6 - Ango Sakaguchi

Sen okazał się być bardzo dogodnym wybawieniem. Odpływając w przyjemną krainę ciszy, bez żadnych naprzykrzających się terminów czy też upierdliwych współpracowników, Dazai czuł się, jakby leżał na wyjątkowo wygodnym, dmuchanym materacu. Było mu dobrze. Z nikim nie musiał rozmawiać, nikogo nie musiał słuchać, nic nie musiał robić – kołysany przez wodę grzał się w słońcu i czuł się tak spokojny jak nigdy dotąd. To dlatego uwielbiał spać – tylko wtedy mógł wejść w stan tak zwanej pół-śmierci. Jak wspaniała musiała być w swojej pełnej formie, skoro coś na wzór jej chwilowej imitacji było tak niebywale kojące?

Ktoś jednak zaszumiał. Gdzieś w oddali Osamu usłyszał nieprzyjemny, burzący jego spokój szmer, który wyrwał go z tego miłego transu i nakazał nieco wyostrzyć zmysły. Nie otworzył oczu, jedynie nadstawił uszu. Być może było to coś całkowicie przelotnego i zaraz miało minąć, by znów mógł oddać się w objęcia obezwładniającej ciszy i wrócić do stanu kompletnego odprężenia.

Zrozumiał, że nic z tego nie będzie miało miejsca, gdy poczuł na sobie czyjś dotyk. Niezidentyfikowane chude palce dotykały jego czoła, gładząc je raz po raz, odgarniając z niego włosy. Dazai zmarszczył lekko brwi, ale nie poruszył się. Odejdź stąd, pomyślał. Odejdź i daj mi odpocząć. Właściciel owych zimnych dłoni miał za nic jego myśli, choć z jakiegoś powodu brunet był wręcz przekonany, że mógł je usłyszeć. Wodził opuszkami po jego twarzy, schodząc z czoła, drażniąc policzek, zahaczając o wargę. Detektyw usilnie trzymał oczy zamknięte, jakby to miało mu pomóc w odgonieniu czy też zniechęceniu chwilowego napastnika, który zbliżył się jedynie, kpiąc z jego „starań". Nie uchylił powiek nawet wtedy, gdy osobliwy kciuk zadziornie przejechał po jego dolnej wardze, a chwilę potem został zastąpiony przez suche usta. Choć zaznał ich tylko raz, rozpoznał je od razu, toteż nie było sensu zadawania sobie tego trudu i omiecenia gościa spojrzeniem.

Zapach medykamentów wdarł się do jego nozdrzy, gdy odwzajemnił pocałunek. Nie mógł się ruszyć, ale z jakiegoś powodu wargi były jedynym, nad czym miał panowanie. Wydął je, delikatnie stykając je z zimnymi odpowiednikami Fiodora. Nie był w stanie się także odezwać, gdyż nie tyle, co jakby za sprawą magicznej różdżki odebrano mu zdolność do wypowiadania słów, to coraz bardziej agresywne muśnięcia Demona zdatnie mu to uniemożliwiały. Mężczyzna w swej zaborczości chwycił jego nadgarstki i przyszpilił go do kanapy, na której wciąż leżał, odcinając mu tym samym wszystkie drogi ucieczki.

Kanapa. Nie materac. Dazai wciąż znajdował się w biurze Agencji. Wciąż leżał w swoim małym azylu, otoczony kompanami. Nie, nie mogło ich tu być, skoro był tu Dostojewski. Wyszli? Zostali zamordowani? Ich gra miała się skończyć tu i teraz, w banalny, nudny sposób? A może to on został porwany i był aktualnie przetrzymywany w jakimś odosobnionym miejscu, które Rosjanin wybrał na jego celę, a którego nie mógł zobaczyć?

Usilnie próbował uchylić powieki. Wcześniejsza niechęć przerodziła się w niemal desperacką żądzę poznania prawdy, jednak i to zostało mu udaremnione. Osamu zupełnie nagle poczuł na twarzy pewien materiał, jakby oczy zasłaniała mu opaska. Nawet jeśli udało mu się zamrugać, wciąż widział tylko ciemność i wciąż nie czuł nic poza językiem Dostojewskiego w swojej jamie ustnej.

Napieranie anemika na jego ciało odbierało mu dech w piersiach. Mężczyzna wpraszał się do jego wnętrza, a ich języki odprawiały dzikie tańce, usiłując zdominować się nawzajem. Stękający z powodu braku powietrza, kompletnie bezwolny Dazai zdecydowanie przegrywał tą walkę, ale z jakiegoś powodu w ogóle nie czuł się z tym źle. Dopiero gdy Fiodor oderwał się od niego, a on poczuł na swojej brodzie i policzku strużkę spływającej śliny, dotarło do niego, że naprawdę chce mieć kontrolę przynajmniej nad swoim wzrokiem. Poczuł, że wreszcie naprawdę może się odezwać, więc otworzył usta, by to zrobić, ale zamiast słów wydostał się z nich cichy jęk. Napuchnięte, ale wciąż zagadkowo chłodne wargi przejechały po jego żuchwie, tworząc mokre ścieżki, które w zetknięciu z zimniejszym powietrzem powodowały drżenie jego ciała, podobnie jak zaborcza dłoń, która poczęła wędrować po jego ciele, co chwile schodząc coraz niżej i niżej, swoją powolnością oraz zadziornością doprowadzając niespotykanie, można było rzec, że wręcz nienaturalnie wyczekującego bruneta niemal do szaleństwa.

W pewnej chwili poczuł na szyi zaczepne ugryzienie. Bodźce docierały do niego bardzo powoli, stopniowo – Dazai dopiero po chwili zorientował się, że wydostający się spomiędzy rozciągniętych w uśmiechu ust język zdecydowanie ma zbyt duże pole do popisu. W momencie, w którym to sobie uświadomił, uzmysłowił sobie, że czegoś mu brakowało. Oddychanie przychodziło mu zauważalnie łatwiej – nie czuł tego osobliwego, lekkiego zacisku na swojej szyi. Biały materiał nie odznaczał się mocniejszym zawiązaniem w miejscach, na których tańczył język Rosjanina, nie oplatał także jego rąk, po których przegubie wędrowały jego palce. Nie miał na sobie bandaży.

