Wszystko ma swoje skutki.

Krzyki po domu roznosiły się od ponad godziny. Sekundę temu przerwał je głośny trzask tłuczonego szkła, ale już po chwili ponownie odezwał się znienawidzony przeze mnie baryton. Jedna ściana nie była w stanie skutecznie zagłuszyć hałasu, chociaż i tak robrzemiał on nie tylko w uszach, ale i w sercu. To właśnie tam docierał najgłębiej i drążył czarną dziurę, gotową pochłonąć wszystko za jednym zamachem.

Nawet nie starałam się uspokoić drżących ramion i zdusić cichego szlochu. I tak to nie to było moim głównym zmartwieniem, a łzy chociaż po części zmywały ciężar z serca.

Krzyki ucichły dopiero po głośnym trzaśnięciu frontowymi drzwiami oznaczającymi wyjście jednego z moich rodziców. Zamilkłam natychmiastowo, mając nadzieję, że nikt nie zauważy mojej obecności. Niestety kroki, które rozległy się po korytarzu, upewniły mnie, że nie powinnam była nawet na to liczyć. Drzwi mojego małego pokoju otworzyły się gwałtownie, a zaczerwienione oczy matki skierowały się w moją stronę.

-Masz papierosy?-spytała zachrypłym głosem, a ja szybko sięgnęłam po paczkę tej trucizny i podałam rodzicielce, która wyszła bez słowa, nawet nie zamykając drzwi.

Spuściłam wzrok na swoje dłonie i odetchnęłam głęboko. Powinnam złapać chociaż te cztery godziny snu, które mi zostały, ale byłam prawie pewna, że długo nie dam rady zasnąć. Mimo tego położyłam się na starej kanapie i zamknęłam zmęczone oczy. Gdy już nie mogłam wytrzymać dręczących mnie myśli o każdym aspekcie mojego żałosnego życia, sięgnęłam po tabletki nasenne i łyknęłam kilka na raz. Wiedziałam, że to nie służy mojemu organizmowi, ale chociaż na chwilę dawało ukojenie.

Wstałam jak zwykle bardzo wcześnie, by zająć się jedynym co mi zostało, choć i tak było już zużytym. Moim ciałem.

Nałożyłam tonę podkładu, aby zakryć wręcz sine worki pod oczami, które były skutkiem krótkiej długości mojego snu. Przypudrowałam policzki, chcąc ukryć to, jak blada jestem. Podkreśliłam kreską i tuszem do rzęs moje trochę przekrwione oczy, żeby inni skupiali wzrok na nich, a nie na reszcie twarzy, na której życie odznaczyło się już zbyt bardzo. Makijaż dopełniłam krwistoczerwoną szminką, która jako jedyna nie miała niczego zakryć, a tylko podkreślić moją urodę. Następnie rozczesałam moje długie blond włosy. Cicho podeszłam do mojej niedużej szafy i wyjęłam z niej krótką spódniczkę i bluzkę odkrywająca prawie cały brzuch. Miała ona naprawdę duży dekolt, tak samo jak większość moich ubrań. Do tego dobrałam czerwone szpilki i czarne kabaretki.

Właśnie taki zestaw ubrań dostałam w dniu piętnastych urodzin, gdy mama stwierdziła, że jestem już wystarczająco duża, by pomóc jej i tacie. Z początku nie mogłam zrozumieć co ma na myśli, ale wtedy ona, nie patrząc mi nawet w oczy, podała opakowanie prezerwatyw. Otworzyłam usta i tępo wpatrywałam się w przedmiot, gdy matka oddaliła się, a ojciec wystawił mnie przed drzwi i kazał nie wracać z pustymi rękami. Było wtedy bardzo zimno, a słońce chowało się za horyzontem. Myślałam nad pójściem do przyjaciółki, ale co miałabym jej powiedzieć? Zresztą nie mogłabym tam przecież siedzieć w nieskończoność, a wiedziałam, że ojciec nie żartował. Byłam zdana tylko na siebie.

Do domu wróciłam dopiero kilka godzin później z banknotem dwudziesto dolarowym w dłoni i krwią ściekającą po nogach. Po moich polikach spływały strumienie łez, ale w zamian dostałam tylko wyrzuty, że przyniosłam za mało i następnego dnia mam zarobić więcej. To był najgorszy dzień w moim życiu, może nie licząc dnia moich narodzin.

