnosić już do tu i teraz, czy do tego czasu, gdy zostaniesz przyjęta do pracy. - Jestem [T.I.] [T.N.] i jak pan wie, przyszłam tu w sprawie mojej kandydatury na miejsce pańskiej asystentki.

- Jak mam się do ciebie zwracać?

- "Panno [T.N.]".

- A więc: panno [T.N.] panna już ma tą posadę od jakichś kilkudziesięciu sekund. Zaczyna panna od jutra. A dopóki jeszcze panna nie pracuje: lubi panna pizzę pepperoni?

❤️ Biegłaś, biegłaś, cały czas biegłaś. Ponoć to nie jest najzdrowszy sport, ale czasami czułaś, że tylko dzięki niemu żyjesz. W tym szybkim i jednostajnym ruchu mogłaś wyładować wszystkie swoje emocje i opanować uczucia. Skupienie. Tego wymagał ten sport. Wdech, wydech, jedna noga, druga noga. Twoje włosy łopotały na wietrze i uderzały o twoje kraśne policzki.

W pewnym momencie pomyślałaś, że może skręcisz w żwirową alejkę, którą nie biegłaś już ze sto lat. Nie zastanawiałaś się długo. Szybko skręciłaś w bok i ruszyłaś zupełnie pustą ścieżką. Grunt tu był nierówny. W pewnym momencie, kiedy zatraciłaś się w myślach, poczułaś ból w stopie i brak równowagi w reszcie ciała. Już miałaś niezbyt miło przywitać się ze żwirem, gdy czyjeś silne ramiona objęły cię w pasie i utrzymały w pionie.

- Hej, wszystko w porządku? - spytał męski głos.

- Tak... Chyba tak... - wymruczałaś, uspokajając oddech. Ręce zniknęły z twojego ciała. Obróciłaś się. Przed tobą stał wysoki, barczysty blondyn z pięknymi, błękitnymi oczami.

- Tak w ogóle jestem Steve Rogers - przywitał się, wyciągając do ciebie dłoń. Na twój pytający wzrok dodał: - Tak, ten Steve Rogers.

- [T.I.] [T.N.] - wymruczałaś spod nosa, ściskając rękę mężczyzny.

🏹 Wybrałaś się na strzelnicę, żeby się odprężyć. Lubiłaś ten sport. Jednocześnie spokojny i dynamiczny, a przede wszystkim niegrupowy. Nie byłaś typem ekstrawertyczki. Gry drużynowe męczyły cię, wolałaś robić coś, co wymagało skupienia i dawało satysfakcję, a jednocześnie nie zmuszało do kontaktu z według ciebie dużą ilością ludzi.

Wybrałaś stanowisko, stanęłaś w rozkroku i spojrzałaś na cel. Strzeliłaś. Pudło. Potem znowu. I znowu. Strzała wciąż leciała za nisko.

- Musisz celować w zależności od odległości od celu wyżej nad nim. Patrz, o tak - usłyszałaś z boku męski głos. Ktoś wziął twoje ręce i pokierował nimi. Strzeliliście w sam środek. - Proste? Proste. A tak w ogóle to jestem Clint Barton, miło mi.

- Ja jestem [T.I.] [T.N.], mnie również miło. Dziękuję za pomoc.

- Nie ma za co. Moglibyśmy razem ćwiczyć. Jesteś wolna w czwartki o siedemnastej?

- Tak.

- To do zobaczenia w czwartek, [T.I.] - powiedział, po czym posłał ci uśmiech i odszedł.

💜 Pewnego pięknego ranka jak zwykle podlewałaś drzewka w swoim wiszącym ogródku, gdy wtem niebo się dosłownie otworzyło i zaczęły wylatywać z niego przedziwne stwory. Stałaś jak wryta z otworzoną szeroko buzią i patrzyłaś ogłupiała w górę. Jeden rydwan stworów zaczął lecieć w twoją stronę. Ogarnęło cię takie przerażenie, że nie mogłaś się ruszyć! Gdy były już tuż tuż, coś przeleciało obok twojego ramienia, a potem przez ich pojazd na wylot po czym wleciało prosto do twojej dłoni. Popatrzyłaś na to. Był to srebrny młot, iście mjornir z mitologii mordyckiej.

- Ekhem - usłyszałaś za sobą lekko zdezorientowany głos. Odwróciłaś się. Przed tobą stał prawdziwy książę z mitów. Patrzyłaś na niego jak zaczarowana. Był po prostu ideałem. Te śliczne włosy i błyszczące oczy! - Ekhem.

- Aaaa... To pańskie? - spytałaś, podając mu młot.

- Tak, piękna dziewico - rzekł z lekkim uśmiechem. - A więc jakaś Midgardka jest godna - zamruczał pod nosem.

- Słucham? - spytałaś.

- Proszę się schronić. Ma panna piwnicę? Najlepiej będzie do niej. Już, już, prędko, nie mogę chronić panny zawsze... Znaczy, mogę, ale nie teraz...

