13 - Dwóch królów
Tak jak obiecał, Dazai pozwolił jeszcze zagrać utwór Rachmaninowa. Nie wrócił jednak na górę, by zasłuchać się w nim jak w poprzednich kompozytorach, a kręcił się po korytarzu, zastanawiając się, co robić.
Miał ochotę porzucić swój plan i wrócić do domu jak gdyby nigdy nic, ale wiedział, że nie mógł tego zrobić. Zbyt wiele działań zostało wprawionych w ruch, nie mógł ich już zatrzymać. Cóż, właściwie mógł, ale wtedy jego reputacja w oczach kolegi z biura mogła zostać może nie tyle co nadszarpnięta, co po prostu istniało wysokie prawdopodobieństwo, że byłby brany częściej pod lupę z jego inicjatywy. Nie miał ochoty wszystkiego odwoływać i potem się tłumaczyć, więc chcąc nie chcąc musiał pozwolić dziać się temu, co dzia się miało.
W tym celu musiał jednak wrócić na swą lożę.
– Dazai-san?
Był już w połowie drogi. Stanąwszy przy schodach na półpiętrze, obrócił się w stronę nawołującego go Nakajimy, który prawdopodobnie został wysłany, by go poszukać. Co zastanawiające, był na dole, a to znaczy, że musiał być na tym samym piętrze, co zabawiający się ze sobą kochankowie zaledwie parę minut wcześniej. Mimowolnie przez głowę przemknęło mu pytanie, czy może cokolwiek zasłyszał lub widział jak któryś z nich opuszcza zapomniane przez władze budynku pomieszczenie. Jego wyraz twarzy jednak na nic takiego nie wskazywał, toteż Dazai czuł się spokojny.
– Och, Atsushi-kun.
– Szukałem cię. Co ci się stało, dlaczego tak nagle zbiegłeś?
– Ach, wiesz... większa potrzeba – zachichotał, mając nadzieję, że to tłumaczenie zniechęci go do dalszych pytań. – Ale już ją załatwiłem, na szczęście, choć było blisko... wracamy? Przerwa chyba już się skończyła.
– Tak, w zasadzie tak – tygrys zrównał się z nim i nagle przyjrzał mu się uważnie. – Co masz na twarzy?
– Co mam...? – ożeż kurwa. Momentalnie przetarł ją wierzchem marynarki, może trochę zbyt gwałtownym ruchem. Wyczyściwszy wargi, zobaczył na rękawie niewielkie ilości nasienia Demona i serce aż podeszło mu do gardła. Specjalnie mi o tym nie powiedział! Zabiję go, jak nic, zabiję... – A-ach... to jest... lukier.
– Lukier?
– Na dole rozdawali pączki, nie widziałeś? Poczęstunek był wpisany w program, o ile się nie mylę... – zlizał językiem słoną i zimną spermę z kącików ust, usilnie starając się nie skrzywić. Po prostu zamorduję, niech no tylko się do mnie zbliży... – Nie załapałeś się, szkoda. A tak w ogóle to jak ci się podoba? – zmienił temat, kontynuując drogę na górę.
Miał jedynie nadzieję, że naiwny Atsushi złapie się na to godne pożałowania wyjaśnienie i nie będzie drążył ani dociekał, jak to w ogóle możliwe, by w takim miejscu było coś takiego jak poczęstunek dla gości. Liczył na to, że niewiedza młodzika weźmie w górę i zwyczajnie uwierzy w te bzdury. Miał wyjątkową tendencję do zawierzania we wszystko, co wychodziło z ust jego mentora, a to bywało naprawdę bardzo pomocne. I tak samo naiwne oraz głupie.
– To jest... coś nowego – odpowiedział po chwili, wyraźnie zakłopotany. Osamu wcale nie liczył na jakąś górnolotną odpowiedź. Był pewien, że chłopak się tu nudził, ale z grzeczności nie chciał tego przyznawać przed przełożonym, który zabrał go na to wydarzenie i, jak zdążył zaznaczyć wcześniej, wydał na niego pieniądze. – Nie mieści mi się w głowie, jak można skomponować taki długi i różnorodny w wykonaniu utwór...
Dazai zacisnął pięści w kieszeniach spodni, nie wiedząc, czy jego towarzysz mówi o całości, czy konkretnie o występie Fiodora. Całe szczęście, że nie miał prawa wiedzieć, iż w istocie był świadkiem gry jednego z wrogów numer jeden Agencji. Ciekawe jednak czy inni zdawali sobie z tego sprawę? Nie liczył na spostrzegawczość żadnego z detektywów, ale nie mógł powstrzymać tego, że jego myśli na moment uciekły w stronę niechcianych gości, których postrzegał jako kolejne źródło potencjalnych problemów tego wieczora.
Nakajima zerkał na niego z boku i mężczyzna doskonale to wyczuwał. Nie dawał żadnych oznak zdenerwowania czy rozdrażnienia, które poniekąd odczuwał. Na razie nic nie szło po jego myśli, a on nie znosił, gdy tak się działo. Choć miewał przebłyski nastawienia, że gdy w grę wchodziła niespodziewana spontaniczność, mogło być tylko zabawniej i ciekawiej, to zdecydowanie wolał mieć wszystko pod kontrolą; wtedy czuł się jak ten przysłowiowy król na szachownicy. Teraz mógł jedynie osłaniać się swoimi pionkami i liczyć, że przynajmniej uda mu się z tego wszystkiego wyjść z twarzą. Tyle zdążyło się wydarzyć podczas tak niedługiego czasu, że już tęsknił za swoją kanapą. I może Fiodorem, który leżałby na niej wraz z nim.
