14 - Oby Pascal miał rację

– Wystarczająco satysfakcjonujące?

Mimo że widok Dostojewskiego nieco zaparł mu dech w piersiach, nie mógł odmówić sobie tej typowej dla siebie, małej uszczypliwości. Po raz kolejny Dazai przekonał się, że nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka – wychudzony mężczyzna ze skórą barwą przypominającą czasem śnieg, a czasem zdartą, zszarzałą tapetę na ścianie, z oczami wymęczonymi i podkreślonymi okazałymi worami, o głosie sprawiającym wrażenie, jakby zaraz miał zejść z tego świata, podczas pierwszego spotkania nie mógł uchodzić za nikogo innego, jak za człowieka wręcz przesadnie słabego na ciele, jak i może nawet na umyśle. Można by pomyśleć, że jest giętszy od chwiejącej się na wietrze trzciny, a jednak, wbrew wszystkiemu, stał prosto i stąpał zdecydowanie, wytrwały i prowadzony swoją wiarą oraz przyświecającym mu celem.

Na to porównanie Dazaiowi od razu przypomniała się myśl Pascala: „Człowiek jest trzciną na wietrze, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą". W momencie, w którym ją sobie przywołał, obserwując mężczyznę z drugiego końca dachu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to była po prostu jego definicja. Fiodor był słaby, to prawda – chyba najtrafniejszym okazem powierzchownego „najwątlejszego w przyrodzie". Ktoś, kto go nie znał, mógł pomyśleć, że bardzo łatwo go złamać. Nie dawał sobą żadnych oznak bycia tym „silniejszym" osobnikiem, poza tym, wbrew wszelkim pozorom i zaprzeczeniom, był człowiekiem, istotą właściwie nijaką wobec wszechświata. A jednak był trzciną myślącą, i to tak myślącą jak żadna inna. Była w nim ta imponująca inteligencja, ta fascynująca mądrość, wiedza, charakter. Wyobraźnia. Nawet jako istota myśląca, jako jedyny pośród właściwie znanego kosmosu, zdawał się przewyższać wszystkie inne.

Według Pascala nic we wszechświecie nie może równać się z żadnym człowiekiem. Ale czy ktokolwiek wziął pod uwagę to, że kiedyś narodzi się ktoś, kto będzie sprawiał wrażenie, że może powalić na kolana nie tylko swój gatunek, ale i sam wszechświat?

Ametystowe oczy, choć ziejące wiecznym wycieńczeniem, posiadały w sobie fascynującą głębię; gdy się im przyjrzeć, sprawiały wrażenie posiadania całej masy najróżniejszych rozdroży i korytarzy, zawierających w sobie niebotyczną ilość komnat. Każde drzwi, które można było w nich dostrzec, były zamknięte i pilnie strzeżone. To tylko wzmagało ciekawość względem jego osoby oraz sprawiało, że człowiek czuł się nieco wstrzymany oraz pełen pewnego specyficznego respektu, ale na pewno nie tak, jak widok jego stojącej na krańcu dachu sylwetki.

Właśnie w takiej pozycji Fiodor się znajdował, gdy detektyw dotarł na miejsce. Przebrany już w swoje zwyczajowe ubranie, stał obrócony plecami do wejścia i spoglądał w dół na ulicę, po której pierzchali przerażeni goście koncertu. Wszędzie było pełno policji oraz straż pożarna, w drodze z pewnością były już także specjalne jednostki. A jednak Demon stał na tle dymu i ognia, na tle lamp radiowozów i całego miasta. W powietrzu unosił się swąd spalenizny i przerażenia, a także odgłosy chaosu i służb specjalnych. Nocne niebo i wiatr, który poruszał i trzepotał czarną peleryną tej potężnej trzciny, tylko dodawały wzniosłości tej iście spektakularnej scenerii.

Taka moc, ta nadnaturalna, to tylko Jego przywilej. Ludzkość nie powinna z niej korzystać, to prowadzi jedynie do katastrof, nieszczęścia, zakrzywienia rzeczywistości. Coś takiego nie powinno istnieć. Zakłóca jedynie porządek świata i prowadzi go ku końcowi.

Swoją słodką krucjatą zamierzasz więc stworzyć nowy, idealny świat, gdzie takie wyróżnienie nie będzie miało prawa bytu, a Bóg pozostanie Bogiem. Skoro pragniesz stworzyć własną utopię, to kto tak naprawdę będzie w niej prawdziwym Bogiem?

