9 - Uzależnienie
Istnieją pewne czynności, które, wykonywane w swoim własnym domu, sprawiają, że człowiek przestaje się w nim czuć swobodnie. Czuje, że już nie ma w tym miejscu pełnej mocy, że jest w nim pewien czynnik, który zakłada mu na kończyny kajdany, każe o siebie drżeć, co chwilę sprawdzać, upewniać się. W pewnym momencie po prostu dochodzi się do wniosku, że wolało się, gdy ten palący szczegół nie miał prawa bytu, nieistotne, jak miło się z nim obchodziło zaledwie chwilę wcześniej. Zwłaszcza gdy jasno zdaje się sobie sprawę z tego, że nie można go do końca uczynić swoim, że ciężko będzie sprawić, by wbił się on do rutyny, tak, że przestanie być czymś odstającym od normy.
Dazai miał zwyczaj bycia dramatycznym z rana. Z wieczora też. Cóż, nie dało ukryć tego, że odznaczał się tą cechą, ale przodowała ona zdecydowanie wtedy, gdy robił coś, czego nie lubił. A że wykonywał takie czynności niemal nieustannie, warto zaznaczyć, że wykazywał się przesadą już szczególnie wtedy, gdy miał do tego sposobność we wczesnych godzinach porannych.
Wystająca spod kołdry zmierzwiona czupryna Fiodora swoją obecnością dobitnie zmuszała go do tego, by chodził na palcach. Nie było to łatwe z kilku dość prostych względów. Po pierwsze, ich pierwszy raz nie skończył się na takowym. Oddawali się cielesnym uciechom do samego rana, toteż Osamu mógł pochwalić się wybitnie obolałym i wymęczonym ciałem. Po drugie, był zmuszony bardzo dokładnie doprowadzić samego siebie, jak i otoczenie do względnego porządku – jego bandaże, kołdra, prześcieradło, ich poniszczone ubrania, będące jedynie dowodem na to, jak bardzo zwierzęce ich pożądanie było, a jak ogromną czerpali oni przyjemność z jego zaspokajania, były praktycznie wszędzie. Choć równie dobrze mógł to wszystko zostawić samemu sobie, niestety wymóg pracowania w biurze detektywistycznym, notoryczne nieobecności i wzmożona nieufność oraz brak sympatii wobec jego osoby wymagały od niego pewnych, choć niewątpliwie na miejscu, to gorszących go zachowań.
Po trzecie, nie chciał, by Dostojewski się obudził. Nie wiedział, co powinien wtedy zrobić. Choć poprzedniego wieczora chyba wreszcie udało mu się pogodzić szalejące w nim demony, to ten jeden, który smacznie spał sobie w jego łóżku po tym jak całą noc doprowadzał i jego, i siebie do imponującej ilości orgazmów, wciąż pozostawiał w jego zmaltretowanym ciele i głowie pewne uczucie, którego nie do końca potrafił rozszyfrować ani też specjalnie się pozbyć.
Było mu dobrze. Niewyobrażalnie dobrze. I miał tu na myśli zarówno sferę fizyczną, jak i psychiczną. Przy nim czuł się wolny. Zrzucał swoje kajdany żałosnego błazna, zrzucał maskę lekkoducha, kaganiec detektywa. Nie przebywał z idiotami, którym konstruktywne myślenie zdawało się sprawiać fizyczny ból. Choć doznawał irytacji, nie czuł się wciąż zgorszony i to go przerażało. Przerażało, bowiem nie chciał się uzależnić od tego przyjemnego uczucia. Doskonale wiedział, że to wszystko było grą. Zabawą, odskocznią. Żaden z nich nie powinien się w tym zatracać, a już szczególnie on. Miał dosyć cierpienia, którego jeszcze sam był sobie winien.
Gdy nachodziły go takie myśli, od razu zaczynał tęsknić do narkotyków. Zaczynał tęsknić za alkoholem, za czymkolwiek, co mogło tępić jego zmysły. Wtedy nie rozmyślał. Nie analizował. Po prostu był. Zawsze uważał, że ta wegetacja, ta obojętność były czymś niezbyt prawdziwym, czymś, co nigdy go nie zadowoli. Życie nauczyło go jednak, że to najwygodniejsze, co może mu zaoferować. Brak uczuć, brak myśli, brak emocji. Brak poczucia konsekwencji.
Był słaby w tej kwestii. Był, ale odrzucał od siebie tę myśl, gdy po porządnym wymyciu się i opleceniu swojego naznaczonego niezliczoną ilością malinek, ugryzień i paznokci ciała nowymi bandażami przeszukiwał sypialnianą szafę. Odrzucał ją, ponieważ stwierdził, że skoro ma rozwiązanie pod ręką, to po co miał się wysilać, by szukać go samodzielnie? Dlaczego miał się trudzić? Co było tego warte? Cierpienie, które czekało go, gdy będzie myślał za dużo? Ból, którego zazna, gdy uczucia przysłonią zdrowy rozsądek? Cieszył się ze swojej obecnej sytuacji. Zaznawał ukojenia, zaznawał przyjemności, radości – nie trwało to długo. Nic nie trwało długo. Wszystko było ulotne. Cieszyć się można zaledwie chwilą; potem znów nie ma nic. Ból albo nic.
– Zamierzasz to zażyć?
Trzymane w trzęsących się dłoniach pudełeczko z zaledwie kilkoma okrągłymi, białymi tableteczkami, które miały mu zapewnić upragniony stan obojętności i spokoju, prawie mu z nich wypadło. Nie usłyszał żadnego szmeru ze strony łóżka, żadnych oznak tego, że Fiodor się zbudził. Zachowywał się za głośno, był zbyt zaaferowany swoim chorym pragnieniem, jego wyszkolenie wyczulone zmysły przerażająco osłabły czy to Dostojewski był tak cichy i czujny?
– A ty zamierzasz leżeć w moim łóżku do południa? – odezwał się, choć jego głos nie wyrażał żadnych emocji. Zawsze miał tendencję do brzmienia jak robot, gdy nie wiedział, co powiedzieć lub toczył ze sobą bitwę. Albo po prostu był przerażony.
Nie chciał, by ten się budził, kiedy nadal przebywał w mieszkaniu. Chciał zażyć, co trzeba, wyjść stąd do pracy i wrócić, gdy już go nie będzie. Wtedy nie musieliby rozmawiać o tym, co się stało. Wtedy może Rosjanin znów odwiedziłby go niespodziewanie, znów skończyliby w łóżku, poprzedzając cały ten proceder solidnym upiciem się, a potem powtarzaliby cały proces. Rozmowa go przerażała.
Chociaż właściwie czy musieli o tym dywagować?
– Twoje odchodzenie od tematu właściwego jest naprawdę irytujące.
Oczywiście, że musieli. Fiodor nigdy by mu tego nie odpuścił. Zawsze wiedział, czego Dazai najbardziej się obawiał. To dopiero było irytujące.
– Twoje wpieprzanie się w moje życie też, ale ja ci tego nie wypominam – zezłościł się i wstał. Dzień zapowiada się wręcz obiecująco. Teraz tym bardziej potrzebował czegoś na uspokojenie.