Teraz ta wizja nie napawała go takim obrzydzeniem do własnej słabości i zdziwieniem, gdy znał i jego uczucia. Chyba nigdy nie obdarzył czyjejś mentalności takim zaufaniem i nie do końca wiedział, czy dobrze robił. Inaczej – wiedział, że postępował źle i nieodpowiedzialnie, ale nie mógł zmusić się do tego, by mu nie zawierzyć. Ta jego godna pożałowania część, która pragnęła bliskości, zrozumienia i wreszcie chwili rzeczywistej satysfakcji całkowicie zdominowała zdrowy rozsądek. Przez nią zakrywał oczy i uszy, by uchronić się przed depczącymi mu po piętach konsekwencjami czystych emocji, które mogły zwalić mu się na głowę dosłownie w każdej chwili.
Dazai po prostu chciał wierzyć, że wreszcie spotkało go coś dobrego.
– Tu jesteś! – usłyszał rozwścieczony wrzask i aż się obrócił. Gdyby to był Kunikida, po prostu by przystanął i na niego poczekał. Chuuya jednak oznaczał kłopoty i należało się z nimi zmierzyć jak najszybciej. Przewidywalnie.
– Och, Chuuya.
– Nie udawaj zdziwionego – warknął rudowłosy i momentalnie znalazł się przy nim. Chwycił go za kołnierz i przyszpilił do ściany, rzecz jasna, wcale niedelikatnie. Dazai poczuł upierdliwy ból w okolicach tyłu głowy oraz kręgosłupa, ale nie dawał po sobie tego poznać. Jedynie wbijał wzrok w szafirowe tęczówki z pewnym pobłażaniem. Cóż za zaskoczenie. – Co ty znowu kombinujesz, co?
– Dazai-san!
– Nie przejmuj się, Atsushi-kun – uspokoił chłopaka, zerkając na moment w jego stronę. – Dam sobie z nim radę. Bądź tak łaskaw i pójdź po resztę, dobrze? Rachmaninow się kończy.
– A co to ma do rzeczy? – warknął Nakahara, gdy tygrys odbiegł w swoją stronę.
Osamu poczekał, aż zniknie za rogiem. Korytarz, na którym się znajdowali, był dość długi, ale przestraszony detektyw umknął im z oczu dość szybko. Teraz, co choć nieco dziwne, to jak najbardziej zamierzone, byli partnerzy zostali na nim sami w otoczeniu ciemnożółtych dywanów, beżowych, zdobionych ścian i całej masy sprawiających wrażenie imponująco drogich żyrandoli. Specjalnie wykreowano je tak, by wyglądem nie przypominały lamp ze świetlówkami, a stare, dziewiętnastowieczne, kryształowe konstrukcje ze świecami. Wszystko nadawało temu miejscu przestarzałej aparycji, ale taką właśnie Dazai lubił. Zdecydowanie bardziej przypadała mu do gustu aniżeli wszechobecna nowoczesność, która była kompletnie bez polotu i zabijała cały urok, cały sentymentalizm.
– Nieważne. I tak nie zrozumiesz.
– Taki jesteś pewny swego, co?
– Oczywiście. Uważałbym inaczej, gdybyś nie przyszedł tutaj w ubiorze z elementami panterki, ale jak zwykle nie mam na co...
– Myślisz, że obelgami odwiedziesz mnie od właściwego tematu, co? – przycisnął go do ściany w gniewie. Dazaiowi coraz trudniej było oddychać. – Mam ochotę ci przypierdolić, ale obawiam się, że wtedy nie będziesz mógł mówić.
– To chyba pierwszy raz, gdy ktoś boi się, że nie uświadczy ode mnie słów. Zwłaszcza ty – zmrużył oczy, łapiąc go za nadgarstek. Skoro rudzielec tak drżał o jego mowę, powinien trochę zelżeć uścisk. – Nie pamiętam, byś kiedykolwiek wstrzymywał się przed zadaniem mi ciosu. Mori-san cię tu przysłał, prawda? – uśmiechnął się szeroko, brzydko. – No proszę, na starość robi się leniwy.
– Może szef po prostu wie, że nawet jeśli zneutralizujesz moją zdolność, to w ostatecznym rozrachunku i tak będę w stanie spuścić ci wpierdol.
– I z tego powodu wstrzymujesz się przed przyłożeniem mi? Nielogiczne. Naprawdę, Chuuya, to trochę żałosne, że musisz sobie podnosić samoocenę w tak...
Nigdy nie byłeś dobry w byciu chłopcem na posyłki. To była pierwsza myśl Osamu, gdy poczuł piorunujący ból na swoim lewym policzku. Nakahara nie pozwolił mu się jednak przewrócić, bo chwycił go za koszulę także i drugą ręką, i mocno nim potrząsnął. Brunet momentalnie poczuł metaliczny smak krwi w ustach.
– Proszę. Zadowolony? Bo ja bardzo.
– Cieszę się, że mogłem poprawić ci humor – przyłożył sobie dłoń do puchnącej twarzy i przeszył go gniewnym spojrzeniem. A żeby ci te rude kudły wypadły, psie.
– O, jak pięknie. W końcu to spojrzenie, które nie ma za grosz tego paskudnego fałszu. Nie wiem, które z nich jest bardziej obrzydliwe – mężczyzna wykrzywił twarz w uśmiechu. – No proszę, i nadal mówisz. Spełniłem swoje zadanie. A teraz gadaj.
– O czym?
– Nie zgrywaj durnia, durniu. Co planujesz? Nie uwierzę, że to zwyczajny przypadek, że jesteś tu ty i Dostojewski, który zresztą ściągnął tu Portową Mafię.
– A wy przyszliście za smakowitą przynętą jak posłuszne, tępe pieski bez własnego rozumu – zironizował. – Ależ ty jesteś bystry. Nie mogliście się powstrzymać czy Mori-san czuje się znudzony ciągłym siedzeniem w biurze? A może ma jakiś plan?
– To ja cię tu przesłuchuję. Nie zmylisz mnie żadną ze swoich sztuczek!
– Jesteś pewien? A skąd masz pewność, że właśnie nie czaruję za twoimi plecami?