Gdy Dazai przypomniał sobie wyraz twarzy Dostojewskiego z tamtej chwili i zestawił go sobie z jego obecnie emanującą potęgą sylwetką, aż poczuł przechodzące mu po plecach ciarki. Ten mężczyzna miał w sobie coś niesamowitego, co wzbudzało w człowieku zainteresowanie i chęć może nie tyle co podążania za nim, co niemal chorobliwego poznania. Nieważne, jak bardzo detektyw nie chciał tego przed sobą przyznać, z pewnością był niejednym, który uległ tej ciekawości. Miał jedynie nadzieję, że będzie jedynym, który dotrwa do samego końca. Nie, on był pewien, że nim będzie. W końcu nie od dziś jego celem było spowodowanie upadku tej osobliwości. Dla siebie, dla swojej satysfakcji i wygody, i może troszkę dla umocnienia myśli Pascala.

Dostojewski chciał stać się nowym Bogiem. Czy wtedy jednak nie przestanie być człowiekiem i mieć jakiekolwiek szanse ze wszechświatem?

– Całkiem. Ale na kolana nie powala.

– Uważaj na słowa – burknął Osamu, rozumiejąc aluzję. – Może nie jest takie wspaniałe jak twoja gra na wiolonczeli i nie possiesz mi z zadowolenia, ale nie możesz mnie winić. Nie włożyłem w to za dużo serca, co jest twoją winą.

– Moją? – Fiodor uniósł lekko kąciki ust, spoglądając na towarzysza, który podszedł nieco bliżej. – Nie bardzo rozumiem.

Teraz zdawał się wyglądać jeszcze majestatycznej, gdyż obrócił się do tego wszystkiego tyłem – był ponad to. Te krzyki, płacze i obłęd na dole kompletnie go nie ruszały. Całą swoją uwagę poświęcał teraz jedynie swojemu kochankowi, przy którym uchylał nieco swoje drzwi, pozwalając zajść dalej w zgłębianiu swego nadzwyczaj przychylnego spojrzenia. Przez to Dazai czuł się w pewnym sensie wybrańcem, a to go denerwowało. Jako ktoś głęboko osadzony w ciemności, ktoś nieufny i chorobliwie samotny oraz nierozumiany, zawsze miał tendencję do idealizowania osoby, którą darzył uczuciem, ale tutejsza wieczna rywalizacja podsycała jego irytację.

– Rozumiesz.

– Nie wiedziałem, że z ciebie taki romantyk.

– To teraz już wiesz.

– Interesujące.

Dazai przewrócił oczami i zerknął na zegarek. Minęło niecałe dziesięć minut odkąd ostatni raz rozmawiał z kimkolwiek z Agencji czy Mafii i wyrzucił słuchawkę. Wszyscy powinni być już na zewnątrz i zapewne rozglądali się za swym znanym z aktów autoagresji znajomym. To oznaczało, że miał jeszcze jakieś maksymalnie piętnaście nim zaczną go szukać i znajdą. Spodziewał się, że Atsushi dotrze tu pierwszy – skoro jego przemiana w tygrysa czyniła go niemal nietykalnym na większość obrażeń, będzie mu najłatwiej wbiec po budynku na sam jego dach, gdzie, idąc logicznym tokiem myślenia, było w tej chwili najbezpieczniej. Możliwe też, że Tanizaki, zatrwożony powodzeniem tajnego planu, zabierze się z nim. Zwłaszcza że zapewne będzie chciał chronić swojego kolegę – Dazai nie omieszkał mu wysłać wiadomości, by nie wstrzymywał się niepotrzebnie, jeśli chodziło o ładunki wybuchowe. Zawsze lubił dramat i tragedię, więc nie sądził, aby była to przesada, szczególnie jeśli miałoby pomóc w uczynieniu efektu końcowego tylko bardziej satysfakcjonującym.

– Jak zamierzasz się stąd ulotnić? – zapytał, podchodząc jeszcze bliżej szczura.

– Och, to proste. Po prostu ucieknę.

– „Po prostu ucieknę"? Ciekawe, jak zamierzasz to zrobić z trzema organizacjami pod nosem i mną za swoimi plecami.

– Na razie ja zawsze znajdowałem się za twoimi plecami. Nie zamierzam tego zmieniać.

– To nawiązanie do seksu czy twojej wyjątkowej umiejętności zaskakiwania mnie?