Zesztywniał cały, w końcu mogąc się ruszać. Zaczął walczyć z przyciskającym go do kanapy Dostojewskim, zaciskając zęby, jakby to miało mu pomóc w dzierżeniu większej ilości siły. Nie wiedzieć dlaczego, wychudzony anemik miał jej więcej niż on, więc z łatwością odpierał jego nieudolne ataki, sprawiając, że brunet czuł się, jakby z każdym zniwelowaniem próby odepchnięcia go u kończyn miał coraz więcej ciężkich łańcuchów, przyszpilających go do mebla na bardzo niedużą odległość. Były coraz cięższe, w głowie coraz bardziej mu szumiało, aż w końcu miał problem nawet z tym, by zacisnąć pięść.

– Zdejmij to! – warknął, mając na myśli opaskę. Skoro nie mógł mu zagrozić fizycznie, chciał chociaż spróbować zabić go spojrzeniem. – Puść mnie, do cholery, ty niewyżyty...

– Dazai-san, obudź się!

Zesztywniał jak trafiony piorunem, gdy usłyszał głos swojego podopiecznego. W jednej chwili opaska zniknęła, a on otworzył szeroko wydostane z całkowitej ciemności, niedowierzające oczy. Te o kolorze żółci i fioletu były pierwszym, co zobaczył, a były one tak samo przerażone, jak on skonfundowany.

To był sen. Dostojewskiego tak naprawdę tu nie było. Wcale nie odebrał mu sił w całym ciele, wcale nie całował go z olbrzymią dozą namiętności, nie pieścił i nie doprowadził prawie do wzwodu. To wszystko było tylko snem, chorą imaginacją Dazaia, która wzięła się nagle, nie wiadomo skąd ani po co. I kto tu jest niewyżyty?, prawie usłyszał ten kpiący demoniczny głos. Był on tak samo realny jak jego dłoń na podbrzuszu, którą czuł zaledwie chwilę wcześniej; Osamu wcale by się nie zdziwił, gdyby w rzeczywistości szczur biegał sobie po budynku Agencji i chichotał jak złośliwy szkodnik, zadowolony z tego, że znów zatrząsł jego rzeczywistością.

Wyrwał ręce z uścisku próbującego go doprowadzić do porządku Atsushiego, a którego uścisk wziął za zaborcze ręce Demona. Oplótł chudymi palcami szyję i omiótł spojrzeniem swoje do połowy przykryte zielonym kocem ciało. Wciąż był ubrany w żałobny strój, a bandaże były na swoim miejscu. W ogłupiającym obudzeniu z, choć wybitnie przyjemnego, to niepokojącego snu czuł się w obowiązku to sprawdzić.

– Dazai, w porządku? – obok Nakajimy stał Kunikida i wpatrywał się w niego, również niespotykanie poruszony.

– Chyba tak...

– Zacząłeś jęczeć przez sen i miotać się jak opętany. Dlaczego wyrywałeś się bachorowi? Co ci się śniło?

Prawie zgrzytnął zębami. Dlaczego ty zawsze musisz być taki ciekawski? Obrzucił Doppo już spokojniejszym spojrzeniem, odchrząkając cicho i poluźniając uścisk palców. Koniec zabawy.

– Nie pamiętam – skłamał. Dla większej wiarygodności swoich słów wplątał palce we włosy i zrobił skonfundowaną minę, odwracając wzrok.

Spuścił nogi na podłogę z cichym stęknięciem, ledwo rejestrując opadający na nią koc. Schylił się po niego zbyt gwałtownie, przez co jego głowa zapulsowała nieznośnym bólem. Dotknął opuszkami skroni, sycząc cicho. Tak jak się tego spodziewał, ta krótka drzemka tylko go otumaniła; minie trochę czasu, zanim przywróci swoje myślenie do normalności. Musiał to zrobić, jeśli chciał porozmawiać z Ango Sakaguchim – nie martwiłby się o to aż tak bardzo, gdyby nie fakt, że był zmuszony przeprowadzić tą rozmowę przy wszystkich. Sam wyszedł z taką propozycją, gdyż nie miał wyjścia – gdyby znów zrobił coś za ich plecami, ich zmienne nastawienie znów mogło się przechylić na nieodpowiednią szalę. W obecnej sytuacji nie zdziwiłby się, gdyby podczas jego krótkiego snu wrzucili mu do płaszcza nadajnik w celu monitorowania jego działań.

Zerknął w stronę biurka, jakby chciał je dojrzeć przez kolorowe parawany. W czarnym płaszczu, który dostał od szefa Portowej Mafii, a którego wbrew swoim słowom wcale nie spalił, trzymał niewielkich rozmiarów pudełeczko, a w środku równie niedużą strzykawkę. Dawkę, która powinna mu wystarczyć. Wystarczyło ją wziąć i odczekać chwilę, a będzie gotowy nawet do walki wręcz z Chuuyą. Co prawda, nie wygrałby jej, ale nie przejmowałby się tym na tyle, by go do niej nie sprowokować.

– Jaki jest status tych z Ministerstwa? – zapytał.

– Właściwie to...

Atsushi nie zdołał jednak dokończyć, gdyż dokładnie w tej samej chwili usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi. Dazai spojrzał na niego z bijącym sercem skołowany, mając nadzieję, że to nie było to, co przypuszczał.

– Nasi goście już są! – zakomunikował Kenji, a on tylko przymknął oczy.

Nie mógł pokazać nikomu ich wyrazu, bo gdyby tylko tak się stało, zostaliby uraczeni obrazem najczystszej furii. Furia to mało powiedziane. Mieli jedno zadanie. Dazai sam poprosił tygrysa, by obudził go wcześniej – specjalnie chciał mieć nadwyżkę czasu, by doprowadzić się do porządku. Chciał wziąć dawkę kokainy i umieć się uśmiechać – teraz był całkowicie wypruty i wściekły. Obawiał się, że gdy tylko się ruszy, w akompaniamencie nagłej złości rzuci w Ango kanapą, która niestety nie była materacem.

W chwili obecnej wolał powrócić do obezwładniających rąk anemika niż mierzyć się ze zdrajcą. Porównywanie przyjemności związanych z obiema sytuacjami było zbyt śmieszne, by Osamu mógł się tego podjąć.

Zamiast tego wstał bez słowa i przeczesał włosy palcami, chcąc je na szybko doprowadzić do względnego porządku. Głodny w wielu tego słowa znaczeniach oraz żądny jakiegokolwiek zastrzyku adrenaliny, który nie byłby złością, wyszedł po chwili zza parawanów.