W szafirowych tęczówkach błysnął gniew, ale Osamu doskonale widział, że ta uwaga urągała także nieco jego pewności. Niziołek zdawał sobie sprawę z tego, że dla byłego partnera kręcenie wszystkimi dookoła było proste jak zabranie dziecku cukierka, a radości sprawiało mu to tyle, co natychmiastowe zjedzenie go na jego oczach. Chuuya zawsze wiedział, że Dazai był paskudnym tworem i od momentu, w którym się poznali, wyższy mężczyzna utwierdzał go w tym przekonaniu niemal na każdym kroku.
Nie zdążył jednak odpowiedzieć. Dokładnie w momencie, w którym otwierał usta, zapewne mając zamiar obrzucić go całą masą ohydnych obelg oraz przekleństw, usłyszeli głuchy huk. Gdzieś w oddali rozległ się potężny wybuch, który zatrząsł całym przybytkiem – pokruszył ściany, zrzucił z sufitu kilka przestarzale wyglądających lamp oraz ich samych z nóg. Rudzielec puścił niedoszłego samobójcę i upadł, a on zaraz obok niego. W przeciwieństwie jednak do egzekutora, nie zaczął wcale krzyczeć.
– Co jest, kurwa?!
Ach, wspaniale. Zaczęło się. Osamu nie dał rady powstrzymać cisnącego mu się na usta uśmiechu, zresztą, nawet nie miał zamiaru tego robić. Był tu tylko z Chuuyą, a on i tak wiedział, że co by się tu nie wydarzyło, było jego sprawką. Brunet mimo że z początku miał mieszane uczucia co do całego przedsięwzięcia, gdy tylko zaczęły być realizowane pierwsze punkty całego planu, poczuł ekscytację. Brała się ona także z tego, że, skoro już się zaczęło, idzie ku końcowi, a koniec oznaczał powrót do domu i tych wątłych ramion.
Podniósł się na rękach do siadu i od razu poczuł ból w dłoniach – odłamki fałszywego kryształu z żyrandoli wbiły mu się w skórę. Wręcz paliły swoją ostrością i wyrywały z ust mężczyzny głośny syk, ale może to dobrze; dzięki bólowi był w stanie kontrolować swoje emocje. Choć go nienawidził, zawsze wykorzystywał go w ten sposób, gdy akurat miał potrzebę – z natury zwykł czerpać dla siebie korzyści ze wszystkiego, co mu się tylko nawinęło. Teraz zdecydowanie mu się to przydało – gdy Chuuya skoczył na równe nogi i zaczął pokrzykiwać, że to wszystko wina i sprawka Dazaia, w niedługim od tego czasie na końcu korytarza, w miejscu, gdzie zniknął Atsushi, pojawiła się reszta detektywów. Był zmuszony do tego, by zetrzeć ten pełen radości i nadziei uśmiech z twarzy.
– Żyjesz, Dazai?! – krzyknął Kunikida, biegnąc w jego stronę.
Och, to takie słodkie.
– Niestety.
– Co tu się dzieje?! Co ty tu robisz?! – wrzeszczał Doppo, zauważając Nakaharę i momentalnie wycelował w jego stronę wyciągniętym zza pasa gnatem. Oho, postawienie na twoją ostrożność było dobrym pomysłem. Nie był pewien, czy którykolwiek z pracowników Agencji pokusi się o wzięcie broni, ale widocznie po raz kolejny szczęście się do niego uśmiechnęło. Aż zrobił się podejrzliwy.
– Podobnie jak ty, próbuję dowiedzieć się, o co tu chodzi! Poza tym, tym się teraz zajmujesz?! – warknął Chuuya. Nagle jego aparycja złagodniała nieco, a on sięgnął dłonią do ucha, zasłaniając je, by lepiej słyszeć to, co mówi do niego osoba po drugiej stronie komunikatora. Z tego, jak spoważniała jego mina, Osamu wywnioskował, że prawdopodobnie słuchał rozkazów Moriego. – Jestem na korytarzu B. Tak. Tak jest – opuścił rękę i spojrzał gniewnie na bruneta. – Idziesz ze mną.
– Chyba sobie kpisz! – Kunikida odbezpieczył pistolet. Dopiero teraz? Idiota.
– Zamknij się, czterooki – warknął rudzielec i momentalnie jego sylwetka zajęła się czerwoną poświatą. Grawitacja. – Nie masz tu nic do gadania!
– Nigdzie go nie zabierasz! Wstawaj, Dazai!
– Cicho, cicho... zachowujecie się jak dwa psy, postanawiające podrzeć sobie mordy pod moim oknem o trzeciej w nocy – brunet podniósł się wreszcie na równe nogi. W czasie tej pożal się Boże konwersacji zdołał wyciągnąć sobie większość szkła z dłoni, bardziej zainteresowany nim aniżeli swoimi partnerami. – W jednym Kunikida-kun ma rację. Nigdzie z tobą nie idę, krasnoludzie – uśmiechnął się wesoło do Nakahary. Wiedział, że tego typu uśmiechy zawsze rozwścieczały go najbardziej. – Za to ty możesz iść ze mną, jeśli chcesz.
– Słucham?!
– O tak, słuchaj, a nie mów, tak będzie dla nas wszystkich najlepiej. Ty też – zwrócił się do blondyna.
– Dazai-san... o co tutaj chodzi...
– Przestań owijać w bawełnę, Dazai.
Boże, zamknijcie się wreszcie.
– Przestanę, gdy wy wszyscy przestaniecie mi wreszcie przerywać – westchnął ciężko i przyłożył sobie dłoń do czoła. – Cisza? Świetnie. Po pierwsze, są jakieś ofiary?
– Jest tylko kilku rannych – odpowiedział Kenji, najbardziej spokojny ze wszystkich tych histeryków. – Bomba wybuchnęła zaraz nad sceną. Wszystko się posypało, ale pan w fajnym kapeluszu zatrzymał gruzy swoją umiejętnością!
– Fajnym...?
– No proszę, Chuuya, jakiś ty się zrobił miękki – prychnął Osamu, darując już sobie uwagę na temat tego, jak rudzielcowi rozbłysły oczy przez to, że komuś podoba się to ohydne wynaturzenie na jego głowie. – Uroczo, doprawdy.