- Dobrze, już idę - przerwałaś mu i ruszyłaś w stronę wejścia do budynku. W drzwiach odwróciłaś się jeszcze na chwilę. - Jestem [T.I.] [T.N.]! - krzyknęłaś, po czym wbiegłaś do środka.

💚 Studia były męczące, bardzo męczące. Tego dnia było najgorzej - miałaś egzamin z profesorem, który cię nie lubił i robił wszystko, żeby jak najbardziej cię dobić. Koniec końców zdałaś na dwóję, ale po pierwsze - zasługiwałaś na o wiele wyższą ocenę, a po drugie - kosztowało cię to tyle nerwów, że czułaś się, jakbyś jednak nie zdała.

W drzwiach akademika wpadłaś na niewysokiego mężczyznę z zabawnymi, czarnymi lokami i spokojnymi, brązowymi oczami. Nie wyglądał na studenta, chociaż był młody. Szedł zamyślony. W pewnym momencie potknął się i poleciał prosto na ciebie.

- Najmocniej przepraszam! - powiedział, pomagając ci wstać z ziemi. - Nic pani nie jest?

- Nie, nie, wszystko w porządku, nuech się pan nie martwi - odrzekłaś smętnie.

- Na pewno? - upewnił się, a gdy pokiwałaś głową, westchnął lekko. - Cóż, jeśli będziesz potrzebowała kiefyś pomocy, to zadzwoń na ten numer. - Podał ci karteczkę. - Jestem Bruce Banner. Przyjaciel jednego studenta stąd, Scotta Campella.

- O, to mój dobry znajomy - stwierdziłaś. - Ja jestem, [T.I.] [T.N.]. Do widzenia, panie Banner!

- Doktorze Banner! - usłyszałaś za sobą rozweselony głos.

♥️ To miał być twój pierwszy dzień w nowej szkole w Nowym Jorku. Przeprowadzka do tego miasta była dla ciebie sporym szokiem. Mimo że byłaś tu już od dwóch miesięcy nadal nie mogłaś się przyzwyczaić do jego gwaru, ciągłych korków, trudności w znalezieniu herbaty i tak dalej. Jednak czułaś się tu mimo wszystko lepiej niż w Anglii, skąd pochodziłaś. Czas jest nieubłagany i rok szkolny nadszedł, zanim się zdążyłaś zaaklimatyzować w nowym otoczeniu.

Dzisiaj jechałaś autem swojej mamy na rozpoczęcie roku. Sama? Tak. Niestety, twoja mama musiała zostać z twoją chorą siostrą, tata był w pracy, a brat to brat i nikt nie wie, gdzie znowu był. Jednak nie bałaś się aż tak bardzo. Na parkingu przed szkołą miała na ciebie czekać stara przyjaciółka twojej mamy ze studenckich lat - pani May Parker. Była już u was w odwiedzinach, więc od razu jak wyszłaś z auta rozpoznałaś ją w wesołej szatynce, stojącej obok słodkiego, brązowookiego chłopaka mniej więcej w twoim wieku. Gdy cię dostrzegła, podbiegła do ciebie i przytuliła na powitanie.

- Cześć, [T.I.]! - powiedziała, odsuwając się od ciebie.

- Dzień dobry, pani Parker - przywitałaś się grzecznie, nie mogąc oderwać wzroku od chłopaka.

- A, właśnie! - May klasnęła w ręce. - Oto mój bratanek, znaczy w zasadzie bratanek mojego zmarłego męża, ale w każdym razie jest dla mnie jak syn, więc... [T.I.], poznaj Petera, Peter to [T.I.] [T.N.] - dokonała prezentacji kobieta. Chłopak wyciągnął do ciebie rękę i wyjąkał:

- Hej...

- Hej - odpowiedziałaś energicznie i równie energicznie uścisnęłaś jego dłoń.

🐾 To, co się działo, było chyba najstraszniejszym, co przeżyłaś. Wokół ciebie waliło się miasto, w którym przez ostatnie kilka miesięcy próbowałaś pomóc. Widziałaś przed chwilą, jak jeden z twoich podopiecznych zleciał w przepaść pod wyrwanym kawałkiem miasta. A ty nie zdążyłaś go schwycić. Mogłaś tylko patrzeć, jak mały, przerażony chłopczyk spadał w dół. Z twoich oczu płynęły łzy. Jedna z maluchów, pięcioletnia Nina pociągnęła cię za spódnicę.

- Ciociu, boję się - załkała.

- Już... Już idziemy gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie - powiedziałaś, biorąc najbliżej stojące dzieci za rączki. Nie wierzyłaś w to, że gdzieś możecie być bezpieczni i wiedziałaś, że twoje maluchy też nie. Prowadziłaś szybko swoją gromadkę, desperacko poszukując jakiegoś choćby tymczasowego schronienia. Niestety, zamiast znaleźć kryjówkę wpadliście na grupę robotów. Metalowe potwory skierowały się w waszą stronę. Dzieci przycisnęły się do ciebie, piszcząc i płacząc. Ty stałaś, nie mogąc się ruszyć z przerażenia.