Powstrzymanie grymasu na twarzy, gdy tylko ujrzał tą należącą do Sakaguchiego, graniczyło niemal z cudem. W takich momentach w Dazaia zawsze uderzało wspomnienie jego zażenowanej lub strudzonej miny, którą widywał w dawnych czasach często oświetloną przyciemnionym światłem Lupina. Wydawało się, że był w stanie poczuć zapach wiecznie sączonego alkoholu lub soku pomarańczowego, którym urzędnik raczył się, gdy był samochodem, potem często odwożąc wstawionego Osamu do domu. Czasami nawet widział jego uśmiech – zawsze nostalgiczny i może nawet trochę smutny. Ten smutek był właśnie czymś, czego maniak nigdy nie mógł do końca pojąć – dopiero gdy okazało się wiadome, wszystko stało się jasne jak słońce.

Tylko że w tej chwili Dazai chętnie zobaczyłby, jak te zmęczone, jasne oczy wypalają się za sprawą jego nagrzewających okrągłe okulary promieni.

– Hej, Ango – przywitał się bez cienia uśmiechu ani radości, które, okryte fałszem, zawsze towarzyszyły tym słowom. Jego ton był czysto protekcjonalny. – Jesteś gotów na szkarłatne niebo?

Sakaguchi zatrzymał się i obrzucił go spojrzeniem pełnym rezygnacji. Za każdym spotkaniem z dawnym przyjacielem starał się może nie tyle co przekazać mu, że sam jest pełen żalu, co zwyczajnie choć raz zamienić z nim neutralne słowo. Za każdym razem przekonywał się również, że to niemożliwe, a od tych brązowych oczu pełnych zgorzkniałości nigdy nie uzyska przebaczenia.

– Witaj, Dazai-kun – odpowiedział monotonnym głosem, ignorując resztę jego wypowiedzi. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz ponownie nasłać na mnie ciężarówki.

Cholerny Ango. Wyglądało na to, że Dostojewski wygrywał już na starcie. Szkoda by było, gdyby okazało się, że urzędnik pomaga mu w tym celowo.

– Wydaje ci się, że ciężarówka mogłaby wjechać na to piętro? – zapytał, zerkając ukradkowo na resztę zgromadzonych.

Za urzędnikiem stała dwójka ludzi, którzy do złudzenia przypominali jego dawnych mafijnych podwładnych. Dazai się jednak nimi nie przejął. Uznałby okularnika za głupca, gdyby raczył się zjawić bez ochrony, ale wiedział, że nic mu nie zrobią. Sam zresztą nie miał zamiaru uczynić nic, co mogłoby ich zmotywować, choć musiał przyznać, że odkąd tylko ten wyjątkowo działający mu na nerwy element pojawił się w biurze, odnajdywał pewną trudność w trzymaniu języka za zębami.

Gdyby tylko mógł wziąć narkotyk, wszystko byłoby prostsze. Powoli docierał do kresu swojej wytrzymałości bez dawki. Nieustannie przeklinał się za to, jak nieuważny był. Wziął swoją dzienną zaraz po wstaniu, ale na jego nieszczęście odbyło się to zdecydowanie zbyt wcześnie rano. Teraz, gdy słońce już było bliżej niż dalej zachodu i mijało to spokojne kilka godzin, czuł, że każdy kolejny, nawet najmniejszy wybuch złości może zakończyć się katastrofalnie. Zwłaszcza że wiedział, iż swoje wybawienie miał właściwie w zasięgu ręki, ale nijak nie mógł z niego skorzystać.

Dostojewski ironicznie zamiast zapewnić mu rozrywkę, dzięki której będzie mógł ograniczyć branie używek, przez wyczerpującą rozgrywkę powodował ich coraz większe ilości w organizmie swojej zabaweczki, a ona jak nakręcona robiła dosłownie wszystko, by wpaść w przygotowany dla niej dół. Wystarczyło tylko, by się zepsuła, ewentualnie wyczerpały jej się baterie.

– Usiądź, proszę – wskazał mu fotel naprzeciwko kanapy, z której dopiero co wstał. Nie wyobrażał sobie gościć go przy swoim biurku, poza tym, tak było bardziej formalnie. To właśnie między parawanami zasiadali ich klienci. – Atsushi-kun, zrób kawy. Mniemam, że panowie się bez niej obejdą? – zerknął wymownie na ochroniarzy.

– Nie przejmuj się nimi – odpowiedział Ango i westchnął cicho, kierując się w stronę wskazanego miejsca. – To tylko przepisy.

– Bardzo uzbrojone te przepisy – skomentował Dazai, zawieszając oko na przypasanych pistoletach i ruszył zaraz za nim.

Sakaguchi wbrew jego słowom usiadł na kanapie, z której ktoś jak raz wykazał się myśleniem i zabrał koc, pod którym leżał brunet. Osamu był zatem zmuszony zasiąść w fotelu, a jak zwykle ciekawy Kunikida stanął zaraz za nim. To jedynie przywiodło maniakowi na myśl mafijne negocjacje – zawsze siadał z przodu, zakładając nogę na nogę i składając dłonie w piramidkę, dokładnie tak jak teraz, a za jego plecami zwykle stał któryś z jego wyżej postawionych podwładnych, gotów chronić swojego przełożonego za wszelką cenę. Doppo nie wykazywał raczej takich chęci, a do opisania uczucia idącego z jego obecności z pewnością nie użyłby słowa „budujące". Naprzeciwko mając Ango, a z tyłu szukającego tylko jakiegoś jego potknięcia detektywa, niedoszły samobójca poczynał czuć na sobie niebezpieczną presję, która tylko pogarszała jego i tak strzaskane samopoczucie.

Z całych sił starał się jednak oddać w chłodne objęcia racjonalności.

– Jak się masz, Ango? Wyglądasz na przemęczonego. Twoja nowa-stara praca widocznie ci nie służy.

– Może darujemy sobie chodzenie naokoło i wyjaśnisz mi, dlaczego mnie tutaj wezwałeś? – uciął natychmiastowo. Nudziarz. Po tylu latach wciąż nie w smak mu branie udziału w gierkach przyjaciela. – Mam dość napięty grafik.

– Ja, wezwałem? Podrzędny detektyw nie śmiałby „wzywać" tak ważnego agenta stanu – rozciągnął usta w fałszywym uśmiechu. – Wysłałem klarowne zaproszenie.