Czuł, że sprawa jest już przegrana. Na nowo spadły na niego wątpliwości, na nowo nie wiedział, co zrobić i jak się zachować. Musiał doznać słodkiej obojętności. Musiał pozbyć się tego idiotycznego, ciągnącego się za nim od najwcześniejszych lat strachu; tego, co odbierało mu możliwość normalnego życia, siłę w ciele i umyśle, tego, co go wstrzymywało. Po prostu musiał.
Obrócił się na pięcie, chcąc wyjść. Był już ubrany, wystarczyło tylko stąd uciec. Demon oczywiście mu na to nie pozwolił. Odwracając się, prawie się z nim zderzył. Dostojewski stał tuż za nim, nagi jak go Pan Bóg stworzył. Kolejny raz, gdy gospodarz nawet nie usłyszał, jak ten się poruszał. Naprawdę zaczynało działać mu to na nerwy.
– A więc całą noc jęczałeś z irytacji?
Zrobił krok w jego stronę, więc Osamu siłą rzeczy się cofnął. Zapomniał jednak o swoim położeniu i uderzył piętami o podstawę otwartej szafy. Prawie by do niej wpadł, gdyby Fiodor nie objął go jedną ręką w talii i nie przytrzymał, chroniąc przed głośnym i niewątpliwie bolesnym upadkiem.
Przytrzymał przed upadkiem. Jakież to było wymowne. Dosłownie utrzymywał go przy życiu. Gdyby sobie zniknął, znudził się nim, wpędził w poczucie bycia niewystarczającym, Dazai zapewne zabiłby go, zanim ten zdążyłby zabić jego. Ewentualnie odwrotnie, co było bardziej prawdopodobne. Skończyłby ze sobą raz a porządnie, nie zamierzając sobie pozwolić na to, by rozmaite uczucia rozsmakowały się w jego zniszczonej psychice ani też nie bacząc na to, że umarłby zhańbiony.
– Wynoś się stąd, Dostojewski – powiedział. Nie patrzył na niego, wędrował spojrzeniem po jego białej jak śnieg klatce piersiowej, która również nosiła brukające ją ciemne znaki ostatnich paru godzin. – Osiągnąłem limit na dzisiaj. Jak chcesz sobie poużywać, wróć jutro. Może będę miał ochotę.
Przypomniała mu się sytuacja z Yosano, kiedy to wygonił ją po odbytym stosunku. Zdenerwowana jego zachowaniem odrzekła, iż nie jest dziwką. Dazai pomyślał wtedy, że istotnie, nie jest, gdyż jej nie płacił, ale nie zastanawiał się nawet nad tym, jak mogła się czuć, spotykając się z takim nastawieniem. Po prostu go to nie obchodziło. Teraz zdawał się ją rozumieć, choć, w przeciwieństwie do niej, nie mógł powiedzieć, by mu to przeszkadzało. Seks z Fiodorem zapewniał mu niezwykłą rozkosz, toteż nie widział powodu, dla którego miałby się go wystrzegać, zwłaszcza że była to jedyna rzecz, która poza intelektualnymi intrygami sprawiała mu przyjemność.
Resztę odczuć mógł stłumić wszystkim, co miał pod ręką.
– Naprawdę myślisz, że tylko na tym mi zależy?
Dazai zachichotał i podniósł wreszcie wzrok.
– Och, nie. Najpierw seks, a potem wyruchasz mnie w inny sposób. A ja będę starał się robić ci naprzeciw i skończy się w ten sposób, że zrobię dokładnie tak, jak chciałeś. Raz na jakiś czas popuszczę wodzę kreatywności i cię zaskoczę, a ty z zadowolenia wysmarujesz mi dupę czymś łagodzącym i to w podwójnym znaczeniu. Och? – rzucił beztrosko i z uśmiechem, zauważając chłód w purpurze. – Czyżby nie odpowiadał ci taki układ? Ach, rozumiem. Miałeś nadzieję, że kiedy znów nawiążesz do swojej słodkiej groźby, że gdy będę ćpał to nie będziesz tu przychodził, zacznę płakać i błagać cię, byś został, bo jesteś dobry w łóżku? – złożył dłonie jak do modlitwy, wykonując gesty podnieconej dziewczynki. – Odkryłem twoje prawdziwe zamiary? Jakiż jestem mądry. Zupełnie inny niż te szare myszki, tak to było?
Nie bardzo wiedział, co nim kierowało, gdy wypowiadał te wszystkie jadowite słowa. To nie tak miało być, powtarzał sobie. To nie tak miało być. Miał stąd wyjść niepostrzeżenie albo obrócić wszystko w żart jak zawsze. Miał to utrzymać, trzymać się chociaż tego. Przecież tak zdecydował, więc dlaczego to się działo?
Stojąc wciąż w objęciu Dostojewskiego, z przekrzywioną głową, w głupiej pozie, do której niejednokrotnie zmuszał swojego dawnego partnera, drżał. Uśmiechał się denerwująco, mówił przesłodzonym głosem, jego oczy były nienaturalnie rozszerzone, a jednak drżał.
Co ty robisz? Co ty wyprawiasz? Niszczysz jedyną dobrą rzecz, jaka cię spotyka? Ty żałosny tchórzu. Przecież on zaraz wyjdzie. Puści cię, odsunie się, ubierze i wyjdzie. Powie, że jest rozczarowany albo nie powie nic. Znów zostaniesz sam, znów spróbujesz się zaćpać, a potem się obudzisz, a on będzie siedział w fotelu. Przecież obiecał. Nie umrzesz. Będziesz upokarzany do końca swoich dni. Nigdy nie będzie lepiej. Tylko gorzej, coraz gorzej. Nic w tym świecie nie wypełni pustki, którą w sobie nosisz. Wiecznie będziesz przemierzał ciemność. Tak ci powiedział, pamiętasz? Odasaku... Fiodor... opuści... sam... bez końca... sam...
– Przestań. Po prostu przestań.
Zamrugał, a dwie łzy opuściły jego żałośnie zaszklone oczy, jednak to nie było coś, na co w tamtej chwili zwrócił uwagę. Demon, wciąż trzymając go za talię, przyłożył drugą dłoń do jego policzka i zetknął ze sobą ich czoła, intensywnie się weń wpatrując. Dazai zastygł w tej pozycji. Nie spodziewał się jej. Nie spodziewał się takiego dotyku. Spodziewał się słów zawodu, wyśmiania go, krzyku, tego, że...
– To efekt odstawienia narkotyków – kontynuował. – Nie bierzesz dopiero jeden dzień. Za dużo się dzieje. Jesteś rozdrażniony, przestraszony, skonfundowany. Nie rozumiesz, co się wokół ciebie dzieje. Po prostu się uspokój.