– W tej sytuacji to chyba dobrze, co? – warknął Kunikida, opuszczając pistolet. Widocznie przypomnienie o tym, że ten straszny, niższy o prawie trzydzieści centymetrów mafiozo uratował grupę ludzi, sprawiło, że ten nagle poczuł się w jego obecności bezpieczny. Kretyn.
– Ależ naturalnie. Zarządziliście ewakuację, jak mniemam?
– Masz nas za głupców?
Znowu to samo pytanie. Myślisz, że odpowiedź się zmieni, jak będziesz zadawał je raz za razem? Dazaiowi naprawdę ciężko było nie pluć jadem na połowę swoich towarzyszy. Rozmawiał z nimi zaledwie kilka minut, a już miał ich dosyć.
Powstrzymywała go od tego tylko świadomość, że jak raz od ich przyjścia w to miejsce wszystko szło po jego myśli. Bomba wykurzyła stąd ludzi, Mori wysłał Chuuyę na przesłuchanie, Atsushi sprowadził resztę, a ewakuacja powinna zakończyć się za jakieś pół godziny, jeśli wziąć pod uwagę zarówno gości, jak i pracowników przybytku. Wszystko tak, jak zaplanował. Tanizaki się spisał.
Osamu aż się uśmiechnął. Od początku nie skrzyżował z rudowłosym spojrzeń, by nikt niczego nie podejrzewał. Choć Junichirou nieustannie chodził spięty, to również można było wytłumaczyć niespodziewanym atakiem terrorystycznym, którego zresztą sam był sprawcą. Brunet poświęcił chwilę na zastanowienie, jakim cudem były student w ogóle utrzymuje się na stanowisku detektywa ze swoją nieumiejętnością gry aktorskiej, ale po chwili porzucił tą zagwozdkę. Ważne, by był posłuszny i pod ręką do samego końca.
– Możesz wyjaśnić, co tu się dzieje? – podjął znów Kunikida, przyglądając się podejrzliwie jego uśmiechowi. Ojć, opuściłem gardę. – Widzę, że coś wiesz.
– A ty się nie domyślasz?
– O, kurwa, zaczyna się – Nakahara pokręcił głową. – Ten uśmieszek. Jak ja go, kurwa, nienawidzę.
– Chuuya, tu są dzieci, trochę powściągliwości.
– Od kiedy cię obchodzą jakieś zasmarane bachory, co? Och, przepraszam. Zapomniałem, że już jesteś dobrym człowiekiem. Już nie lubimy strzelania do zwłok, teraz dbamy o etykietę wchodzących w dorosłość nastolatków?
– To lepsze niż...
– Zamknijcie się, obaj! – krzyknęła Yosano, zaciskając pięści. – Dazai, wyjaśniaj, bo...
– Bo co? Przywołasz niewygodne fakty, które zaszkodzą nam obojgu, ale z racji nagonki na mnie, mnie zabolą bardziej? – uśmiechnął się pobłażliwie. Nie interesowało go, że wprawił w zapowietrzenie prawie każdą osobę w swoim otoczeniu. Nie mógł sobie odmówić tej uwagi. – Dobrze, dobrze. Dookoła jest pełno miłych ludzi, nieprawdaż? Jestem pewien, że jeden z nich, ten, który szczególnie ulubił sobie zniszczenie dwóch najpotężniejszych organizacji w Yokohamie, z pewnością chętnie obdarowałby nas jakimś...
– Ty i to twoje pierdolone budowanie napięcia – Chuuya znów wszedł mu w słowo, mając ewidentnie dość samego oddechu niedoszłego samobójcy. – Ktoś cię pytał o wypracowanie? Chodzi mu o Dostojewskiego, detektywi za dychę.
Osamu popatrzył na niego niezadowolony. Poza tym, że doznał pewnego specyficznego deja vu, to był oburzony jego zachowaniem. A tak konkretniej, to był oburzony jego istnieniem. Jeśli chodziło o uczucia względem siebie nawzajem, mieli ze sobą naprawdę wiele wspólnego.
– Tak, chodzi mi o Dostojewskiego – zgodził się, też już znudzony tą szopką. – Ataki terrorystyczne czy skrytobójcze to jego konik, chyba możemy się co do tego zgodzić, prawda?
– Skąd masz pewność, że to on, a nie jakiś pospolity terrorysta? I dlaczego akurat teraz? – spytał Doppo, mierząc go nieufnym spojrzeniem.
– A dlaczego nie? Każda okazja jest dobra. A taka, że obie organizacje szczęśliwie – posłał Nakaharze kpiące spojrzenie – są w jednym miejscu, gdzie obecna jest nawet głowa jednej z nich? Demon może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, i to na dodatek wszamać je razem z deserem. Tylko głupiec zaprzepaściłby taką okazję. Trochę za dużo tych zbiegów okoliczności jak na pospolitego terrorystę, nie uważasz? – uśmiechnął się ironicznie, a Nakahara tylko potwierdził jego słowa kiwaniem głową.
Otóż to. Razem z Fiodorem zagwarantowali mu idealną okazję do wybicia wszystkich tych, którzy mu zawadzają. Choć to Dazai był odpowiedzialny za wszystko, co się tu działo, okoliczności jasno świadczyły przeciwko Demonowi. Jeśli ujdą stąd z życiem, detektyw mimo swoich działań nadal będzie miał czystą kartę. Kto wie, może i przypadkiem uda mu się utrzeć szczurowi nosa? Jakoś musiał mu się odwdzięczyć za zwalenie mu na głowę Portowej Mafii, choć, jak tak teraz myślał, mogli mu się nawet przydać.
– Mało bomb jak na atak terrorystyczny kolejnego świra – zauważył Chuuya.