– Wedle uznania.

Dazai zmarszczył brwi. Ironiczny dziad. Podoba mi się.

– Fajnie. Relaksujesz się w towarzystwie zatrwożonych krzyków i unoszącego się w powietrzu uczucia strachu? Przykro mi, że nie mam ze sobą herbaty.

– Herbata zdecydowanie by się przydała. Chętnie bym się jej napił, gdy to wszystko się skończy.

– Uwierz mi, o niczym innym nie marzę – westchnął i wyciągnął telefon. – Ale sam ją sobie zrobisz. Ta bomba w centrum dowodzenia była twoja, wiem o tym. Aż walnęło mną o ścianę i teraz boli mnie ręka, toteż z zemsty ci nie usłużę.

– Twoje sposoby na odpłacenie się doprawdy mrożą mi krew w żyłach.

– Poczekaj aż dojdziemy do momentu, w którym zjesz coś, na co czekałem cały dzień. Bombę mogę wybaczyć, ale ukradnięcie jedzenia i zdruzgotanie moich całodziennych marzeń o skonsumowaniu go z lubością? Nie uznaję litości – parsknął i ostatecznie stanął wreszcie obok niego, chowając telefon z powrotem do kieszeni. Wiadomość wysłana.

Zerknął w dół na całą tą przerażoną gawiedź. Dołączyła do nich cała chmara gapiów, która wolała oglądać katastrofę za pośrednictwem kamer swoich telefonów, aniżeli oczu. To bardzo wymowne. Ludzie patrzyli na świat przez wygodny dla siebie pryzmat; czasem składał się on z ich oczekiwań, czasem z niespełnionych marzeń, a momentami z wytworzonej sobie tarczy, która miała ich chronić przed tym, czego jeszcze nie znają. Zlepek tego wszystkiego był tragiczną ułudą. Czy nie lepiej było postrzegać wszystkiego takim, jakim faktycznie było? Czy nie lepiej nie zasłaniać sobie oczu i uszu, nie brać kredki do ręki i nie malować tego wszystkiego na kolory, jakie tylko nam odpowiadają?

Dazai aż się uśmiechnął, czując się jak hipokryta. Rozprawiał o tym, by zaakceptować świat, nie próbować go zmienić i sobie podporządkować, a całe życie robił zupełnie odwrotnie. Zbyt chciał czuć, że ten świat nie jest jednak taki okropny. Jakaś mała nadzieja, że może jednak istnieje coś, dla czego warto w nim żyć, tliła się w nim od zawsze. Może to był pewien sposób na przetrwanie? Może dlatego nigdy do końca nie udawało mu się umrzeć? W końcu jak inaczej wstać z łóżka, niż mając jakiekolwiek nadzieje na to, że ten dzień może być odrobinę lepszy za sprawą jakiegoś magicznego cudu? Zawsze czekamy, aż spotka nas coś dobrego, ale nie garniemy się do tego, byśmy to my spotkali coś dobrego. Cóż, zawsze był wygodnicki.

– Od dłuższego czasu chcę cię o coś zapytać – odezwał się nagle Dostojewski, przykuwając jego uwagę.

– O co?

– O twoje ulubione kwiaty.

Brązowe oczy zwróciły się ku mężczyźnie, patrząc na niego z lekkim niezrozumieniem. Skąd tak nagle takie pytanie?

– To sobie wybrałeś temat do rozmowy w środku akcji... a co, zamierzasz mi kupić? I to mnie tu oskarżał o bycie romantykiem – prychnął i włożył ręce do kieszeni spodni. Odbił się stopą od krańca dachu i przeszedł kilka kroków na bardziej stabilny i mniej kuszący oraz przyprawiający o zawroty głowy grunt. – Hm... myślę, że róże.

– To dziwne... odnoszę wrażenie, że nie mówisz prawdy.

– W pewnym sensie możesz mieć rację.

– W pewnym sensie? – powtórzył zaciekawiony i podszedł bliżej.

– Tak, ale nie będę ci teraz tego tłumaczył. Skupmy się może raczej na otoczeniu. Brzydzę się nim i tymi wszystkimi ludźmi. Wszyscy stają się tacy nudni. Gdy wybuchł pierwszy ładunek, Chuuya, będąc w tamtej chwili ze mną, mimo wszystko użył swojej zdolności grawitacji na całym budynku, by zatrzymać gruzy i uratować ludzkie życia, nie wiedząc, gdzie tak naprawdę to wszystko się odbywa – poskarżył się, cmokając z niezadowoleniem. – Strasznie zmiękł. Szef nadal ufa we wszystko, co robię, podobnie Atsushi, ale to nic nowego...