Uspokój się. Chyba najgłupsze słowa, jakie mógł do niego wypowiedzieć. Jak miał się uspokoić? Jak mógł to zrobić, teraz, gdy był tak rozbity? Poprzedniego dnia sądził, że wygrał los na loterii, był nawet szczęśliwy, teraz zaś z trudem stał prosto, ledwo nie zanosił się szlochem. Jedno wybawienie ściskał w dłoni, drugie ściskało go w pasie – jedno bardziej niebezpieczne od drugiego. Pewniejsze od drugiego. A jednak to nie tego chciał. Nie tego tak prawdziwie pragnął. Ale, jak mógł?
Boże, jakiż jestem banalny.
– Nie – Fiodor pokręcił głową, sprawiając, że jego spojrzenie znów stało się obecne. – Nie myśl. Przestań myśleć.
– Przecież wiesz, że nie mogę – odezwał się wreszcie. Jego głos żałośnie drżał. Było mu tak wstyd ze swojego powodu, wstyd z powodu całej tej absurdalnej sytuacji, że aż się zaczerwienił. Pocieszany przez wroga? Doznający zażenowania ze swojego powodu? Co się wydarzyło po drodze? – Potrzebuję ich – ścisnął dzierżone pudełeczko. – Nie wjeżdżaj mi na ambicję. Po prostu ich potrzebuję. Jak ryba wody, jak człowiek tlenu. Nie zrozumiesz tego – znów się zatrząsł. – Nikt tego nie zrozumie.
– Rozumiem – Rosjanin prawie wszedł mu w słowo. – Musisz być od czegoś uzależniony – przypomniał jego wczorajsze wyznanie. – Skoro już musisz, bądź uzależniony ode mnie.
Nie. Nie mógł. Nie mógł pozwolić sobie na uzależnienie od kogoś, zwłaszcza od niego. Nie od tego manipulanta, tego szaleńca, tego pozbawionego człowieczeństwa sadysty. Wykorzystywał go. Bawił się. Przecież to było jak samobójstwo, wyjątkowo okrutne i bolesne. Narkotyki bolały mniej. Alkohol bolał mniej, kobiety, nóż, gorący jak lawa papieros, ostrze. Każdy ból fizyczny bolał mniej.
Absurd. Jedyne słowo, jakie mu się nasuwało: absurd. Cała ta sytuacja, on, Fiodor, cały ten świat to jeden, wielki, nieśmieszny i bolesny absurd. Skoro Dostojewski był pozbawionym człowieczeństwa sadystą, dlaczego był jedyną osobą, która potraktowała go po ludzku?
Ta jedna myśl sprawiła, że bezwolnie oddał się jego propozycji. Nie umiał się jej przeciwstawić. Po prostu zamknął oczy i przewartościował połowę swojego świata. Chociaż, w gruncie rzeczy nie zrobił nic. Po prostu przestał myśleć i poddał się jego słowom. Jak lalka.
Nagle poczuł jak coś napiera na jego plecy i poleciał do przodu. Zaskoczone „ach!" wyrwało się z jego ust, a on oparł się dłońmi o ramiona Demona, upuszczając pudełeczko. Zwiesił głowę i popatrzył na rozsypane na dywanie tableteczki, marszcząc brwi.
– Co ty wyprawiasz?
– Ręka mnie już boli – odpowiedział znużonym tonem. – To jak będzie? Kiedy cię puszczę, położysz się na podłodze i zaczniesz zlizywać pozostałości tego świństwa językiem czy uspokoisz się i podasz mi którąś ze swoich koszul?
– Moich koszul?
– Zniszczyłeś mi moją, to chyba odpowiednie zachowanie.
– Zaraz – Dazai zacisnął powieki i pokręcił głową. – Nie o to pytałem. Co to wszystko ma znaczyć? Co ty robisz? Dlaczego to robisz?
Ku jego zaskoczeniu, Fiodor się uśmiechnął. Był to bardzo delikatny uśmiech, wręcz malutki, ale nieważne, jak bardzo starał się doszukać w nim czegoś negatywnego, nie potrafił.
– Ponieważ właśnie tego chcę.
Nie chciał mu wierzyć. Z jednej strony, naprawdę nie umiał – był przekonany, że zawsze będzie miał pewną trzęsącą jego rzeczywistością wątpliwość z tyłu głowy. Zbyt dobrze go znał, zbyt wiele potyczek z nim rozegrał, by móc zawierzyć tym słowom, a jednak... a jednak nie znał go wcale. Wiedział na jego temat tyle, ile sam Dostojewski mu pokazał. Może faktycznie tego chciał? Zechciał ukazać mu więcej? Pytanie tylko, co z tego było prawdziwe?
Znów pokręcił głową, wymęczony. Jak on miał po tym wszystkim normalnie iść do pracy? Teraz dopiero prawdziwie poczuł, jak to jest być tym przegranym.
– Załóż coś na siebie. Kiedy tak stoisz z chujem na wierzchu, boję się obrócić do ciebie plecami.
Rosjanin zamrugał kilkakrotnie, ale nie skomentował tej uwagi. W końcu go puścił, choć zrobił to bardzo powoli. Sunął jedną dłonią wzdłuż jego pleców do ramienia, a drugą zszedł z policzka na szyję i kiedy dotarł do punktu, który go zadowolił, dopiero wtedy postanowił pozostawić po sobie to dziwne uczucie chłodu, które nachodziło Dazaia, gdy nagle przestawał go na sobie doznawać.
Począł ubierać się w to, co się do tego nadawało, a gospodarz wrócił do przeszukiwania szafy. Usilnie starał się nie zwracać uwagi na rozsypane narkotyki, szukał koszuli, na której najmniej zależało mu, by oddać. Pozwolił sobie jeszcze na to, by kilka bezgłośnych łez spłynęło po jego niewystawionej na oczy Fiodora twarzy. Łez porażki. Pomyślał, że kiedyś już czuł się podobnie. Gdy uświadomił sobie, że Odasaku nigdy nie odwzajemni jego uczucia, a potem, gdy umarł. To uczucie było tak podobne, a jednocześnie tak odmienne, że nie potrafił sobie do końca poukładać tego w głowie. Jedyne, co mógł stwierdzić na pewno, to to, że na razie udało mu się uspokoić. Że Dostojewski go uspokoił. Beznadziejny przypadek beznadziejnej sprzeczności.
Rzucił jedną z wielu białych koszul na materac i opuścił sypialnię. Jeśli przed wyjściem nie doświadczy chociaż kofeiny, obawiał się tego, jak może skończyć się ten poranek. Nasypał sobie nierozsądną ilość mocnej kawy do kubka, po czym zalał go, by prawie od razu napić się z niego łapczywie. Poważnie poparzył sobie usta i przełyk, ale nie mogło go to w tamtej chwili obchodzić mniej. Czuł, że dopóki nie przepłucze gardła czymkolwiek, długo już się nie odezwie, co z pewnością uradowałoby wiele osób.
– Nie kłamałem – usłyszał Rosjanina ze strony korytarza. Nie musiał się obracać, by wiedzieć, że stał w prowadzącym do sypialni i łazienki rozgałęzieniu. – Chcę tego. Chcę, byś był ode mnie uzależniony. I tylko ode mnie.