– Podejrzewam, że to kwestia czasu nim wybuchną kolejne. Musimy znaleźć centrum dowodzenia. Elektryczność, kamery, zarządzanie wejściami i takie tam – sprecyzował, gdy kilka osób wzniosło oczy ku niebu na hasło „centrum dowodzenia". – Ludzie nadal wychodzą, prawda? To znaczy, że nie zamknął nas jeszcze w środku, a jestem prawie pewien, że właśnie to chce zrobić.
– To morderca. Dlaczego pozwala uciec cywilom? – odezwała się Kyouka, przypominając o swojej obecności.
– Może nie potrzebuje większej widowni. Nie każdy morderca lubi się chwalić – w każdym razie nie zawsze.
– Co robimy? – zapytał Atsushi, porządnie zaniepokojony tym wszystkim.
Dazai, do tej pory zwrócony w stronę ściany i błądzący po niej wzrokiem w zamyśleniu, obrócił się w jego stronę i oparł dłonie na biodrach. Wszystko dobrze zaplanował, a dodatkowe udogodnienia dla samego siebie wymyślał na poczekaniu, toteż musiał ważyć słowa, by nikt nie wrócił na ścieżkę podejrzliwości.
– Musimy go ubiec. Istnieje możliwość, że jest gdzieś w pobliżu. To my musimy zamknąć wszystkie wejścia i zatrzymać go tutaj z nami.
– A co jeśli wcale go tu nie ma? – Doppo poprawił okulary. – Pamiętasz, jak włamał się do naszego systemu bezpieczeństwa i zmanipulował nasze kamery? Równie dobrze może operować wszystkim na odległość. Dlaczego miałby się narażać na uraz z powodu własnych bomb?
Mądre. Czasami zapominał, że Kunikida wcale nie był taki głupi.
– Nawet jeśli go tu nie ma, i tak musimy dostać się do centrum. Jeśli zamierza nas tu zamknąć, tylko tam możemy sobie otworzyć drzwi do ucieczki. Przez ostatnie wydarzenia rząd podjął decyzję o specjalnym ufortyfikowaniu większych ośrodków publicznych na wypadek walki z obdarzonymi, nawet Kenji-kun się nie przebije. Hirotsu-san też nie.
– Dlaczego jesteś taki pewny tego, że chce nas tu zamknąć?
– Bo ja tym tak zrobił – uśmiechnął się. Poziom ekscytacji, jaki czuł, był aż niemoralny. – Poza tym jak już wcześniej wspominałem, to dobra okazja. Wszyscy w jednym miejscu jesteśmy łatwiejszym celem, niż gdybyśmy się rozproszyli po okolicy jak karaluchy. Łatwiej wytępić robactwo w skupisku, prawda?
Przejechał po zgromadzonych spojrzeniem. Jak na początku każdy z nich wyglądał na niepewnego i nieufnego, po jego wyczerpujących wyjaśnieniach ich ekspresje znacząco złagodniały. Dazai dokładnie sobie to wszystko przemyślał. Cały plan, nieliczne ewentualne odstępstwa, rolę każdego z detektywów, zwłaszcza Tanizakiego, którego wtajemniczył jako jedynego. Cóż, może nie we wszystkie aspekty, co jest raczej zrozumiałe. Mimo to liczył na powodzenie całej tej konspiracji, bo im dłużej przebywał z nimi wszystkimi, tym bardziej chory oraz stęskniony się czuł.
Chuuyę zostawił sobie na koniec. On oraz jego towarzysze jako jedyni byli tutaj wybitnie „nieplanowanym odstępstwem". Musiał ich czymś zająć, by mu nie przeszkadzali, ewentualnie jakoś wepchnąć do planu. Namówienie Nakahary do współpracy mogło być cięższe niżby przypuszczał, ale zważywszy na to, co właśnie robił, wyglądało na to, że miało pójść zaskakująco o wiele łatwiej.
– Słyszałeś to, szefie? – rudzielec znów zawędrował ręką do ucha, a obandażowany zmrużył oczy. Co zrobisz, Mori-san? Po krótkiej chwili oczekiwania egzekutor nagle zdjął urządzenie i podał je Dazaiowi. – Weź, szef chce z tobą pomówić. Cholera, nie wierzę – warknął do siebie pod nosem.
Ledwo powstrzymał się od śmiechu. Tak myślałem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Ougai przyłączy się do Agencji i wiedząc, że Dazai ma jakiś plan, rozstawi swoich ludzi przy wejściach, by kontrolowali ewakuację i ewentualnie znaleźli wśród gości koncertu umykającego Dostojewskiego, oczywiście nieustannie będąc pod ręką, gdyby potrzebował pomocy. Głowa Mafii nadal wykazywała się niezwykłą wiarą w intelekt i umiejętność przewidywania swego dawnego podopiecznego, mimo jego zdrady. Nie raz już wysyłała mu niekoniecznie chcianą pomoc i, jak się okazało, tym razem nie było inaczej.
Stało się dokładnie tak, jak się spodziewał. Członkowie Portowej Mafii jak chcące się wykazać przed przywódcą ich stada, zagorzałe szczeniaczki już pilnowały każdych drzwi, a Chuuya, najwierniejszy pies swego pana, był przydzielony do Dazaia jako niańka. Mori tłumaczył to możliwością użycia Korupcji, ale obaj wiedzieli, że to nie wchodziło w grę. Zbyt dużo ofiar, zbyt wiele zniszczeń. Chodziło jedynie o przypilnowanie na razie najbardziej podejrzanej osoby w całej tej sprawie. A to był problem.
Osamu nie mógł zarządzać całą akcją ani komunikować się z Dostojewskim, jeśli bez przerwy będzie mu się patrzyło na ręce. Choć egzekutor nie był najinteligentniejszą osobą w jego otoczeniu, zawsze wiedział, czy jego były partner maczał w czymś palce, czy też nie. Przez tyle lat wspólnej współpracy i pewnego zaufania zdążyli się siebie nauczyć tak sumiennie i dokładnie, że oszukanie upierdliwego niziołka było niemałym orzechem do zgryzienia. Zanim dotrą do centrum dowodzenia, brunet koniecznie musiał wymyślić, jak się go pozbyć lub sprawnie go wykorzystać, inaczej cały plan spali na panewce.