– Przychylam się do tego – wtrącił się Kunikida. Dazai nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. – Wyjaśnisz w końcu całą tą sprawę? Mam dość tej twojej dramatycznej tajemniczości.

Brunet przewrócił oczami i poprawił się na siedzeniu. Dosłownie chwilę później wrócił Atsushi z dwoma parującymi filiżankami i postawił je na stoliku. Osamu natychmiast zabrał się za swoją, chcąc dostać jakiegokolwiek kopa, Ango zaś nie ruszył się z miejsca. Boi się, że go otruję?, pomyślał rozbawiony. Gdzie w tym zabawa?

– Jak mniemam, słyszałeś o tragedii, jaka nas dotknęła.

– Ranpo Edogawa, tak? – Sakaguchi przejechał spojrzeniem po detektywach. Porozrzucani po biurze, przysłuchiwali się rozmowie, umownie nie naruszając strefy prywatności. Śmiechu warte. – Moje kondolencje, ale co to ma wspólnego ze mną?

Dazai zmrużył nieznacznie oczy. Dokąd mu się tak spieszy? Czyżby aż tak się bał?

– Zdaje się, że więcej niż można byłoby przypuszczać – odstawił filiżankę na stolik. Była pusta. – Hej, Ango – zaczepił go i uśmiechnął się półgębkiem. – Pamiętasz jeszcze Mimic?

Ciało urzędnika zesztywniało wraz z wypowiedzeniem traumatycznej nazwy, a na jego czole widoczne były nagłe kropelki potu. Mężczyzna teatralnie przełknął ślinę i z wyraźnym trudem oparł się temu, by nie poluzować sobie wąsko ściśniętego kołnierza. Wiedział, że to był bardzo niebezpieczny, śliski grunt, zwłaszcza jeśli chodziło o rozmowy na ten temat z Dazaiem. Wraz z padnięciem nazwy w brązowych oczach zatańczyły iskierki swoistego rozeźlenia, ale nic poza tym. Resztę Osamu schował przed ciekawskimi spojrzeniami innych, ale nie Ango. On dobrze wiedział, co skrywa się za tym idealnie wyszlifowanym murem. Wiedział, bo dokładnie to samo odczuwał każdego dnia od śmierci przyjaciela, do której pośrednio doprowadził. Żal i gorycz, poczucie winy i słabości – właśnie to wiodło swój prym w jego umyśle i doprowadzało do powolnego szaleństwa oraz zatracenia się w sobie. Odbicie tych uczuć miało ujście w jasnych oczach urzędnika, które poruszyły wszystkich, tylko nie byłego egzekutora. On miał jego uczucia za nic.

– „Mimic"? – powtórzył Kunikida. – Co to niby jest?

– Niewielka organizacja byłych żołnierzy skazanych na banicję za zbrodnie wojenne jeszcze za czasów Wielkiej Wojny. Ach, całkiem interesująca ciekawostka na ich temat: odznaczali się uwielbieniem do żabich udek.

Kiepski żart z jego strony spotkał się z zakłopotaną ciszą. Co za niedoedukowani ignoranci.

– Francja – zrozumiał wspaniale Doppo po chwili, łapiąc się za głowę. – Oni i ten napis... sugerujesz, że jeden z nich jest wspólnikiem?

Osamu obrócił do niego głowę pełen nieskrywanego podziwu.

– Brawo, odgadłeś szybciej niż się spodziewałem.

– Ale jakie ty masz z nimi powiązania?

– To trochę dłuższa historia. Przymierzam się do tego, by ją opowiedzieć, ale...

– Chwila! – przerwał mu Ango, wplątując palce w swoje starannie ułożone włosy, tym samym nieco je roztrzepując. – Nic nie rozumiem. Jaki wspólnik? Dlaczego Mimic? Wyjaśnij mi to, Dazai-kun.

Ne tak bystro, przyjacielu. Dlaczego się tak spieszysz?

Zdawało się, że Sakaguchi nie mógł znaleźć się w gorszym położeniu niż już był. Gdyby powiedzieć, że znów zesztywniał, użyłoby się zdecydowanie zbyt ubogich w trafną malowniczość słów na opisanie tego, co się z nim w tamtej chwili stało. Okularnik w jednej chwili zamienił się w żywy posąg, a jego twarz zastygła w wyrazie nieukrywanego szoku. Jak bardzo byłby zniesmaczony swoją grą aktorską, gdyby mógł się teraz zobaczyć? Zapewne niewyobrażalnie godziłoby to w jego honor jako byłego potrójnego agenta, który nie był w stanie ukryć swoich uczuć w obecności garstki detektywów, którzy nie musieliby nawet korzystać ze swoich dedukcyjnych umiejętności, by rozeznać się w tym, co miało miejsce w jego wnętrzu w przeciągu tych kilku sekund.

Dazai był zaś bardzo dumny z siebie. Specjalnie nauczył się tego rosyjskiego zwrotu, byleby tylko móc zobaczyć to słodkie skołowanie na tej wyważonej twarzy. Jako król dramatu oczekiwał oklasków, ale ostatecznie mógł wiwatować sam sobie.

– Niemożliwe.

– A jednak – zmienił układ nóg w swojej pozycji i zaczął wystukiwać palcami losowy rytm na oparciu fotela. – Dostojewski wrócił i Ranpo-san to jego robota.

Postanawiając na razie oszczędzić nieco nerwy urzędnika, opowiedział mu pokrótce wszystko to, co się ostatnio wydarzyło. Nie wnikał w szczegóły, nie napomknął nic o wiadomym aspekcie całej sprawy, choć był niemal przekonany, że Ango i tak wiedział swoje – w końcu doskonale wiedział o całości jego istotnej roli w incydencie z Mukurotoride. Osamu liczył jednak na jego osobowość i na to, że w swej naiwności na odbudowanie chociaż ułamka relacji z nim nie wspomni o tym ani słowem. Jeśli tak się stanie, cóż, Dazai będzie miał niemały orzech do zgryzienia.

– Podsumowując – Ango tym razem nie oparł się pokusie poluźnienia kołnierza. Jego kawa, której nie ruszył, zdążyła już wystygnąć. – Dostojewski uwziął się na ciebie, stąd wnioskujesz, że nawiązuje do Mimic?

– Tak uważam – odpowiedział monotonnie, zmęczony rozmową. Z każdą chwilą było mu coraz trudniej zachować twarz. – A raczej, jestem niemal pewny. Moi ludzie zajęli się już poszukiwaniami jego wspólnika. To kwestia czasu nim przekonamy się, że nasz cudowny akrobata to nędzarz w poszarpanej pelerynie z trucizną w ustach.