Co za paskudny szkodnik. To, jak dobrze wiedział, co działo się we wnętrzu Osamu, naprawdę mu przeszkadzało. Nie udało mu się nawet ukryć przed nim swojego nieprzekonania. Poddał mu się, ale wciąż czuł się z tym źle.
– Chcesz coś na wyłączność? – Dazai pomieszał fusy, znów zobojętniając swój ton. – Kup sobie psa. Nikt nie będzie ci tak oddany jak to godne pożałowania zwierzę.
– Nie chcę psa na wyłączność. Chcę ciebie na wyłączność.
Gospodarz zastygł z łyżką w połowie drogi do ust. Pierwszy raz od momentu obudzenia się poczuł, jak jego serce mocniej zabiło i to nie w ten paskudny sposób.
– Dlaczego? Nie tylko ja jestem taki ciasny. Psy są...
– Przestań – tym razem głos Fiodora zagrzmiał tuż przy nim. Detektyw prawie podskoczył, ale ograniczył się tylko od odsunięcia się od niego na bezpieczną odległość. – Przestań używać tego irytującego mechanizmu obronnego. Pamiętasz, co ci powiedziałem? Nienawidzę ignorancji i marnowanego potencjału. Uwierz mi, że ja momentami też czegoś nie rozumiem. W końcu – prychnął wyniośle i wykonał bliżej nieokreślony gest ręką. – Jesteśmy tylko ludźmi.
– Nawet ty?
– Nie. Nawet ty – Dazai przestał się uśmiechać. – Nie rozumiem, dlaczego wciąż tkwisz w przeszłości. Wyjdź z niej. Pozbądź się jej. Przestań sam siebie ograniczać tylko dlatego, że jedyna osoba, którą darzyłeś uczuciem, nie odwzajemniała go. Przestań się jej słuchać. On już nie żyje, Dazaiu. Ty – tak.
– Zamknij się – zacisnął pięści. Brąz wypełnił się najczystszą furią. Zmiótł nawet to, że Fiodor nazwał go człowiekiem. – Nie waż się o nim wspominać. Nie wiem, jakim sposobem ubzdurałeś sobie, że masz do tego prawo. Masz szczęście, że tamto – nawiązał do fałszywego Francuza – puściłem ci płazem. Inaczej...
– Dlaczego? – wszedł mu w słowo. Przekrzywiał głowę jak pies, opierając się jedną ręką o blat. Jego twarz jak zwykle była beznamiętna. – Dlaczego puściłeś mi to płazem? To nie było coś, czego bym się po tobie spodziewał.
Osamu zgrzytnął zębami. Dlaczego? Gdyby sam to wiedział, z pewnością by mu odpowiedział. Podarował mu to, bo co? Bo za dobrze się bawił? Bo nie chciał tracić tej rozrywki? Bo pierwszy raz od bardzo dawna prawdziwie poczuł, że żyje? Od kiedy to ktoś inny niż on dyktował warunki? Od kiedy to musiał, nie, zgadzał się na to, by się komuś podporządkowywać?
– Dosyć.
Chwycił Dostojewskiego za kołnierz koszuli i pociągnął za sobą. Choć wyczuwał, że ten był zaskoczony, nie doznał żadnego oporu z jego strony. Nawet jego wyraz twarzy się nie zmienił, gdy Dazai zwyczajnie i dosłownie wyrzucił go za drzwi.
– Och, a więc znowu uciekasz? Jakie to nudne.
Tylko ten komentarz zmusił go do tego, by wyszedł z mieszkania za nim.
– Ty nędzny szczurze – syknął, trzaskając drzwiami. Okolica, w której mieszkał, była tak cicha i opustoszała, że miał wrażenie, jakby połowa kuli ziemskiej zatrzęsła się pod ich wpływem. – Myślisz, że kim ja jestem? Laleczką, której możesz przyszyć niteczki? Zabaweczką, której możesz w każdej chwili wyjąć baterie? Podnóżkiem, który ma sprawić, że będzie ci wygodnie? A może pieseczkiem, który przyleci na każde twoje zawołanie, a komendy „waruj", „siad" i „przynieś" będzie wykonywał z jęzorem na brodzie? Nie jestem twój! – warknął. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był aż tak rozjuszony. W ogóle nie zwracał uwagi na to, że byli na zewnątrz i nie tyle, co ktokolwiek, kto odważył się mieszkać w tej okolicy, ich słyszał, to istniało niebezpieczeństwo, że zostaną zauważeni razem, a wtedy będzie już całkowicie spalony. – Nie myśl sobie, że jak jesteś wielkim Fiodorem Dostojewskim to nagle padnę ci do stóp! Zdecydowanie zbyt wysoko się oceniasz, a mnie zbyt nisko.
Purpura rozbłysnęła gniewem, ale przysłonięta powiekami ustąpiła miejsca zlodowaciałemu spokojowi. Osamu pozwolił sobie na tą niknącą gdzieś w szale złości myśl, że chyba jeszcze nigdy nie spotkał się z kimś tak cierpliwym i stoickim. Niegdyś też zwykł taki być, ale używki i środowisko zszargały jego nerwy całkowicie.
– Jaki ty jesteś nielogiczny – syknął Demon i obrzucił go niedowierzającym spojrzeniem. – Czy ja kiedykolwiek...
– Skoro jestem taki nielogiczny to wynoś się stąd wreszcie! – fuknął Dazai, nie pozwalając mu dokończyć.
Miał go dosyć, chciał wrócić do biura, ustalić ostateczny plan zniszczenia go, by nie musieć się już niczym takim przejmować, wrócić do narkotyków, słodkiej obojętności, dawnego marazmu i nieszczęścia. Wolał rozpacz, którą znał, niż nową, z którą musiał uczyć się dawać sobie radę na nowo.
Mało tego, w swym nieludzkim zdenerwowaniu przestał panować nad tym, co robi. Po prostu chwycił Rosjanina znów za kołnierz i odepchnął od siebie tak, że upadek z jego strony był nieunikniony. W tym samym momencie jednak z mieszkania obok wyszedł pewien łysy, przygruby staruszek, o którego istnieniu całkowicie zapomniał – ba, zapomniał, że w ogóle są w tym nieszczęsnym miejscu publicznym. Na swoje nieszczęście i widoczną głupotę, bo raczej nie jest zbyt dogodnie dla nikogo wychodzić z domu, gdy ktoś na zewnątrz ewidentnie się kłóci niemal na śmierć i życie, sąsiad przypomniał o swojej obecności w zdecydowanie złej chwili.