Z usunięciem z planu detektywów nie miał już takiego problemu. Dobrał ich w pary i porozdzielał im mało ważne zadania, które, przedstawione w barwnych słowach, tamci wzięli za wręcz kluczowe. Pozostawił przy sobie jedynie Tanizakiego i Kunikidę, który oczywiście musiał kontrolować swojego partnera, którego zachowanie jak zwykle budziło pewne wątpliwości. Razem z Chuuyą stanowili mieszankę wybuchową, więc w drodze na wyższe piętro, do wspomnianego wcześniej miejsca, Dazai przez większość czasu ich uciszał, ewentualnie testował swoją cierpliwość.
Napotkali kilka przeszkód w postaci jednego z plutoników pozostałych byłemu mafiozowi z dawnych lat. Tych ludzi nie było wcale dużo – zaledwie dwadzieścia osób, ale porozstawianych po przybytku tak umiejętnie, iż wydawało się, że jest ich wręcz armia. Podczas gdy detektywi mieli opory przed walką na śmierć i życie, Nakahara nie bawił się z żadnym przesadnie długo. Gdy w grę wchodziła grawitacja, przeciwnicy egzekutora musieli się pogodzić z całkowitym unicestwieniem i to zwykle natychmiastowym.
Dazai omijał to wszystko bez słowa. Doskonale zauważył, że oprócz jego podstawionych pionków, dookoła kręciło się też kilka tych z kanałów. Od razu spostrzegł niezgadzające się ze sobą liczby, poza tym czuł wibrującą w kieszeni komórkę. Dostojewski dołączył do gry.
Dzięki dobrej ekipie (a raczej dawnemu partnerowi) dość szybko dotarli do pokoju kierującego całym przybytkiem. Nikomu nie wydało się dziwne to, że Osamu doskonale wiedział, gdzie on się znajduje. Cóż, Chuuya z pewnością zdawał sobie ze wszystkiego sprawę, ale jak raz postanowił być (zapewne nieumyślnie) pomocny i przestał komentować każdy jego krok.
Włamali się tam wręcz bezceremonialnie. W pomieszczeniu panował półmrok, za jedyne źródła światła służyły jedynie świecące monitory, których, mimo niewielkiej ilości miejsca, było całkiem sporo.
– Dlaczego nikogo tu nie ma? – Tanizaki rozejrzał się gorączkowo, zapewne w poszukiwaniu ciał personelu.
Dazai zignorował jego pytanie i od razu podleciał do jednego z komputerów, by zacząć w nim myszkować. A raczej, to właśnie chciałby zrobić, gdyby nie to, że po zalogowaniu się do głównego systemu na każdym możliwym ekranie w pomieszczeniu pojawił się symbol elektrycznego szczura, którego skrzeczący chichot okrutnie podrażnił uszy każdego z osobna.
– Wyprzedził nas?!
Mimo wszystko wrzask Kunikidy był bardziej irytujący niż ten pełen kpiny śmiech.
Osamu odchylił się na krześle. To trochę komplikuje sprawę. Przygotowując sobie planszę do gry, już u siebie w mieszkaniu włamał się do tego systemu. Niepostrzeżenie wgrał program i obraz, który miał wyświetlić się zaraz po zaprezentowaniu swoich hakerskich umiejętności przy większej publiczności, ale nie mógł się równać z mężczyzną, który dorwał się do Moby Dicka. Nie z Fiodorem i nie w tej dziedzinie.
Złapał się za podbródek w zastanowieniu. Demon odebrał im możliwość manipulacji sprzętem, a to oznaczało, że sam miał całe miejsce pod kontrolą. Nie uzyskali jednak żadnych wieści od nikogo, kto został posłany na pomoc cywilom czy przeszukanie niższych poziomów, toteż drzwi nadal pozostawały otwarte. Co on chciał zrobić? Wypuścić wszystkich i puścić do domu?
Nie. To z pewnością była zmyłka. Dazai wiedział, że prawdziwa gra toczyła się między ich dwójką. Agencja i Mafia tylko im przeszkadzały. To miała być próba dla tych mniejszych umysłów: uciec czy nie uciec? Pokusić się o złapanie szczura czy pozostawić go wolno i zająć się rannymi cywilami? Za każdym razem, gdy grali przeciw niemu, starali się robić mu na przekór. Skoro Dostojewski aż zapraszał ich do tego, by wyszli frontowymi drzwiami, nie powinni tego robić – taki był ich sposób myślenia. Z tym, że to wszystko było bardziej zawiłe niż kiedykolwiek mogliby pomyśleć. Gdyby Ranpo był tu z nimi, z pewnością by to wszystko przejrzał. Ale go nie było. Był zaś Dazai. Małe pocieszenie dla tych biednych, niczego nieświadomych dusz.
– Nie – przerwał dyskusję, która toczyła się tuż nad jego uchem. Jego towarzysze szli właśnie tym względnie prawidłowym tokiem myślenia.
– Co „nie"?
– Chuuya, niech Mori-san nas posłucha. Niech wszyscy słuchają – zaznaczył, gdy był już na głośniku. Po drugiej stronie byli zarówno członkowie Mafii, jak i detektywi. Może nie zawsze zabierali ze sobą broń, ale urządzenia komunikacyjne to był mus, chociażby na wypadek takich sytuacji jak ta. – Najpierw powiedzcie mi, czy wszyscy opuścili już to miejsce.
– Zostało jeszcze kilka osób – odezwał się Hirotsu.
– Wyprowadźcie ich i wyjdźcie razem z nimi.
– Że co?
– Dostojewski włamał się do systemu, nie potrafię się przez niego przebić. Zostawił wszystko otwarte. Bawi się z nami, chce zobaczyć, co zrobimy. To oczywiste, że zostaniemy, zwłaszcza, że mamy szczura w zasięgu ręki. On jednak myśli, że zrobimy to, czego on się „nie spodziewa", i wyjdziemy, zaprzepaszczając tym samym szansę złapania go.