– Przepraszam bardzo, ale czy ktoś wreszcie wyjaśni nam, o co chodzi z tym całym „Mimic"? – nieoczekiwanie do ich rozmowy wtrąciła się Yosano. Uciszony obecnością ważniejszej persony Kunikida już się nie odzywał, jedynie przysłuchując się wymianie zdań.

Dazai przeniósł na nią wyczerpane spojrzenie. Kobieta stała w przerwie między parawanami z zaciętym wyrazem twarzy, wspierając ręce o biodra. Wyglądała na zniecierpliwioną i nieugięcie domagała się wyjaśnień odnośnie natury człowieka, który pomógł zamordować jej ukochanego. Brunet już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, ale ku swojemu zaskoczeniu został ubiegnięty:

– Kilka lat temu Portowa Mafia miała z nimi starcie – odezwał się Ango, wpatrując się w swoje odbicie w zimnej kawie. Brązowe oczy omiotły go nieprzychylnym spojrzeniem. – Ich działania były niebezpieczne, stanowili poważne zagrożenie dla społeczeństwa. Byli bólem głowy dla wydziału, więc pozwolono Mafii zająć się sprawą za wynagrodzeniem w postaci oficjalnego pozwolenia na prowadzenie legalnej działalności.

– Brałem w tym udział – dodał Osamu, nim ktokolwiek zdążył zadać po raz kolejny to samo pytanie. – Dostojewski jakimś sposobem się o tym dowiedział.

– Ale jak?

– No właśnie – Dazai nachylił się do rozmówcy, opierając łokcie o kolana i świdrując go wzrokiem. – Jak?

Sakaguchi dopiero po chwili zrozumiał, co miał na myśli.

– Dazai-kun – zaczął ostrożnie. – Nie mam z tym nic wspólnego.

Przekrzywił głowę.

– Czyżby?

– Dlaczego podejrzewasz akurat mnie? Nie przeszło ci przez myśl, że to Mori-san?

– No proszę – maniak odchylił się na siedzeniu i znów zaczął stukać palcami o oparcie. – Jednak kiepski z ciebie agent. Infiltrowałeś Mafię tak długo, a nadal nie rozumiesz toku działania jej szefa – uśmiechnął się złośliwie. – Mori-san nie postępuje w ten sposób. Prawda, że incydent z Mimic to jego sprawka, ale mówimy tutaj o Agencji, a nie o japońskim rządzie. To o wiele bardziej przejrzyste i łatwiejsze pole bitwy. Nie ma sensu bawić się w tak złożone intrygi, gdy można przygnieść wroga samą siłą. Poza tym nie widzę powodu, dla którego miałby to zrobić – dodał, odwracając wzrok ku oknu. Słońce powoli zachodziło za zawadzające budynki, ukazując krwawą pomarańcz nieba. Nad jego głową czerwone słońce nie wisiało, nie groziło mu jego zajście ze strony Moriego. Z jakiegoś powodu ten wciąż miał do niego sentyment, a sentyment ciężko było zabić. – Zawieszenie broni po Gildii i ostatniej zabawie wciąż trwa. Gdyby nastąpiła jakaś zmiana, wiedzielibyśmy o tym.

Zgromadzeni w pomieszczeniu zdawali się wstrzymać oddech. Dazai nie do końca wiedział, czy przez jego wyjaśniający wywód, czy przez wzmożone podejrzenia względem gościa. Możliwe też, że wszystko za sprawą jego znajomości natury byłego szefa i określenie incydentu jako „zabawy". Nie powinni się jednak dziwić – Osamu był w gruncie rzeczy przez jakiś czas wychowywany przez króla podziemnego światka Yokohamy. Czerpał z jego nauk i kazań; to, kim teraz był, było po części jego zasługą.

– Mogę cię zapewnić, że nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Dlaczego miałbym mu pomagać?

– Może dlatego, że bardzo lubisz ujmować się za pokrzywdzonymi.

– Uważasz, że Dostojewski jest pokrzywdzony? – odezwał się w końcu Kunikida, a Dazai uśmiechnął się delikatnie, słysząc jego kpiąco-niedowierzający ton.

– Uważam, że lubi krzywdzić. I uwielbia manipulacje. Jestem w stanie uwierzyć, że zagroził ci większą rozróbą, gdybyś mu nie pomógł. To całkiem w jego stylu. Dodajmy do tego trochę religijnego żargonu i przeświadczenie o wyświadczeniu przysługi światu i bęc, zbrodnia gotowa – popatrzył znów na urzędnika. – Daj mi coś, co zniszczy Osamu Dazaia, jedyną osobę, która może mi zagrozić, a dam spokój twojemu miastu – wyrecytował słodko. – Wygodne. Ale chyba nawet ty nie jesteś tak naiwny.

– Więc po co mnie tu sprowadziłeś?

Uśmiechnął się zniewalająco.

– Musiałem przekonać się na własne oczy, że nie kłamiesz.

Przymknął powieki. Szczerość zdziwienia Ango i zaskakujący brak kontroli nad własnymi emocjami – to było zbyt prawdziwe. Nie mógł brać udziału w tym spisku. Pomijając oczywiste, był zbyt umoralniony. Zdawało się, że miał dosyć takich przedsięwzięć po swojej ostatniej mrocznej erze i zdecydował się skupić na innych wymogach obecnej pracy. W końcu, gdzie by nie poszedł, wszędzie ciągnął się za nim zapach alkoholu i dźwięk miłej dla ucha, jazzowej muzyki, przeplatanej z inteligenckimi rozmowami i głupawymi uwagami.

– Nic się nie zmieniłeś – powiedział nagle, a brunet otworzył oczy. Z jakiegoś powodu Sakaguchi się uśmiechał, ale był to uśmiech człowieka, który z bólem obserwował specjalnie uwiecznione ostatnie chwile ukochanego zwierzęcia. – Odasaku-san niepotrzebnie...

Dazai zgrzytnął zębami. Celowo unikał wspominania przyjaciela, co bardzo dobrze mu szło, ale w swoim obecnym stanie wypowiedzenie jego imienia zadziałało na niego jak płachta na byka. Zacisnął palce na oparciu fotela z bijącym sercem, nagle pełen energii.