Odepchnięty przez detektywa Fiodor wpadł na niego i w pierwszym odruchu chwycił się go, by nie upaść zbyt boleśnie. Mężczyźna oczywiście doznał bliskiego spotkania z podłogą wraz z nim, z tym, że jego okrzyk zaskoczenia nie trwał zbyt długo. Dazai w bezruchu, niemal w zwolnionym tempie obserwował, jak z jego oczu momentalnie tryska krew, a z ust wręcz wydostają się jej potoki. Zbladł cały, a posoka barwiła jego białą twarz na czysty szkarłat, przez co przypominał bardziej nieludzką zjawę niż konającego staruszka. Przez moment trząsł się cały w konwulsjach na zimnej, szarej posadzce, wyglądając tak makabrycznie, jak tylko mógł wyglądać umierający w okropnym cierpieniu człowiek. A potem przestał. Zupełnie nagle przestał się ruszać, przestał się krztusić krwią, dawać jakiekolwiek oznaki tego, że jeszcze boleje. Wyzionął ducha niespodziewanie, z siedzącym obok, niepatrzącym nawet na truchło, również ubrudzonym jego krwią Dostojewskim.
Osamu początkowo zupełnie nie zrozumiał tego, co się stało. Po prostu stał i gapił się to na trupa, to na Fiodora, rozumiejąc jedynie tyle, że po prostu zginął człowiek. Dopiero po chwili dotarło do niego, dlaczego musiał zginąć.
Jak w transie chwycił Rosjanina pod rękę i podniósł go z podłogi, by chwilę później zbiec ze schodów. Akademik, w którym mieszkał, był niemal identyczny jak ten, który zamieszkiwał Atsushi – przydatnym udogodnieniem na jego temat było to, że był znacznie oddalony od centrum miasta i szerszej społeczności. Dlatego też, nie wiedząc, co innego ma zrobić, były egzekutor poprowadził będącego teraz jak posąg obcokrajowca w doszczętnie podłe dzielnice Yokohamy; w miejsca, które znał, a które były dobre na kryjówkę. Nie mogli przecież tak po prostu wrócić do mieszkania. Nie gdy przed nim leżał staruszek, którego Dostojewski nieumyślnie zabił. Schowanie zwłok do lokum zamordowanego też nie wchodziło w grę – wokół było pełno krwi, a oni nie mieli czasu na usuwanie dowodów. Byli zbyt narażeni na natknięcie się na potencjalnych świadków. Natychmiastowa ucieczka była jedyną opcją.
Gdy Osamu wreszcie upewnił się, że są w bezpiecznym miejscu, odetchnął cicho z ulgą. Znajdowali się niedaleko portu, w jednym z kontrolowanych przez Portową Mafię, mniej uczęszczanych przez biedną hołotę i samą ochronę rejonów. Nie można było powiedzieć, że mieli sporo miejsca, ale w tamtej chwili żaden z nich nie śmiał na to nawet narzekać. Skoro udawało się tutaj załatwiać szemrane interesy i zwykle nie kręcił się tu nikt poza samym Dazaiem i jego plutonami, to był jedyny grunt, na którym mogli czuć się w miarę pewnie.
Dawny mafiozo posadził towarzysza na jednej ze stojących we wnęce między budynkami beczułek. Sam usiadł obok – nie chciał nad nim stać. Nie gdy ten wgapiał się w jakiś punkt przed sobą, nie odzywał się i był biały jak ściana i nie wtedy, gdy sam jeszcze sobie wszystkiego nie poukładał. Postanowił jednak nie tracić czasu i zrobić to w trakcie mówienia.
– Coś ty zrobił?
Nie wiedział, jak inaczej zacząć. Wydawało mu się, że doskonale pojmował całą sytuację, a jednak faktyczne rozwiązanie wymykało mu się z rąk. Zdenerwowany wsadził je do kieszeni i skrzyżował nogi – jedyną część ciała, w którą było mu teraz względnie ciepło. Żaden z nich nie miał na sobie nawet butów; po prostu uciekli z miejsca zbrodni. Jedyne ich szczęście, że stopy ogrzewało im wschodzące słońce. Siedzieli naprzeciwko oceanu. Brudna promenada, swąd ludzi pracujących, przenoszonych towarów i wszechobecnego zła kłuł ich w nosy, a jazgot mew w uszy, a jednak to było jedyne miejsce, gdzie mogli doznać oczyszczenia.
– To moja zdolność – odezwał się w końcu Fiodor. – Zdaje się, że zdążyłeś się z nią już zapoznać.
– Dobrze, ale nie wiedziałem, że nad nią nie panujesz! – Dazai podniósł głos. Nie jednak dlatego, że był tym faktem zgorszony czy nim gardził. Po prostu to rzucało nowe światło na większość męczących go spraw, a wszystko stało się tak nagle, że miał problem z prawidłową oceną sytuacji. Wziął głęboki wdech i starał się uspokoić. Co za posrany początek dnia. – Mam rozumieć, że nigdy nad nią nie panowałeś? Że to dlatego siedzisz w tych swoich szczurzych norach, nie wychylasz nosa za próg, zwykle nie angażujesz się osobiście i tak dalej? – mężczyzna na każde pytanie odpowiadał kiwaniem głową, więc już po chwili wyglądał jak plastikowy piesek na desce rozdzielczej samochodu. Osamu podłożył dłoń pod jego podbródek, by przestał i dopiero wtedy najważniejszy aspekt całej tej sprawy w pełni do niego dotarł. – Więc ja jestem... jedyną...
– Jesteś jedyną osobą, której mogę dotknąć – przerwał mu Dostojewski i w końcu na niego spojrzał. Jego oczy były martwe. – Czy już rozumiesz?
Brunet jednak nie skupił się na omawianej kwestii, a na bezdennej purpurze. Dlaczego miała taki wyraz? Nie miał wątpliwości co do tego, że życie anemika było niewyobrażalnie ciężkie przez tak niedogodną zdolność, ale to z pewnością nie był powód, dla którego jego tęczówki nie wyrażały już nawet chłodu. Czyżby żałował? Czy zabójstwo staruszka go zasmuciło? Gardził samym sobą z tego powodu?
Dazai instynktownie się uśmiechnął. Nie. To nie było możliwe. Gdyby okazało się na odwrót, nie mógłby się już nazwać ani bystrym, ani czujnym. Fiodor taki nie był. Przyczyna tkwiła gdzieś indziej, zupełnie odmienna płaszczyzna musiała zostać rozpatrzona.
Nagle zrozumiał, a to tylko poszerzyło jego uśmiech. A więc jesteśmy do siebie bardziej podobni niż sądziłem. Dostojewskiego nie denerwowała jego zdolność, denerwował go sam fakt, że znalazł kogoś, na kogo ona nie działa. Był zirytowany, że został wystawiony na coś, czego chciał. To, że nie miał możliwości doświadczenia dotyku, nie miał możliwości rozmawiania z kimś na swoim poziomie intelektualnym, a spotkał kogoś, kto łączył w sobie obie te jakże wspaniałe cechy, musiało mu niesamowicie działać na nerwy.
Teoria zakazanego owocu jednak była niezwykle uniwersalna i ponadczasowa. Gdy raz go skosztujesz, chcesz go tylko więcej. Wtedy nie ma znaczenia, że to złe, że może sprawiać ból, że nie jest do końca twoje – po prostu chcesz. Uzależnienie. Bycie od kogoś zależnym. To o to w tym wszystkim chodziło.