– Ale za to tracisz zaufanie reszty współpracowników.

– O, tak. Dziękuję za pocieszenie. I za to, że to przywołałeś. To ułatwia mi sprawę.

Dostojewski przekrzywił głowę, a wtedy rozległ się kolejny wybuch. Budynek zatrząsł się w posadach, dwójka konspiratorów miała trudność z ustaniem na nogach. Dwa piętra niżej parking zajął się ogniem, który szybko wspinał się w ich stronę, tym samym mając wprawić mężczyzn w poczucie uciekającego im czasu, dając im do zrozumienia, że nie powinni marnować go na niezobowiązujące pogawędki.

– Ogień się rozprzestrzenia – zauważył Demon tonem, jakby wędrujące w jego stronę, chcące go strawić płomienie były częścią jego rutyny, do której zdążył już przywyknąć. Cóż, może i są. – Nie powinieneś stąd uciekać?

– To miłe, że się martwisz, ale nie rozprzestrzenia się.

– Słucham?

Każdy normalny człowiek zapewne trząsłby się w tej chwili ze strachu, bojąc się, że może skończyć w dość bolesny sposób. „Jak to?! Przecież widzę! Musimy stąd uciekać!" – to powinna być jego jak najbardziej normalna i pożądana reakcja. Otóż, jeśli chodziło o Fiodora, pojęcie normalności bezsprzecznie nie istniało. Co było ważniejsze od własnego życia poza powodzeniem swego planu? Zaspokojenie ciekawości.

Dazai uniósł kąciki ust. Fiodor wiedział, że nie tyle, co nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, co za tym wyjątkowo korzystnym dla niego zapewnieniem stał nikt inny jak towarzyszący mu kochanek. Choć ten był znany z tego, że chętnie zagląda śmierci w oczy, konanie w agonii w płomieniach nie było szczytem jego marzeń. Poza tym znali się na tyle dobrze, że Rosjanin rozeznawał się w jego uśmiechach.

– Wysłałem SMS-a do pewnej osoby – odezwał się znów niedoszły samobójca, ponownie wyjmując telefon z kieszeni i sprawdzając treść wiadomości oraz jej czas. – „Za pięć minut zneutralizuj swoją zdolność". Zgodnie z moimi obliczeniami pięć minut mija właśnie... teraz.

I, zgodnie z jego słowami, tak właśnie się stało. Po określonym czasie wszystko dookoła zajęło się pobłyskującą zieloną poświatą. Z nieba spadło kilka płatków „śniegu" i w jednej chwili ich rzeczywistość jakby się zatrzęsła. Trwało to zaledwie parę sekund, a gdy nastąpił koniec, wszystko wróciło na swoje miejsce.

Cóż, nie do końca wszystko. Wszechobecny dym, ogień i swąd spalenizny zniknął. Nie było słychać żadnego wybuchu, żadnego krzyku, niczego. Nie było już wstrząsów, wspinających się płomieni i uczucia, że najlepiej byłoby wziąć nogi za pas, jeśli chce się ratować skórę. Budynek oraz jego otoczenie wyglądało tak, jakby nic się nigdy nie wydarzyło, a umowny atak terrorystyczny nie miał miejsca.

Bo w rzeczywistości nie miał. Nic z tego, co miało miejsce w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu minut, nie wydarzyło się naprawdę. Wszystko było iluzją Lekkiego Śniegu, stworzoną przez Tanizakiego na życzenie Dazaia. To na tym opierał się jego plan.

– Ach... – Dostojewski rozejrzał się dookoła, a na jego twarzy wykwitł radosny oraz zadowolony uśmiech. – Rozumiem.

– Dazai-san! – zgodnie z przewidywaniami, w tym samym momencie na dach wskoczył Atsushi. Jego ludzkie ręce i nogi ustąpiły szalenie silnym i wytrzymałym tygrysim łapom, zaś na jego plecach siedział sam Junichirou. Cóż, jakoś musiał się tu dostać. Nakajima wyskoczył wprost za Demonem, więc gdy starszy kolega wreszcie z niego zszedł, obaj zaczęli wpatrywać się w terrorystę zszokowani. – To jest...? To... Dazai-san, odsuń się!