– No to powinniśmy zostać – sprzeciwił się Kunikida. – Ludzie na pewno zawiadomili już policję, Specjalna Jednostka Operacyjna jest już w drodze.
Dazai postarał się nie zgrzytnąć zębami. Ango... Miał nadzieję, że Doppo się mylił i jeszcze nikt nie zawiadomił rządu o tym, co się tutaj dzieje. Sam nie wydał takiego polecenia, a wątpił, by ktokolwiek działał na własną rękę, nie pytając go wcześniej o radę. Gdy jednak zerknął w żółte oczy Kunikidy, doszedł do wniosku, że właściwie wszystko jest możliwe.
– Właśnie nie. To nie jest byle pospolity przestępca, nie przechytrzymy go takim prostym zagraniem.
– Sugerujesz...
– Niech wszyscy opuszczą budynek – tym razem odezwał się Mori. Dazai mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, choć ten uśmiech po czasie zaczął palić go w twarz. – Nie będziemy robić tego, czego on się spodziewa.
– Ale on jest pewien, że wyjdziemy!
– Kunikida-kun, otwórz oczy. To jest potrójna manipulacja. Gdy grasz z kimś, kto jest zawsze dziesięć kroków przed tobą, musisz kombinować! – zniecierpliwił się, ale widział, że nadal nikt go nie rozumie. – Posłuchaj mnie uważnie. On jest pewien, że zrobimy mu na przekór. Dostojewski wie, że zrobimy to, czego się umownie nie spodziewa. Powinniśmy zostać, ale to jest zbyt oczywiste, więc wyjdziemy i spróbujemy go zakleszczyć. Z tym, że to, iż opuścimy budynek, też jest oczywiste dla kogoś, kto jest królem szachownicy, a dla was nie. Dlatego jest pewien, że mimo wszystko rozgryziemy jego zawiłość – każdym razie ja rozgryzę. – i po prostu zostaniemy na miejscu, by zwalczyć go na jego terenie, bo będziemy myśleć, że go przechytrzyliśmy.
– To dlatego nie możemy zostać – zrozumiał w końcu Tanizaki, jak zwykle patrząc na Dazaia tak, jakby ten co najmniej miałby mu zaraz pourywać ręce i nogi.
– Cieszę się, że w końcu ktoś to pojął.
– I co? Myślisz, że on tak po prostu pozwoli nam wyjść, tak? – warknął Chuuya, podchodząc do niego na niebezpieczną odległość. Dazaia na to zbliżenie aż znów zabolał policzek, o którego bólu zdążył zapomnieć w natłoku planowania.
– Na pewno nie. Jestem pewien, że ma tu poukrywanych więcej wybuchowych niespodzianek i będzie je detonował na naszej drodze.
– Więc jak chcesz wyjść?
Brunet spojrzał na niego.
– Sugerujesz, że ty, wielki, obdarzony grawitacją mafiozo, nie jesteś w stanie poradzić sobie z kilkoma bombami? – spytał, uśmiechając się lekko. Bo czymże było wjeżdżanie ludziom na ambicję? Niczym innym jak tylko czynnikiem dającym przysłowiowego kopa. – Idealnie się składa, że jesteś tu z nami. Pójdziesz przodem i powyrzucasz je w przestrzeń, a to znaczy: za nas. Jeśli się odpowiednio pospieszymy, zdążymy uciec.
– Czy ty upadłeś na głowę?!
– Nie, ale mnie w nią uderzyłeś, pamiętasz?
– Dazai-san – odezwał się nagle Atsushi, przerywając kolejną kwalifikującą się na kłótnię wymianę zdań. – Razem z Kyouką-chan odkryliśmy podziemne przejście tuż obok sceny. Myślisz, że w ten sposób Dostojewski mógł dostać się do środka?
– Niewykluczone.
– Więc może powinniśmy uciec nim?
– Nie, nie ma opcji. Jest zawalone gruzami, prawda? Demon nie mógł nim uciec, istniało zbytnie niebezpieczeństwo tego, że się zawali od wstrząsów. Nawet jeśli oczyścicie drogę, nie macie gwarancji, że po drodze nie ma jeszcze kilku ładunków. Zmierzajcie już do wyjścia. Atsushi-kun, w razie czego wiesz, co robić. Kenji-kun to samo. Chroń Yosano-san za wszelką cenę, jeśli coś się wam stanie, ona jest waszą kartą przetargową w negocjacjach z Bogiem.
– Tak jest.
Dazai odchylił się na krześle i odetchnął głęboko. Czuł się zmęczony, ale nie zhańbiłby się kłamstwem, że nie czuł się dobrze. Było mu wręcz fantastycznie. Uwielbiał to, kochał to uczucie – przymus szybkiego, logicznego myślenia, ustalanie nowego planu, zarządzanie ludźmi. Już wcale tak nie żałował, że ma jeszcze trochę pracy przed sobą; tak długo, jak dostarczała mu tego słodkiego mrowienia ciała i szybszego bicia serca, był gotów wykonywać ją do ostatniej sekundy życia.
Cieszył się, że nikt nie poczynił uwagi, że Fiodor mógł uciec przed detonacją. Miałby wtedy niemały problem, by to wytłumaczyć. On jeden miał jednak pewność, że Dostojewski nadal był w pobliżu. Nieważne, w co się grało, nigdy nie mogło się uzyskać pełnej satysfakcji, gdy nie było się na rozstrzygającym finale i nie widziało, nie doświadczyło się końca.
– Koniec odpoczywania, panie strategu – warknął mu Chuuya nad uchem. – Skoro mamy spierdalać, zróbmy to już, w tej chwili. Nie mam zamiaru grzecznie czekać na kolejne jebnięcie, które zdarzy się nie wiadomo gdzie i wylecieć w powietrze, bo będę zmuszony chronić twoją zmęczoną dupę.