Fiodor czuł się identycznie jak Dazai. Mimo że wydawało się, że się z tym pogodził i dokładał wszelkich starań, by zagarnąć to, czego chciał, zdawało się, że ta świadomość bycia na uwięzi gdzieś z tyłu głowy nadal uderzała go młotkiem w potylicę.
Cichy śmiech wypełnił uliczkę, w której siedzieli, a w purpura wreszcie pozbyła się pustki, zastępując ją irytacją.
– A myślałem, że to ja jestem dramatyczny – rzucił detektyw między chichotami. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że gdybyś powiedział mi wcześniej, uniknęlibyśmy tego wszystkiego?
– Niby co? – warknął Dostojewski. Widocznie wybuch wesołości towarzysza go uruchomił, ale kto lubił, gdy się z niego naśmiewano?
Osamu podniósł się z siadu i stanął w przejściu. Rozłożył ramiona niczym Jezus głoszący swój światopogląd, a jego cień padał na sztyletującego go wzrokiem Rosjanina.
– Jestem jedyną osobą, która dorównuje ci intelektem. Sam tak powiedziałeś – przypomniał. – Od samego początku coś mi tu nie gra. To twoje słodzenie, przychodzenie do mnie, nawiązywanie kontaktu, konfrontacje; nigdy nie wyglądałeś mi na kogoś, kto by tak robił. To nie było w twoim stylu, ale zaczęło ci zależeć. A jeśli ci na czymś zależy, musisz to mieć. Rozumiem to – przyłożył dłoń do serca w geście solidarności. – Chcesz to utrzymać. Wylądowaliśmy w łóżku, seks był niesamowity. Teraz, gdy wiem, że jestem również jedyną osobą, która może cię dotknąć, którą ty możesz dotknąć, jeszcze bardziej to rozumiem. I wiesz, to naprawdę zostałoby tak, jakbyś chciał, gdybyś nie okazał mi wcześniej wsparcia. Ale ty nie chcesz czegoś takiego, prawda? – o ile to możliwe, uśmiechnął się jeszcze szerzej. – W tej kwestii nie do końca pojmuję twoich intencji, ale jedno wiem. Zdajesz sobie sprawę z tego, że ze sobą skończę. Dzisiaj, jutro, za tydzień, za rok – kiedyś na pewno. Jest ci tak dobrze, że nie chcesz końca, więc starasz się uchronić mnie przed samounicestwieniem, od początku próbując mnie od siebie uzależnić. Cóż, gratulacje, udało ci się. Ale nie jestem już z tego powodu zdołowany, gdy wiem, że ty jesteś uzależniony też ode mnie.
Zakończył swój wywód jeszcze głośniejszym śmiechem i zaczął obracać się wokół własnej osi jak szaleniec. Ślizgał się na brudnej posadzce, było mu niewyobrażalnie zimno, a jednak chichrał się w tej obskurnej uliczce, siedząc w niej z człowiekiem, którego wreszcie zrozumiał.
– Co zamierzasz z tym zrobić? – spytał Fiodor chłodno.
– Ja? – Dazai wskazał na siebie, a potem oparł dłonie o biodra. Dawno nie było mu tak lekko na duszy. – A co ty zamierzasz z tym zrobić, teraz, gdy już wiem? Spodziewałeś się, że cię rozszyfruję, ale ta zgryzota – znów się zaśmiał. – Nawet nie wiesz, jak mi jest teraz dobrze.
– Cieszę się.
– Nie ma tego złego, szczurku – złapał go za obie dłonie i podniósł z beczułki. Fiodor nie nadążał za jego nagłą energią, toteż wstał z trudem. – Teraz wrócimy do mnie, przebierzemy się, ja pójdę do pracy, a ty grzecznie po sobie posprzątasz. Jeśli będzie trzeba, usunie się nie tylko bałagan, ale i świadków. Cóż, musisz to zrobić, jeśli chcesz nas utrzymać.
– Muszę? – Dostojewski przełączył się z mówienia przez zęby na nieskrywany jad, ale to wcale nie psuło Dazaiowi humoru, wręcz przeciwnie. – Wydaje ci się, że masz mnie teraz w garści? Że niby możesz mi stawiać warunki, a ja będę się „bał"? Nie jestem tak zdesperowany, jak sobie wygodnie ubzdurałeś. Poza tym mam godność.
– Wiem. Ale po co rezygnować z czegoś, co robi nam dobrze? I nie mówię akurat o...
– Wiem, że nie.
– Wiem, że wiesz, ale wolałem to zaznaczyć po twojej nocnej gimnastyce – wciąż trzymając go za ręce, przyciągnął go do siebie, widząc jak bardzo jest naburmuszony. Anemik poślizgnął się na błocie i uderzył o niego, przez co ich twarze były teraz bardzo blisko. – Nie musisz być obrażony. Myślę, że mogę ci teraz uwierzyć. Równie dobrze może ci zależeć tylko na seksie albo potrzebujesz mnie do jakichś swoich niecnych celów, ale... teraz już mnie to aż tak nie irytuje. To jak będzie? – uśmiechnął się frywolnie, przedrzeźniając go. – Pójdziemy grzecznie do mnie i posprzątamy czy obrazisz się i będziemy bawić się dalej w kotka i myszkę bez pobocznych profitów?
Rosjanin zmarszczył brwi, ale nie przerwał walki na spojrzenia. Osamu ponownie doszukał się w purpurze chłodu, choć ten zdawał się być innego rodzaju. Topniał i Dazai doskonale to widział. W końcu, co mu szkodziło? Były egzekutor zapewniał mu dotyk i gierki, a on jemu rozrywkę i mądrą głowę do porozmawiania. Teraz, gdy dowiedział się o jego zdolności, która jeszcze bardziej wynosiła jego samego na piedestał, nie musiał się specjalnie bać o to, że ten go opuści. Nie chciał tego z wielu powodów, ale dopóki Dostojewski sam do tego nie dojdzie, wolał zostawić to dla siebie. Liczył na to, że te, które przeszkadzały mu najbardziej, uda mu się zniwelować.
Przekrzywił głowę z niezrozumieniem, gdy mężczyzna nagle spuścił własną, a z jego ust zaczął się wydostawać urywany oddech. Chyba nie chce mi się tu teraz rozpłakać? W to bym nie uwierzył. Nie do końca wiedząc, nad czym jego towarzysz tak intensywnie rozmyślał ani do czego udało mu się w tym procesie dojść, już miał się odezwać, gdy nagle Fiodor najzwyczajniej w świecie siarczyście kichnął.
Zaskoczony Dazai przyglądał mu się chwilę, po czym roześmiał się.
– Straszny terrorysta zza morza – skomentował, a Dostojewski kichnął po raz drugi.
– Idziemy czy twoim planem od początku było zamordowanie mnie za pośrednictwem zapalenia płuc? – rzucił nadal nieco rozzłoszczony, przykładając wierzch dłoni do nosa, którym co chwilę pociągał.