– To wy się lepiej odsuńcie. Dehumanizacja, pamiętasz? – pomachał ręką, zdumiony, że tygrys tak szybko zorientował się, z kim miał do czynienia.

– Co tu się dzieje?! Tanizaki-san właśnie...

– Jestem w trakcie wyjaśniania. Choć tobie najbardziej się przyda, nieprawdaż? – uśmiechnął się wesoło, przenosząc znów wzrok na Fiodora. Atsushi był tu jedynym niedoinformowanym, więc w głównej mierze tracił oddech dla niego. – Nie było żadnych bomb. To nie szczęśliwie obecny tu z nami Dostojewski jest za to wszystko odpowiedzialny... ale ja.

– Ale dlaczego?!

– Och, to proste. Nie widzisz, do czego nas to doprowadziło? – poszerzył uśmiech, wskazując na Rosjanina. – Mistyfikacja była potrzebna, byście wszyscy uwierzyli, że znów mamy z nim do czynienia... by i on myślał, że to wszystko jest prawdziwe. Dzięki temu zagoniliśmy szczurka w kozi róg – cóż, ja „zagoniłem". A i zabawa była przednia. Fiodor odpowiedział mu twierdząco na to niewypowiedziane przekonanie, znów się uśmiechając. – Uczestnikom koncertu nic się nie stało. Spanikowana gawiedź także była częścią iluzji. Tak naprawdę to koncert dalej się odbywa i wszyscy bezpiecznie siedzą oraz go słuchają. Czy mi się wydaje, czy właśnie kończy się Symfonia młodzieńcza? – zerknął przez ramię na otwarte drzwi, przez które tu wszedł. Muzyka rozlegała się cicho, acz w miarę słyszalnie, jako że Dazai pozwolił sobie na pozostawienie wejść do sali koncertowej otwartych. – Ukrycie tego przed wami było fundamentalne, w końcu, wasze zaangażowanie i przerażenie było takie prawdziwe... aż serce rośnie. Choć jestem w szoku, że Mori-san też dał się nabrać. Chuuya nie zamierza się pojawić? Wnioskuję, że nie, skoro nie słyszę szczekania z oddali.

– A więc to wszystko było... zaplanowane?

– Nie inaczej – kiwnął głową. Powinieneś się już do tego przyzwyczaić. – Naprawdę sądziłeś, że terrorysta użyłby bomb o tak niewielkim zasięgu i szkodliwości? Tacy ludzie posiłkują się nimi w jakimś celu, najczęściej, by oczywiście zabić. Gdyby to był prawdziwy atak, budynek już dawno leżałby w kawałkach.

Cóż, w każdym razie takie jest powszechne przekonanie. Akurat te ładunki wybuchowe były tylko rekwizytem, mającym podgrzewać atmosferę i pomóc uczestnikom tego przedstawienia wysunąć potrzebne do jego przeprowadzenia wnioski. Wszystko poszło dobrze... poszłoby, gdyby nie nieustający uśmiech Rosjanina, który z każdą chwilą podobał się Osamu coraz mniej. Jego podejrzliwość sięgnęła zenitu, gdy to wynaturzenie jedynie się poszerzyło kiedy Tanizaki wyciągnął zabrany zgodnie z instrukcjami pistolet i wycelował mu nim w plecy.

– Ciekawy koncept. Zmieniam jego rangę.

– Czyżby? Nie wygląda.

– A jednak. Czyż to nie ty powiedziałeś, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje?

– Na głos? Nie, nie sądzę. Wydaje mi się, że to twoje słowa.

– Och, wybacz. Czasem mi się myli... w końcu myślimy tak podobnie.

Detektywowi nie spodobała się nutka ironii oraz pewnej beztroski w jego tonie. Był pewien, że coś przeoczył. Musiał, inaczej Demon nie byłby tak zadowolony. To niezwykle podniosło mu ciśnienie, ale starał się usystematyzować, by ocenić sytuację na chłodno i nie dać się rozproszyć. Co takiego pominąłem? Siedział nad tym planem dość długo i sprawdzał wszystko dokładnie kilka razy. Był pewien, że jest dopięty na ostatni guzik. Co więc sprawiło, że w jednej chwili stał się bliższy porażki niż zwycięstwa, którym chełpił się jeszcze zaledwie moment wcześniej?