– Zamknij się – warknął, czym ponownie zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Detektywi chyba pierwszy raz w życiu mieli okazję usłyszeć z jego ust coś tak gniewnego, toteż nic dziwnego, że powietrze w biurze nagle zgęstniało. – Nie masz prawa o nim wspominać.

Ango obdarzył go smutnym spojrzeniem.

– Nieważne, co o tym sądzisz, mam wszelkie prawo. I robię to, nieustannie.

– Przestań mówić – ochroniarze okularnika, którzy przez całą rozmowę stali przy drzwiach pomieszczenia, słysząc jego ton, powoli sięgnęli do swoich pasów. – Nie mów o nim, nie gdy mi go odebrałeś, jedyną osobę, którą...

– Ty nigdy go nie kochałeś, Dazai-kun. Wmówiłeś to sobie, bo był dla ciebie miły i cię słuchał. Nie znasz tego uczucia. Imaginowanie go sobie nie przybliży cię do natury człowieka, której tak usilnie poszukujesz.

Cichy, świszczący oddech opuścił krwawiące usta, gryzione z wielką mocą przez kilka ostatnich sekund. Chude dłonie zadrżały na oparciach, podobnie jak inne kończyny. Powieki zaś nie uległy tym nagłym wstrząsom całego ciała i nie przysłoniły szeroko rozwartych oczu. Brązowe dziury, najprawdziwsze czarne nicości, w których znikało całe światło, jakie tylko mogło do nich dotrzeć, skierowane były tylko i wyłącznie na tą jedną osobę, tą, która siedziała tuż przed nim. Konwulsje, jakie nim targały, zdawały się szarpać zawzięcie wszystkimi organami wewnętrznymi – niewidzialna pięść brała je w swój morderczy uścisk, zawiązując je wokół siebie, odrywając od swoich łączeń i wyciskając z nich wszystkie soki. Dazai miał wrażenie, że jego głowa zaraz wybuchnie, a gdy tak się stanie, krew obryzga wszystkich dookoła. Prawie tak jak w jego śnie – widział tylko Ango pośród niezmierzonej ciemności i nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Czuł, że gdyby tylko się odezwał, z jego gardła wydobyłby się rozwścieczony wrzask, który zabiłby każdego w przeciągu kilku metrów.

Oczami wyobraźni widział, jak uszy tego zawszonego zdrajcy krwawią, głowa pęka od nieznośnego dźwięku, a z kłamliwych ust wylewa się wodospad trującej, czarnej posoki. Bluźnierstwa. Paskudztwo. Ohydztwo. Profanacja. Jakim cudem tak okropne słowa mogły mieć ujście w tym obrzydliwym otworze? Ktoś powinien go zamknąć, uchronić ten mały świat przed kolejnymi, rzucanymi weń klątwami. Ktoś musiał zabić potwora, którego nierozważnie stawiane kroki trzęsły ostatkami zamku, fortecy, w środku której siedział Dazai. Cegły wpół rozwalonych ścian miał tuż pod ręką. Z każdą chwilą na głowę sypało się ich coraz więcej – z każdą chwilą miał coraz więcej amunicji, którą mógł zadać bestii ból. Gdy tylko zniknie, zniknie też ta przejmująca duszność. Gdy tylko się jej pozbędzie, na niebo znów wkroczy księżyc. Chmury się rozpłyną, rozpłynie się ciemność – znów będzie mógł patrzeć. Znów będzie mógł mówić.

Cała nienawiść, jaką Osamu czuł do świata, skumulowała się w tym jednym spojrzeniu, które przeszywało duszę Sakaguchiego na wylot. Ochroniarze stojący tuż przy nim aż drżeli, patrząc w tą przejmującą, zabójczą nicość. Dazai chęć najokrutniejszego mordu miał wypisaną na beznamiętnej twarzy i nie zamierzał się z tym kryć. Nie zamierzał kryć się z pogardą do człowieka, potwora, który swoimi działaniami odebrał mu jedyne istnienie, na którym mu zależało, a który swoimi słowami zatrząsł okrutnie jego fortecą.

Nikt nie będzie mówił mu, że wie, co dzieje się w jego głowie. Nikt nie będzie kwestionował jego uczuć do Ody Sakunosuke. A już szczególnie ten odrażający, perfidny pomiot.

W momencie, w którym Dazai zaczął się podnosić, świat zdawał się zwolnić. Ledwo zauważył ruch mężczyzn w czerni, którzy odbezpieczali broń. Nawet nie zwrócił uwagi na wycelowane w niego giwery, nie słyszał wypowiadanych do niego słów. Po prostu wstał, nie odrywając świdrującego spojrzenia od jasnych oczu Ango, z których nareszcie zniknęła ta doprowadzająca go do furii brawura, a zastąpiło ją najszczersze przerażenie.

Sięgnął do kieszeni spodni. Nawet ruch własnej ręki wydawał mu się być spowolniony – w biurze było coraz bardziej duszno, za oknem coraz ciemniej, ale on mozolnie sunął palcami po materiale, wyczekując doświadczenia otrzeźwiającej stali, która swoim chłodem wlałaby do jego serca pewność i spokój. Sztylet z Mukurotoride spoczywał w jego spodniach i tylko czekał na dogodny moment, by zostać użytym.

Gdyby nie idiotyczna piosenka o podwójnym samobójstwie, która w jednej chwili rozwiała paskudną atmosferę w nagle zbyt ciasnym pomieszczeniu, z pewnością tkwiłby w którymś oczodole zatrwożonego publicznego funkcjonariusza. Lewym czy prawym, Osamu nie zdecydował. Stwierdził, że zrobi to w szale nagłego ataku, z którego wytrącił go dźwięk przychodzącego połączenia. Cóż za szkoda. Gdyby tylko rozniósł i telefon w drobny mak, mógłby zobaczyć, jaki kolor ma jego krew.

Zanurzył dłoń w drugiej kieszeni zrezygnowany i wyjął z niej telefon. Przymknąwszy oczy, obrócił się w stronę okna, nie chcąc mieć nikogo poza swoim odbiciem naprzeciw. Bardzo powoli wypuścił długo wstrzymywane powietrze z płuc i odebrał, a gdy się odezwał, można było pomyśleć, że nawet maszyna miała bardziej ludzki ton niż on.

– To ja.

Dazai-san, znaleźliśmy podejrzanego – męski głos rozległ się w komórce. Były egzekutor nawet nie pamiętał, do którego z pachołków mógł należeć. – Pasuje do twojego opisu.