Detektyw znów zachichotał, ale tym razem pociągnął go za sobą. Wracali inną drogą niż uciekali – mimo wszystko brunet wciąż zdawał sobie sprawę z tego, że Rosjanin nosi na sobie koszulę ubrudzoną krwią. Wybrał ścieżkę, której okolice zamieszkiwało takie tałatajstwo, dla którego widok zakrwawionego człowieka nie był niczym gorszącym ani specjalnie nie na miejscu. Z powrotem do mieszkania mieli większy problem, bowiem Osamu był zmuszony sprawdzić, czy któryś z przechodniów lub jego ledwo wykazujących oznaki życia sąsiadów odkrył zwłoki.
Tym razem szczęście im nie dopisało, ale nie zjawili się aż tak za późno, by nie móc zapobiec pogorszeniu się sytuacji. Już z daleka było słychać lament jakiejś kobiety. Zdawało się, że dopiero znalazła staruszka, bo wołała pomocy, zamiast wzywać policję. Jeden głos wskazywał na mało czasu, Dazai więc nie zamierzał go więcej marnować.
– Boże, jak dobrze, że pana widzę! – zawołała, widząc wchodzącego po schodach młodocianego sąsiada. Rozpoznał ją, choć jej imię wyleciało mu z głowy. Była to ciemnowłosa, bezdzietna i niezamężna stara panna. Czasami ją widywał, gdy rano wychodził do biura; zwykle wtedy ją spotykał, gdy udawała się do piekarni po świeże pieczywo. Zdawało się, że to właśnie była pora. Ktoś tu się znowu spóźni do pracy, jęknął w duchu. Po całym tym cyrku nie potrzebował wrzasku Kunikidy do szczęścia. – Proszę mi pomóc!
– Niech się pani uspokoi i przestanie krzyczeć – odpowiedział znużonym tonem. Lament nie powinien być ostatnimi słowami człowieka, poza tym im dłużej i głośniej krzyczała, tym bardziej prowokowała otoczenie. – Co się stało?
– Ogata-san nie żyje! – wskazała ze łzami w oczach na trupa, po czym nagle do niego doskoczyła i mocno chwyciła za ramiona. Dazai skrzywił się. Nie lubił nieplanowanego dotyku ze strony kobiet. – Ktoś go zamordował! Musimy coś zrobić!
Wyswobodził się z jej uścisku.
– Widziała pani mordercę?
– Nie... nikogo nie widziałam – pokręciła głową, trzęsąc się jak osika. Z wiecznego koka na czubku głowy wydostały się kosmyki, dosadnie ukazując jej roztrzęsienie.
– A słyszała pani kogoś?
– Ja... chyba nie...
– Dzwoniła pani na policję? – pytał dalej. Choć to nie on miał sprzątać, wolał się upewnić.
– Policja... tak... już dzwonię...
– Nie będzie takiej potrzeby.
Zastrzelił ją wiecznie tkwiącym przy pasie pistoletem bez mrugnięcia powieką. W duchu dziękował sobie samemu za to, że po formalnym porzuceniu dawnej życiowej ścieżki postanowił zamontować w nim tłumik – odkąd nie czuł się za bezpiecznie używając go, niezbyt lubił rozgłosu. Całe szczęście, że nikt w Zbrojnej Agencji Detektywistycznej nie garnął się do sprawdzania broni swoich pracowników. W przeciwnym razie ktoś mógłby zacząć zastanawiać się, po co najmniej godnej zaufania osobie w ich szeregach takie wyszukane, wygodne do cichego morderstwa ustrojstwo.
Brunetka upadła na staruszka jak szmaciana lalka. Z dziury w jej klatce piersiowej sączyła się krew, która mieszała się z tą należącą do dziadka. Nie wycelował w serce, by strzał nie wydawał się zbyt profesjonalny. Westchnął cicho i podszedł do trupów, nogą strącając kobietę z grubego ciała. Strzelił dwa razy do mężczyzny, by nikomu nie chciało się badać przyczyny jego śmierci i obrócił się do Fiodora, który zaraz po tym wszedł po schodach.
– Nie ma za co – mruknął i schował broń. – Lepiej dzwoń po swoje myszki, żeby sprzątnęły ten syf zanim ludzie zaczną się budzić i skończą mi się naboje.
– Zaraz tu będą.
– Świetnie, bo już jestem spóźniony.
Na wszelki wypadek poczekał, aż zjawią się odpowiednie persony. Podczas gdy oni szybko i sprawnie zajmowali się usuwaniem ich problemu oraz możliwych następnych, zaprowadził drżącego z zimna Dostojewskiego do łazienki, by ten mógł zrobić ze sobą porządek. Sam po krótkiej chwili był gotowy do wyjścia, ale na wszelki wypadek postanowił zamienić oraz uzupełnić magazynek swoimi agencyjnymi zapasami, by w razie gdyby ktoś jednak postanowił to sprawdzić, nie mógł przyczepić się do tego, że Dazai używa łatwej do zdobycia amunicji, z której korzystania słynęły portowe szumowiny. Chciał również przypilnować rosyjskich sługusów. Nie mógł im ufać i nie był tak głupi, by powierzać wszystko ich przełożonemu. W końcu to przed jego mieszkaniem zginęło dwoje ludzi. Gdyby któryś z detektywów się o tym dowiedział, nie byłoby zbyt kolorowo.
– Poinstruowałem ich, by usunęli wszelkie ślady naszej obecności i wyrzucili ich do oceanu – poinformował go Fiodor, wychodząc spod prysznica. Stojący przy oknie, obserwujący odjeżdżających mężczyzn Dazai zerknął na niego. – Narobią bałaganu gdzieś na promenadzie i zabiorą im dokumenty oraz pieniądze. Wszystko będzie wyglądało na napad rabunkowy ze śmiertelnym skutkiem.
– Pięknie przemyślane.
– Za dużo im płacę, by zdrada mogła im chociaż przejść przez myśl – Rosjanin pojął aluzję i zdjął ręcznik z ramion.
– Zamiast płacić jakimś zbirom, kupiłbyś sobie ubrania, a nie brał moje.
– Sam mi to dałeś – Dostojewski objął się ramionami, na które narzucony miał ciepły, szary sweter z bawełny. Gospodarz wspaniałomyślnie mu go pożyczył z racji, że ten wciąż kichał i trząsł się jakby co najmniej siedział w zaspie śniegu.
– Ale dwie pary skarpet to już wziąłeś sobie sam.
– Dziwisz się? Byliśmy...
– Przecież wiem. Rany, zachowujesz się jak Kunikida-kun – zamarudził i odbił się stopą od ściany. Wracając do niego wzrokiem, spostrzegł, że wyraz jego oczu nieco się ochłodził. – Nadal się złościsz? – zapytał i położył mu dłonie na ramionach, maltretując materiał.
– Nie złoszczę się. Jestem po prostu nieco rozdrażniony.
– No to właśnie powiedziałem. Tylko proszę, nie zachowuj się jak obrażona królewna i nie odpychaj mnie teraz, by pokazać, że „wcale nie potrzebujesz tego, bym cię dotykał".
– Za kogo ty mnie masz?