Gdy Rosjanin się ruszył, zrozumiał. Och, w istocie, myślimy bardzo podobnie. Mężczyzna zrobił dosłownie dwa kroki w bok, pozwalając mu zobaczyć to, co było za nim. A raczej tego, który tam stał. Tanizaki zamiast podążyć lufą za odchodzącym anemikiem, nadal celował w to samo miejsce, gdzie ten przed chwilą się znajdował. Teraz jednak, gdy usunął się z drogi ewentualnego pocisku, stał na niej nikt inny jak sam Dazai.

– Przepraszam, Dazai-san – rudowłosy mimo swojej pozycji i jasnych zamiarów był roztrzęsiony, o czym jasno świadczył jego głos oraz drżące ręce. – On... porwał Naomi. Zabrał ją i... powiedział, że jeśli... że jeśli cię nie zastrzelę, zabije ją. Moją Naomi...

Brunet przymknął oczy. Niech go jasna cholera. Nie dość, że wykorzystaliśmy tą samą osobę, to jeszcze użyliśmy podobnych argumentów do zawarcia jej w naszym planie? Popatrzył na Rosjanina, który uśmiechał się delikatnie, acz nieco złośliwie, rzucając mu typowe dla siebie spojrzenie „co teraz zrobisz?".

– Nie martw się – uprzedził go. – Nie miałem pojęcia, że także zamierzasz skorzystać z jego... pomocy. Zależało mi tylko na jednym i właściwie to już mam, czego chciałem.

Ach. Oczywiście. Nie zamierzał go wcale zabić. Po prostu chciał zobaczyć na jego twarzy zdezorientowanie, zaskoczenie. Na razie ja zawsze znajdowałem się za twoimi plecami. Nie zamierzam tego zmieniać." Niech cię, Dostojewski... Mogli darzyć się uczuciem, ale gra zawsze pozostawała grą.

To nie mogło się tak skończyć. Osamu nie mógł znów skończyć z poczuciem przegranej. Irytacja paliła go w tamtej chwili w przełyk. Wiedział, że Fiodor go nie zabije, a w każdym razie tak sądził. Ale skoro nie miał tego w planach, jak chciał powstrzymać nadchodzący pocisk? Własnym ciałem? Detektyw aż parsknął na tę myśl. Co, może podarował mu pistolet bez nabojów? To było całkiem możliwe - gdyby sam dał Tanizakiemu broń i rozkazał jej użyć, wtedy miałby stuprocentową pewność, że nie zrobi on Dazaiowi krzywdy. Tylko co potem? Próba zabójstwa się nie uda, a on grzecznie da się zakuć w kajdanki? Mówił, że „po prostu ucieknie", więc może niekoniecznie właśnie to zakładał. Możliwości było wiele, brunet nie miał ochoty się teraz nad nimi wszystkimi zastanawiać, bo im dłużej milczał, tym więcej satysfakcji mu sprawiał.

Zachowujesz się jak dziecko, które dostało wymarzoną zabawkę i za nic nie chce jej oddać, za nic nie chce się dzielić. Aż tak bolałaby cię utrata tej zabawki? Więc żeby cię pokonać, muszę ci ją odebrać?

Och... to jest pomysł. Kompletnie szalony i poroniony pomysł, a jednak... Dazai nie widział innego sposobu, by zagrać mu w tym momencie na nosie. Tylko czy naprawdę musiał ginąć? Czy był aż tak zdesperowany, by ukazać swoją wyższość, aby posunąć się do takich czynów? Tak. Tak, odpowiedź brzmi: tak. Jeśli dzięki temu miał go zaskoczyć i pokrzyżować jego plany oraz zetrzeć mu z twarzy ten triumfujący uśmieszek, był tego pewien jak niczego innego na świecie.

Już zauważył zmianę jego ekspresji, gdy zrobił pierwszy krok w stronę mierzącego do niego kolegi. Jeszcze nie wiedział, ale już przeczuwał. Nad instynktem i falą myśli nie zawsze można było zapanować, potrzeba była odrobina czasu.

Drugi krok. A może jednak nie zginę? To by było rozczarowujące. Junichirou był człowiekiem prawa. Żył po stronie światła, w blasku moralności. Czy byłby zdolny zabić z zimną krwią? Czy rzeczywiście miał taką siłę, by to uczynić? Przez chwilę Osamu miał pewne wątpliwości, ale wtedy spojrzał mu w oczy.