Po cichu włożyłam na siebie wybrane ubrania, pomijając szpilki. Zabrałam ze sobą torbę z książkami i opuściłam dom, starając się nie obudzić rodziców. Dopiero po wyjściu założyłam buty i skierowałam się w stronę najbliższego sklepu, by kupić sobie śniadanie. Zawsze część z zarobionych pieniędzy odkładałam na jedzenie i ubrania, na które od dawna przestałam dostawać od rodziców. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie będzie mi starczać na osobny ubiór do szkoły i do pracy, więc musiałam zakładać do placówki te same skąpe rzeczy, które nosiłam w czasie zarobku.

Już trzydzieści minut przed pierwszą lekcją byłam w szkole, przeglądając telefon, na którego zbierałam prawie rok. Nikt z moich znajomych nie wie o mojej sytuacji w domu i nawet się nią nie interesuje, bo większość uczniów mnie nienawidzi. Jestem uważana za wredną sukę i nie zliczę ile razy usłyszałam obelgę "dziwka". Za każdym jednak razem bolała tak samo i za każdym razem odpyskowywałam, dumnie unosząc głowę. Wiem, że po części na to zasłużyłam i nie dziwię się im, ponieważ wielu z nich niszczę życie. Dlaczego to robię?

Sama dokładnie nie wiem. Ale zaczęło się od tego, że powoli odsuwałam się od wszystkich moich przyjaciół, nie chciałam im się z niczego zwierzać, zaczęłam być oschła. Bałam się ich reakcji, bałam się, że tego nie zrozumieją i nie zaakceptują, że uznają mnie za nic niewartą szmatę i rozpowiedzą moją tajemnicę wszystkim w szkole.

I w ten sposób już po trzech miesiącach nie miałam przy sobie nikogo. Oczywiście, że bolało jak cholera, ale co miałam zrobić? Próbowałam się nie zmienić i nadal być tą samą miłą i empatyczną osobą jaką byłam, jednak inni, gdy zauważyli zmianę mojego wizerunku, od razu skreślili również mój charakter. Ostatnie tygodnie podstawówki były dla mnie koszmarem, dlatego w liceum postanowiłam zupełnie inaczej podchodzić do problemu. Zaczęłam wyznawać zasadę, że lepiej odrzucać niż być odrzucanym.

Już od pierwszego dnia byłam wredną suką niszczącą życie innym. Jakim prawem oni mogli być szczęśliwi, a ja nie? W czym byli lepsi? Dlaczego to nie ja urodziłam się w kochającej rodzinie?

Nienawiść do życia rozpierała mnie każdego dnia coraz bardziej i zdawałam sobie sprawę, że życie odwzajemnia to negatywne uczucie. Na każdym kroku raczyło mnie ironiczną miną i sarkastycznym śmiechem. Miałam wrażenie, że cały świat czekał tylko na moje potknięcie i cieszył się każdą moją porażką. Nawet jeśli wkładałam w coś całe serce, dostawałam w zamian gorzkie słowa i bolesne czyny. Szybko zrozumiałam, że moje starania nie mają sensu i sama zaczęłam ironicznie uśmiechać się do świata. Wszystko co dawał mi los obdarzałam wrednym śmiechem i zgniatałam to pod wysokim obcasem. Moją jedyną motywacją stało się złamanie kodu, na którego podstawie istnieje świat i oszukać złośliwy los. Jednak nie mogłam się powstrzymać od szerzenia nienawiści, zżerającej moje serce i odbiegania myślami od mojego żałosnego życia za pomocą poniżania innych. Szczególnie osób, które były szczęśliwe i było to po nich widoczne na pierwszy rzut oka.

Było to moje osobiste uzależnienie, którym rozkoszowałam się jak narkotykiem. Jednak i to nie wystarczało by zagłuszyć ból w sercu, który powoli pożerał je jak trucizna. Bo wiedziałam, że nawet jak będę dręczyć szczęśliwą osobę, to ja nadal będę nikim. Ona jakoś to przetrwa. Ją będą wspierać przyjeciele, których ja nie mam. Jej rodzina będzie ją pocieszać po każdym moim gorzkim słowie. Moja rodzina sprawiła, że niszczę życie innym. Gdy ona będzie się rozwijać i traktować mnie jako coś, co owszem zrani ją, ale będzie również próbą i przeszkodą do pokonania, ja nadal zostanę taka jaka byłam, a dziura w moim sercu będzie tylko wzrastać. I gdy ta osoba wyrośnie na przepiękną i zdrową roślinę, ja będę tylko zginiłym krzakiem, który zamiast być podlewanym, został wrzucony do śmietnika.

Będę tym czarnym charakterem, któremu każdy życzy tego najgorszego. I mimo moich prób przełamania schematu, wiem, że to na mnie czeka. Ponieważ byłam, jestem i zawsze będę nikim.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top