Już miał być wasz koniec, gdy wtem roboty przebiła jakby biała błyskawica. W mgnieniu oka już ich nie było. Chwilę potem ni stąd, ni zowąd wyrósł obok ciebie brunet z pofarbowanymi na biało końcówkami. Wziął dwoje z dzieci na ręce i rzucił prędko:

- Wszyscy muszą się znaleźć na pokładzie promów ratowniczych!

- Czego??? - spytałaś, ale jego już nie było. Po chwili pojawił się znowu.

- Gdzie Ipolita i Andre?! - pisnęłaś.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia! - odrzekł, schwycił kolejne dwoje maleństw i znów zniknął. Zostałaś sama z Niną. Zaczęłyście powoli iść przed siebie. Wtem mężczyzna znowu pojawił się przed wami. Przycisnęłaś do siebie Ninę. Przewrócił na to oczami.

- Naprawdę, nie ma czasu na nieufność! To miasto zaraz wybuchnie! Daj mi ją na ręce. Prędzej!

Dałaś mu Ninę, która opierała się rozdzieleniu z tobą, płacząc. Jednak nie usłyszałaś nawet do końca jej rozpaczliwego krzyku, gdy już jej nie było.

Zostałaś zupełnie sama z obrazem zrozoaczonych twarzyczek dzieci. Twoja ewnie też nie wyglądała za dobrze. Powoli szłaś przed siebie. Wtem zza jednego muru wychynął robot. Spanikowałaś. Chwyciłaś drąg, prawdopodobnie kiedyś część czegoś, leżący nieopodal i walnęłaś nim robota najmocniej, jak potrafiłaś. Jednak ten zaśmiał się tylko paskudnie i już zamierzył się na ciebie, gdy poczułaś ręce obejmujące cię w ramionach i kolanach. Nagle ktoś podniósł i poniósł cię gdzieś daleko. Oddech złapałaś dopiero gdy się zatrzymaliście na jakimś dziwnym, latającym... Autobusie? Nie wiedziałaś jak to nazwać. Gdy tylko twardo stanęliście, zobaczyłaś jak miasto runęło w dół. Z przerażenia obudziło cię wołanie Niny:

- Ciociu, ciociu!

I cichy głos znanego ci już mężczyzny:

- Jestem Pietro Maximoff.

💙 Pójście piechotą w pojedynkę ze studia o dwudziestej drugiej nie było dobrym pomysłem. Cały sęk w tym, że autobus miał awarię, a tobie nie chciało się już dzwonić po taksówkę, tylko postanowiłaś zrobić sobie spacer. Tak wędrowałaś jedną czwartą podróży i może byłoby zupełnie dobrze, gdyby nie to, że postanowiłaś pójść na skróty i...

- Puść mnie! Błagam! - prosiłaś cicho, płacząc, gdy jakiś mężczyzna przytwierdzał cię do ściany. - Zapłacę! Dam ci wszystko, co mam, tylko proszę, nie rób mi krzywdy...

- Oczywiście, że wezmę sobie twoje pieniążki, maleńka - rzekł, nieprzyjemnie suwając dłonią wzdłuż twojego boku. - Ale co to za rozbój bez zabawy, hm? Nie martw się, będzie fajnie.

Zaczął cię łaskotać. Mierzył cię wzrokiem i napawał się twoim przerażeniem. Był tak blisko, że musiałaś patrzeć prosto w jego psychopatyczne - jak je potem określiłaś w rozmowie z przyjaciółką - oczy, co sprawiało, że nie miałaś siły nawet do desperackiej walki. Wyciągnął nóż. Już miał zacząć swoją "zabawę", gdy wtem oboje usłyszeliście stanowcze:

- Zostaw ją.

Wyraz twarzy bandyty z okrutnej wesołości zmienił się natychmiast w wyraz przerażenia.

- Daredevil... - pisnął, odskoczył od ciebie i pobiegł jak dla ciebie w siną dal, inaczej w ciemność. Osunęłaś się po ścianie. Wszystko robiło się coraz bardziej mgliste. Dostrzegłaś rozmazaną, bordową plamę przebiegającą przed tobą, a po chwili wracającą do ciebie. Ktoś złapał cię za rękę.

- Halo? - spytała plama. - Pani mnie słyszy?

- Chyba... - wyjąkałaś.

- Jest pani w stanie iść? Albo powiedzieć mi, gdzie mam panią odstawić?

Podanie adresu zrobiło ci dużą trudność. Dopiero za piątym razem zdołałaś go z siebie wykrztusić. Stres wykończył twój umysł tak, że nawet nie pamiętałaś, co się dalej stało. Ostatnią rzeczą, jaką po dłuższej chwili potrafisz sobie przypomnieć to to, że ktoś wziął cię na ręce i niósł jakiś czas, uspokajając jednocześnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top