Naomi. Naomi była dla niego wszystkim. Siostrą, członkiem rodziny, miłością, najbliższą mu osobą, obsesją. Dla niej byłby w stanie zrobić wszystko i żadne zasady nie miałyby znaczenia. Nie, jeśli chodziło o Naomi.

– Tanizaki-san! Odłóż broń, proszę! – krzyknął zatrwożony Nakajima, chcąc spróbować podejść do współpracownika. – Znajdziemy Naomi-san, uratujemy ją! Jestem pewien, że coś da się zrobić, nie musisz się do tego posuwać! Dazai-san... Dazai-san pomoże...

– Spokojnie, Atsushi-kun. Daj mi to załatwić – uspokoił go i uniósł nieznacznie otwarte dłonie w górę, wracając spojrzeniem do uzbrojonego. – Tanizaki-kun... wiem, co czujesz. Chcesz ochronić ukochaną, boisz się jej utraty... rozumiem to. Też kiedyś kochałem i straciłem tą osobę... to naprawdę dewastujące uczucie. Nie mogłem nic zrobić, by jej pomóc, by ją ocalić. Byłem bezradny jak dziecko i musiałem patrzeć, jak umiera... słuchać jej ostatnich słów... i przeklinać Boga, że to się wydarzyło, że to nie ja byłem na jej miejscu – mimowolnie spuścił na chwilę wzrok, a jego tęczówki zaszły mgłą. Zawsze czuł się podle, gdy to sobie przypominał, nie tylko ze względu na obietnicę, którą wtedy złożył, ale przez sam fakt ostatniego pożegnania z ukochanym. – Ty nie musisz tego robić. Nie musisz tego czuć, nie musisz tego wszystkiego doświadczać... możesz sobie pomóc. Sobie i Naomi. Wszystko da się zrobić, zawsze jest jakieś wyjście.

– Właśnie! – włączył się znów tygrys. – Widzisz, Tanizaki-san, możemy...

– Zastrzel mnie.

Choć byli na świeżym powietrzu, miał wrażenie, że znacznie ono zgęstniało. W momencie, w którym cała towarzysząca mu trójka wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem, zrobiło się bardzo niekomfortowo. Cóż, w każdym razie dla nich. Kąciki ust Dazaia drgały niebezpiecznie, gdy powstrzymywał się od śmiechu. Tak, tak jest. Zrób to, no dalej. Ledwo też dawał radę nie rzucić Dostojewskiemu wyzywającego spojrzenia czy też uśmiechu. Pokrzyżowanie mu planu w połączeniu z ignorancją wobec jego osoby było jednak zbyt satysfakcjonującym połączeniem, by mógł temu ulec.

– Co ty mówisz?!

– Zastrzel mnie. Powiedział, że jeśli to zrobisz, Naomi będzie wolna i bezpieczna, prawda? To złoczyńca, jeden z gorszych, jakiego nosi ta plugawa ziemia, ale słowny. Wierzę, że odda ci ją całą i zdrową. Jedyne, co musisz zrobić, by tak się stało, to mnie zabić.

– Dazai-san, przestań!

– Milczysz. To niedobrze – Osamu przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niego w sposób, który miał być pocieszający. – Czyżbyś się wahał? Przedkładasz życie jednego nic niewartego człowieka i swoją moralność nad życie ukochanej siostry?

– Ja... nie...

– Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli teraz się wycofasz, już nigdy jej nie zobaczysz? Och, przepraszam. Znając metody tego tu, zobaczysz, ale nie całą i zdrową, a martwą i w kawałkach. Uprzednio z pewnością poddadzą ją jakimś torturom, by sprawdzić, czy może czasem wie coś przydatnego. Będzie cierpiała.

– Dazai-san!

– Chyba że mnie teraz zastrzelisz. Wtedy nic się takiego nie stanie. Tanizaki-kun, popatrz na mnie – poprosił łagodnie, będąc już dosłownie parę kroków od spluwy. – Nie mam ci tego za złe, nie będę miał. Ciężko pracowałeś, gdy powierzyłem ci twoje zadanie. Jeszcze jednocześnie byłeś zastraszany i ukrywałeś to przed wszystkimi... to musiało być okropne. Gdybyś jeszcze do tego stracił Naomi, nie podniósłbyś się z tego. Nie chciałbym tego dla ciebie, rozumiesz? Sam wiesz, że nie cieszę się życiem. Wielokrotnie starałem się je sobie odebrać, gdybyś mi pomógł spełnić moje marzenie, a przy okazji ocalił siostrę... to byłaby łaska i korzyść w jednym, nie sądzisz?