To było jasne jak słońce, że miał ochotę przyczepić się do tego, że Dazai śmiał powiedzieć, iż czegoś „potrzebuje", ale ani jeden, ani drugi nie był głupi. Choć Osamu cieszył się ze swojej małej przewagi, jak raz postanowił wykazać się zrozumieniem i nie robić z tego wielkiego halo. Choć uważał się za niezwykle niezależnego, nie umiał sobie nawet wyobrazić, jak bardzo Dostojewski był spragniony dotyku po Bóg wie ilu latach niedoświadczania go. Pomyślał, że gdyby padło na niego, chybaby skończył ze sobą szybciej niż kiedykolwiek planował. I nie chodziło tutaj o jakieś czułe gesty, przytulenia, pocałunki – nigdy nie miał nikogo, z kim mógłby takowe wymieniać. Erotyczne uniesienia jednak niejednokrotnie były czymś, co momentami trzymało go w ryzach i przypominało, że jego ciało jeszcze się do czegoś nadaje i może mu sprawić jakąkolwiek przyjemność w tej bezdennej przepaści rozpaczy. Jakkolwiek proste i nieskomplikowane to było, nawet tego typu dotyk uświadamiał mu jeszcze, że faktycznie jest i nadal istnieje, że może czegoś doświadczyć. A on nie miał nawet tego.
– Zaraz – nagle sobie coś uzmysłowił. – Czyli wczoraj... to był twój pierwszy raz?
Nie mógł powstrzymać głupiego uśmiechu, który wkradł mu się na usta. Z jednej strony nie widział w tym nic zabawnego, ale z drugiej, gdy przypomniał sobie, co szczur wyczyniał w łóżku, aż nie chciało mu się w to wierzyć.
– Żałuję, że cię nie udusiłem.
– Byłeś tego bliski, pamiętam – Dazai zachichotał, ale widząc zgorszenie na twarzy Rosjanina, przestał się z niego naśmiewać. – Wybacz, powoli przełączam się na tryb pracy – zerknął na zegarek na ścianie. – Czeka mnie wykład z samego rana. Wiem, że chcesz zniszczyć moją pozycję w Agencji, ale lepiej już pójdę. Jak mnie stamtąd wyrzucą, nie będę miał za co kupować spirytusu.
Zsunął ręce z jego ramion i podszedł do wieszaka przy drzwiach, by ubrać płaszcz. Nie miał zamiaru wyganiać Dostojewskiego z mieszkania – przekonał się już, że jego pobyt tutaj był nieszkodliwy. Skoro to jedyne miejsce, które było neutralnym gruntem w tej małej wojence, mógł sobie w nim siedzieć, ile chciał. Poza tym górowało w nim przeświadczenie, że nawet jeśli chciałby go wykurzyć, nie bardzo miałby jak. Postanowił więc machnąć na to ręką. Nic mu to zasadniczo nie robiło.
– Postaraj się nie wywołać wojny, zanim dotrę do biura, dobra? – rzucił na pożegnanie.
Już miał wychodzić, gdy nagle coś go tknęło. Zerknął przez ramię na Fiodora, który stał do niego bokiem i nawet nie patrzył. Ręce miał skrzyżowane na piersi, choć jedną dłoń trzymał w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się ta należąca do Dazaia. Brunet nie mógł odmówić sobie lekkiego uśmiechu.
W pewnej chwili do głowy przyszła mu pewna myśl i pod jej wpływem cofnął się parę kroków. Objął anemika jedną ręką w pasie, a drugą ułożył na policzku i, nie dając mu szansy na jakikolwiek sprzeciw, pocałował go długo. Było to zupełnie niewinne muśnięcie, znacznie różniące się od tych, które wymieniali między sobą do tej pory; bez języka, bez silnego napierania, bez tej żądzy zagarniania całości dla siebie. W tym panowała podobna, jednak znacznie lżejszego rodzaju.
Uniósł lekko kąciki ust, widząc jego minę. Wyglądał na zdezorientowanego, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się znów uruchomić. Dazai pomyślał, że zapewne bardzo chciał obrzucić go nieprzyjemnym spojrzeniem oraz pytaniem, co on sobie w ogóle myśli; zarzucić, że traktuje go litościwie i w związku z tym sztylet Shibusawy, który tkwił niegdyś w jego plecach, będzie jego najmniej traumatycznym w ich historii bólem. W każdym razie Osamu sam by to zrobił, gdyby był na jego miejscu. Dostojewski mimo wszystko odbiegał jednak nieco od niego mentalnością i zachowaniem, toteż z jego ust wydostało się jedynie:
– Co to miało być?
Dazai uśmiechnął się szerzej.
– Poranna dawka.
Fiodor zamrugał śmiesznie i przez moment przez jego twarz przemknął niewielki uśmiech. Potem odwrócił się do niego plecami, tym samym wyswabadzając się z tego krótkiego uścisku i zabrał z kanapy ręcznik.
– Naprawdę nie przyszło ci do głowy, że nie kontroluję swojej zdolności? – spytał nagle, a gospodarz włożył ręce do kieszeni płaszcza.
– Nawet nie przeszło mi to przez myśl – przyznał. Teraz czuł się z tym trochę głupio. – Sprawiasz wrażenie zbyt poukładanego, bym mógł chociaż pomyśleć, że nad czymś nie panujesz.
Usłyszał ciche parsknięcie.
– Kto by pomyślał, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje.
Dazai wypuścił cicho powietrze z płuc. Obserwując towarzysza, nie mógł nie zgodzić się z jego słowami. Nigdy nie poświęcał temu zagadnieniu za wiele uwagi, ale każde jego wyobrażenie na temat przeciwnika pozostawiało po sobie uczucie niesłabnącego podziwu, respektu i może pewnej trwogi. Czy kiedykolwiek pomyślał, że Dostojewski może się pochwalić czymś innym niż tylko niezłomnym intelektem i niepraną uszanką? Czy pomyślał, że faktycznie może ma jakieś inne zachcianki niż zniszczenie świata i satysfakcja z powodu zniweczenia planów swoich wrogów?
Gdy uzmysłowił sobie, że nigdy nie pomyślał o nim jak o człowieku z potrzebami i uczuciami, zrobiło mu się nieco wstyd za swoją krótkowzroczność. Patrzył przez narzucony sobie pryzmat odstawania od normalności, relacji, uczuć. Chciał poszukać siebie w tym chudym anemiku, który jednym ruchem mógł rzucić sobie świat do stóp. Zapomniał jednak, że zarówno Fiodor, jak i on sam wciąż pozostają istotami ludzkimi. Może nieco ułomnymi, może posiadającymi pewne palące ich defekty, ale nadal czującymi.
Uniósł lekko kąciki ust. Ciekawie będzie odkrywać kolejne aspekty ludzkiej natury przy tobie, Demonie. A może raczej – wraz z tobą.
– Nie wszystko.
I wyszedł, zostawiając go z tymi słowami i wspomnieniem swoich delikatnych ust. Nie mógł w żaden sposób przestać lekko się uśmiechać w drodze do pracy. Po zażyciu swojego nowego narkotyku nawet czekająca go sroga reprymenda nie była mu straszna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top