– Obezwładniliście go?

Natychmiastowo, zgodnie z instrukcjami.

– Dobrze. Nie zapomnijcie usunąć mu trucizny z ust.

Już to zrobiliśmy. Gdzie mamy go dostarczyć?

Zawahał się. Uchylił powieki i zerknął na odbicie stojącego za nim Kunikidy w szybie. Sądził, że nie będzie chciał, by wspólnik Dostojewskiego trafił w ręce Agencji. Do momentu tego pytania był przekonany, że nagle wzbudzi ono w nim żądze rozprawienia się z nim samemu, ale... teraz, gdy prawdziwa chęć morderstwa powoli z niego uchodziła, a w każdym razie w spektrum rzeczywistego jej spełnienia, zrozumiał, że to nie wobec niego miał ją poczuć.

Zacisnął zęby. Przykładna ze mnie zabawka.

– Niedaleko biura Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, ktoś ode mnie go odbierze. Zaraz podam dokładny adres.

Zrobiwszy to, zakończył rozmowę i obrócił się do pozostałych.

– Atsushi-kun.

– Tak? – tygrys aż podskoczył, gdy niecodziennie wprawiający w przerażenie mentor zwrócił się do niego.

– Ty i Kenji-kun udacie się na miejsce odbioru. Yosano-san zawiezie was samochodem. Odbierzecie podejrzanego i wpakujecie go do auta, po czym ulokujecie w pokoju przesłuchań, zwiążecie i zakneblujecie czym tylko się da. Czy to jasne?

– Tak jest...

Opuścił ręce wzdłuż tułowia i przeszedł parę kroków. Zupełnie za nic miał to, że nie miał uprawnień do wydawania im poleceń, gdyż w gruncie rzeczy sprawa wspólnika została mu odebrana. Nikt jednak nie śmiał mu się sprzeciwić, gdyż detektyw sprawiał wrażenie, jakby mógł złamać kark każdemu, kto powie choć słowo w tonie, który może mu się nie spodobać.

W końcu spojrzał znów na Ango, ten zaś nie patrzył na niego. Wzrok miał utkwiony w podłodze i zdawał się niemo przed nim kajać, jakby bał się znów ujrzeć tego morderczego błysku, tak bolesnego, jeśli doświadczyć go z oczu przyjaciela. Dazai, którego ostudziła nieco rozmowa z nabywcą ostatniego elementu układanki, w jednej chwili poczuł się tak wypruty z jakichkolwiek emocji, że nie mógł się już nawet zdobyć na gniew.

– W związku z podejrzeniami o współpracę z Fiodorem Dostojewskim, Ango Sakaguchi oraz towarzyszący mu panowie muszą pozostać tutaj do momentu, w którym sprowadzony zostanie podejrzany o współudział w zbrodni. Jeśli któryś z gości skorzysta z jakiegokolwiek urządzenia komunikacji, natychmiast mu je odebrać i jego również unieszkodliwić.

– Dazai...

Obrócił się w stronę Kunikidy, który jako jedyny podjął próbę powstrzymania go. Zgromiony jednak jego beznamiętnym spojrzeniem, cofnął wyciągniętą w jego stronę dłoń zmieszany.

– Zajmiesz się przesłuchaniem. Jeśli już bardzo potrzebujesz, weź sobie kogoś do asysty. Kyouka-chan może ci pomóc. Wierzę, że jest zaznajomiona z bardziej rygorystycznymi metodami, gdyby twoje okazały się być niewystarczające.

– Dazai-kun...

– Nie sądzę, by odzywanie się w tej chwili mogło skończyć się dla ciebie dobrze – rzekł, nie patrząc na drugiego okularnika. Wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. Zrobiło mu się duszno. Muszę stąd wyjść. – Jeśli nie zastosujesz się do moich poleceń, zostaniesz wezwany do odpowiedzialności za skutki.

Wypuścił powoli powietrze z płuc. Dłonie na nowo zaczęły się mu trząść, a na czole poczuł kropelki potu. Musiał natychmiast zażyć swojego narkotyku i ulotnić się z tego przepełnionego idiotami oraz zdrajcami miejsca. Musiał, inaczej bał się, że zabraknie ludzi po stronie, po jakiej aktualnie grał. Nie było sensu prowadzić dalej rozgrywki, w której zabraknie planszy.

Zwłaszcza że właśnie przegrał kolejną rundę.

– A teraz musicie mi wybaczyć – powiedział, gdy zabrał ze swojego biurka płaszcz ze swoim jedynym zbawieniem.

– Dokąd idziesz, Dazai-san? – tygrys wychylił za nim głowę, gdy ruszył w kierunku drzwi. Ostrożność, z jaką wypowiadał słowa, była wręcz komiczna.

– Sprawa została zakończona. Winny został złapany.

– Winnym jest Dostojewski.

– Do niego nie dotrzemy – w każdym razie wy nie dotrzecie. – Mamy jego wspólnika. Co jak co, ale w wydobywaniu z niego informacji chyba nie muszę brać udziału. Wystarczy, że rozwiązałem całą sprawę – spojrzał na Kunikidę. – Poza tym nikt nie każe wam zajmować się tym dzisiaj. Sam tak powiedziałeś, prawda?

Doppo popatrzył na niego skonfundowany, a Osamu pomyślał, że chyba nigdy jeszcze nie widział go tak zmieszanego.

– Co takiego?

– Powinniśmy poszanować czas żałoby. Jeśli zajdzie taka potrzeba, przedstawię sprawę prezesowi następnego dnia, ale z tego, co pamiętam, ty zaoferowałeś się to zrobić. Na tym mój udział się kończy, zatem musicie mi wybaczyć – nacisnął i obrócił się z powrotem w stronę drzwi.

Dwójka ochroniarzy wciąż przy nich stała, celując prosto w niego. Dazai wyłapał drżenie ręki jednego z nich i prawie przewrócił oczami, choć z drugiej strony, doznał miłego ukłucia nostalgii.

– Opuśćcie broń – usłyszał zza pleców i tym razem prawie się zaśmiał.

Tak jest. Znaj swoje miejsce.