– Wystarczy.

Och?

– Nie przerywaj mi, gdy robię ci na przekór. Czyżbyś się przestraszył? – rzucił, dosłownie na moment odrywając wzrok od Tanizakiego i przenosząc go na Dostojewskiego. Ach... ta mina jest warta dla mnie wszystkie cierpienia. Szkoda, że pewnie widzę ją ostatni raz.

– Co takiego?! – wrzasnął znów Atsushi i w końcu wszyscy na niego spojrzeli.

Okazało się, że nie zwracał się do nich, a krzyczał do słuchawki, bo zasłaniał sobie ucho dłonią, by lepiej słyszeć. Wydawał się jeszcze bardziej przerażony niż podczas tej całej zabawnej manipulacji, na co Dazai aż zmarszczył brwi. Choć spodziewał się tego, że wszyscy na dole mogli ich podsłuchiwać za sprawą komunikatorów detektywów, nie uważał raczej, by ktokolwiek z nich postanowił zainterweniować jedynie werbalnie. Właściwie to dziwił się, jakim cudem nie ma tu jeszcze całej Agencji wraz z Mafią. Może jednak nie słuchają?

– Jak to helikopter?!

– Helikopter? – powtórzył, zbity z tropu. – O czym ty mówisz?

– Zauważono nieznanego pochodzenia obiekt latający w pobliżu! Sądząc po kierunku, leci prosto na nas!

Że co proszę? Skąd tu nagle...

– To ty – warknął do Dostojewskiego, opuszczając ręce i całkowicie zapominając o pistolecie, który miał prawie przy piersi. – Tak chciałeś sobie uciec? Polecieć helikopterkiem? Miałeś wejście smoka to wyjście też musi takie być, co?

– Taki był początkowy zamysł – przyznał. Jego głos był zimny. – Ale musiałem zmienić swoje plany.

– Co...?

Osamu przestał cokolwiek rozumieć. Wszystko mieszało mu się do tego stopnia, że wydawało mu się, iż pojął właściwie dopiero wtedy, gdy Fiodor zaczął po prostu powoli się cofać na drugą stronę dachu, a śmigłowiec stał się słyszalny w ich okolicy. Zdawało się, że przyspieszył, bo już zaledwie po chwili mężczyźni mogli go zobaczyć. Wielka czarna kula, siejąca zamęt i harmider, krążyła między budynkami bez żadnego oznaczenia, bez niczego, co mogłoby pomóc ją zidentyfikować. Helikopter faktycznie więc nie należał ani do Portowej Mafii, ani do Specjalnej Jednostki Operacyjnej, która, sądząc po okrzykach żołnierzy z dołu, wreszcie dotarła na miejsce i to zdawało się, że w ostatniej chwili.

W momencie, w którym rozpoczął się wrogi ostrzał, wszyscy trzej detektywi od razu rzucili się do ucieczki, by uciec pociskom. Dopiero po chwili zorientowali się, że ludzie Dostojewskiego, którzy skrywali się za blachami latającej bestii, wcale nie mierzyli w ich stronę, a atakowali tych na ziemi. Choć wznosili się w powietrzu dosłownie parę metrów od nich, nikt nawet nie pokusił się o wycelowanie w ich stronę. Coraz bardziej umykający Dostojewski nie wskoczył również na pokład, by zmyć się z tego miejsca na dobre, co tylko bardziej budziło wątpliwości co do niekoniecznie korzystnej pozycji śmigłowca. Co tu się wyprawia?

W końcu zrozumiał, ale o wiele za późno. Gdy ulokowani na wysokich piętrach budynku naprzeciwko członkowie organizacji rządowej rozpoczęli kontratak, cała ta „bitwa" nie trwała długo. Wymierzywszy w głowicę i silnik turbowałowy, szybko zatriumfowali. Nie pomyśleli jednak o jednym dość istotnym szczególe wybuchu maszyny oraz jej odrzucie, który spowodowali. W przeciwieństwie do Dostojewskiego.

Zanim Dazai wziął nogi za pas, zdążył go jeszcze wykląć w myślach słowami zbyt złymi, by je wypowiedzieć. Choć w jednym mógł sobie tego dnia pogratulować – Demon nie był ostatnim, o czym pomyślał, nim stracił przytomność. Był nim lecący w jego stronę, płonący śmigłowiec. W końcu to ostatnie, co pamiętał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top