Opuścił pomieszczenie bez słowa, nie siląc się nawet na zamknięcie drzwi. Musiał uciec. Musiał stąd wyjść, inaczej był pewien, że się udusi. Palące uczucie w płucach było coraz bardziej bolesne, Dazai miał wrażenie, jakby ich ściany smagał żywy ogień, który palił także i przełyk, sukcesywnie dochodząc do jamy ustnej. Smok zaraził go płomieniami, które teraz wyniszczały go od środka i naruszały fortecę paskudnym pożarem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Osamu nie umiał go ugasić. Bardzo chciał dotrzeć do domu, ukryć się w swoich czterech ścianach i jakoś się wyładować, ale w obecnym stanie ledwo powłóczył nogami do agencyjnej łazienki.

Gdy tylko wpadł do środka, osunął się po ścianie i zapłakał cicho. Nie pamiętał dokładnie, kiedy ostatnio łzy gościły na jego twarzy, ale gdy tylko został sam, poleciały samoistnie. Choć nie szlochał przesadnie ani nie zawodził, ciche pociąganie nosem i przerywane jęki co jakiś czas wypełniły łazienkę i odbijały się od ścian, wracając do niego ze zdwojoną siłą. Starał się je odpierać, chowając twarz w kolanach, ale i to nie wychodziło mu za dobrze.

Nie do końca wiedział, dlaczego płakał – powodów było wiele. Dlatego, że detektywi okazali się bardziej rażąco niekompetentni niż sądził. Dlatego, że Ango wspomniał o Odasaku, co rozdrapało stare rany. Dlatego, że nie mógł go wtedy zabić, czego tak bardzo pragnął oraz dlatego, że wciąż musiał żyć, musiał być z nimi wszystkimi i ze sobą. Przegrał, bowiem się wystawił – tak bardzo chciał się kontrolować. Doskonale wiedział, co go czeka, wiedział, co może, a czego nie – a i tak wszystko zepsuł. Mimo swoich starań zrobił dokładnie to, czego chciał Dostojewski. Zniszczył swój wizerunek tym jednym spojrzeniem, tym sięgnięciem nie do tej kieszeni co trzeba, tym władczym zachowaniem.

Co dziwne, nie czuł złości wobec Demona. To była przejrzysta zagrywka, którą przewidział. Był wściekły na samego siebie i ich wszystkich. Najchętniej rozniósłby teraz cały budynek i spaliłby każdy kamień, jaki by pozostał, byleby tylko choć na chwilę poczuć ulgę. Wiedział jednak, że tego zrobić nie może, a ma pod ręką inny na to sposób, który tym razem mógł wykorzystać.

Wycierając wierzchem dłoni żałosne łzy niepowodzenia, sięgnął do płaszcza po zbawczą strzykawkę. Zrobił to niemal zachłannie, uświadamiając sobie, jak bardzo pragnie jej zawartości. Gdyby był choć odrobinę bardziej świadomy, z pewnością zacząłby rozwodzić się nad piękną przydatnością i wielofunkcyjnością przygotowanej kokainy, która już za moment miała zmyć z niego zmęczenie, wyplenić wściekłość i podłe myśli, a zapewnić mu zastrzyk energii i sprawniejsze myślenie. Pewnie by się wzruszył, gdyby nie chore łaknienie czegokolwiek, co odwiedzie go od tego, co stało się przed chwilą. Jedyne, co musiał zrobić, to odpowiednio oporządzić sobie narkotyk.

Otwierając pudełeczko, przypomniał sobie, że miał przygotowane znacznie więcej na wszelki wypadek. W krytycznych sytuacjach zawsze sobie dawkował, ale tym razem nie miał na to ochoty. „Ostrożność" została zupełnie wymazane z jego słownika, razem ze słowami takimi jak „trzeźwość" i „myślenie". Żył przeświadczeniem, że potrzebuje jak najwięcej, także już po chwili bez skrupułów wstrzyknął sobie całość. Doskonale wiedział, czym to się może skończyć, ale w tamtej chwili absolutnie go to nie obchodziło. Nie obchodziło go nawet to, że w każdej chwili ktoś może go w tym stanie znaleźć, a to, co stanie się później, doprowadzi tylko do kolejnych aktów autoagresji, niechybnie prowadzących do samounicestwienia.

Ale, naprawdę, czy cokolwiek z tego się liczyło?

Odchylił głowę do tyłu i stęknął przeciągle. Słodkie, wymywające otumanienie dochodziło mu do mózgu zaledwie w przeciągu minuty, ale rozmyte szarpnięcie, jakie poczuł, nie było już tym nieprzyjemnym. Dazai powoli odpływał, zamykając oczy, nie chcąc już niczego widzieć. Pomyślał, że bycie ślepym nie było wcale takie złe.

Nim dał się całkowicie pochłonąć temu, czego tak bardzo łaknął, do głowy wpadł mu pewien szatański pomysł. Nie był pewien, czego konkretnie była to zasługa, ale, znowu, nie obchodziło go to.

Ostatkami sił wystukał na telefonie ostatni numer.

Dazai-san? – ten sam męski głos odezwał się ponownie. – Jesteśmy w drodze.

– Wy... – Osamu przełknął z trudem ślinę i zwiesił do tej pory odchyloną głowę. – Wyjęliście truciznę?

Tak, tak jak mówiłem – mężczyzna był speszony.

– Włóżcie ją z powrotem.

Jak to?

– Bez dyskusji. I siedzieć cicho.

Zaśmiał się pod nosem, gdy telefon upadł z hukiem o posadzkę i przetarł spocone czoło. To się zdziwią, pomyślał ucieszony. Gówno się dowiedzą. Nie byłby zaskoczony, gdyby do siedzenia w pokoju przesłuchań przypasali już trupa. Z jakiegoś powodu ta myśl niewyobrażalnie go rozśmieszyła, toteż zaczął rechotać jak opętany. Siedział pod ścianą białej łazienki, obok walał się jego płaszcz, ciepła strzykawka sterczała mu z przedramienia, a on siedział i śmiał się sam do siebie, uradowany swoją małą intrygą. Skoro i tak już przegrał, co szkodziło mu napsuć krwi reszcie?

Nim jego ciałem poczęły wstrząsać odbierające rozum konwulsje, które zdawały się trwać wieczność, Dazai miał wrażenie, że słyszy czyjeś kroki. Równie dobrze mogła to być jedynie jego imaginacja, której oddał cały swój umysł, gdy padł na podłogę cały w drgawkach. Ostatnim, co zobaczył, zanim całkowicie odpłynął, były buty. Ich czerwień raziła go w oczy, toteż zamknął je, pozwalając sobie na ostatni, szaleńczy uśmiech.

Mimo wszystko wcale nie było mu już źle.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top