– Nikt nie każe ci mnie chronić – odparował Dazai i faktycznie podniósł się z miejsca. Kunikida spojrzał na niego lekko wstrząśnięty. – Nie ma sensu mnie ratować. Jeśli dostanę, Yosano-san mnie nie wyleczy, a będę dla was tylko ciężarem. Lepiej, żeby zginęła jedna osoba niż cztery, prawda?
– Dazai, co ty...
– Szybko – przerwał mu. Na czułości mu się zebrało, też coś. – Nie traćmy czasu.
Zanim opuścili pomieszczenie, detektyw usłyszał pikanie. Wychodził jako ostatni, więc nie dotarło ono do uszu nikogo innego. Obrócił się w stronę monitorów i ujrzał, że logo szczura zniknęło, a na każdym z osobna włączyła się mapa, dokładna mapa całego budynku. Cały plan był podświetlany na niebiesko, linie przedstawiające ściany były białe, a każde drzwi zielone. Tylko jedne z nich były podświetlone na czerwono – te wychodzące na kilkupiętrowy parking. W tej samej chwili jednak, gdy brązowe tęczówki zwróciły na nie swą uwagę, czerwień zmieniła się w zieleń, sygnalizując jedynie, że nie jest ono dłużej zamknięte. Dazai uśmiechnął się szeroko. Rozumiem.
Drugi ładunek wybuchowy został zdetonowany zaraz po tym, jak wyszli z centrum dowodzenia. Znajdował się nigdzie indziej jak w samym jego środku. Mimo że większość była już z przodu, każdego rzuciło na ścianę. Brunet syknął głośno, wpadając na rozbitą, ścienną lampkę, której szkło wbiło mu się w przedramię. Znowu szkło?, zirytował się. Oprócz tego miał trochę poturbowaną twarz od ciosu i upadku oraz stłuczony bok. Rozumiał, że czasami musiał się poświęcić, by wszystko szło po jego myśli, ale zdecydowanie wolałby, by doznawanie bólu nie było konieczne. Na szczęście wszystko zmierza ku końcowi.
Dogoniwszy swoich towarzyszy, zrównał się z Tanizakim.
– Jeszcze jedna.
– C-co?
– Jeszcze jedna bomba, dodatkowa. Tutaj, przede mną. Musisz mnie oddzielić od reszty i przekonać ich, by biegli dalej... może zdetonuj jeszcze ze dwie, w tym samym miejscu. To sprawi, że odechce się im mnie szukać.
– Dazai-san... to...
– Zaufaj mi – nacisnął. – Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz? Wiem, co robię. Przyskrzynimy go w końcu raz, a dobrze.
Tanizaki przygryzł wargę i odwrócił wzrok. Niełatwo było namówić go na współpracę. Prawdę mówiąc, plan Osamu i ukrywanie tego przed resztą detektywów w ogóle mu się nie podobało, ale gdy ten zaznaczył, że jeśli tylko pozwolą Dostojewskiemu bezkarnie sobie hasać, może być więcej ofiar, przychylił się do niego. Zwłaszcza gdy wspomniał o jego siostrze. To zawsze działało, jeśli chodziło o naiwnego studenciaka.
– Dobrze.
– Dobry chłopak – brunet uśmiechnął się. Czuł, że pochwała zadziała na niego mobilizująco. – Świetnie ci idzie, wytrzymaj jeszcze trochę. Dam ci sygnał, gdy będziesz mógł przestać.
Junichirou odwrócił wzrok, a wtedy Dazai zwolnił. Kunikida i Chuuya parli naprzód, nie zwracając na nich uwagi, zbyt skupieni na poszukiwaniu i wyczuwaniu ewentualnych kolejnych wybuchów, toteż mógł to zrobić bez problemu. Musiał jednak być na takiej odległości, by zwabieni hukiem towarzysze, obracając się, mogli zobaczyć jego sylwetkę podczas opadającego sufitu. Doda się do tego trochę makabryczności, a nie minie chwila, nim będą przekonani, że już po nim.
Tak stało się dosłownie moment później. W obrębie pięciometrowej odległości pomiędzy Dazaiem a Tanizakim w pewnej chwili rozległ się ogłuszający wybuch. Osamu, spodziewając się go, zdążył się zatrzymać we w miarę bezpiecznym miejscu. Nic mu się nie stało, odłamki go nie dosięgnęły, zresztą, nie miały prawa. Jedyne co, to poczuł się ogłuszony, huk był naprawdę potężny. Opadł na ziemię i zasłonił sobie głowę, czekając, aż mu przejdzie. Gdyby to tylko była prawdziwa bomba, byłoby już po mnie. W tej sytuacji taka wizja jednak nie do końca mu się uśmiechała.
Nie wiedział, co stało się z resztą, ponieważ nie mógł tego widzieć. Widok zasłoniła mu chmara pyłu, gruzu i wszechobecnych zniszczeń. Zaraz potem jednak usłyszał głos Kunikidy w słuchawce.
– Dazai! Dazai, odezwij się! Żyjesz?! Hej!
– No hej – zironizował, kaszląc dla niepoznaki. Dobrze, że urządzenie miał bezpośrednio w uchu, choć i tak nie słyszał jeszcze za dokładnie. – Żyję, ale ledwo.
– Wyciągniemy cię stamtąd! Jesteś cały?!
– Nic większego mi nie jest... I nie róbcie tego, biegnijcie dalej. Zauważyłeś to, prawda? – podniósł się z miejsca i oparł o ścianę. – Bomby są tylko na naszej drodze, nigdzie indziej. Polują konkretnie na nas. Jak będziecie za długo stać w miejscu, wylecicie w powietrze.
– A co z tobą?!
– Poradzę sobie. Znajdę inną drogę.
– Ale...
– Chodź, czterooki – tym razem odezwał się Chuuya. – Ten debil sam zabić się nie umie, myślisz, że ktoś inny zdoła go udupić?
– Dzięki, Chuuya. To chyba jedna z milszych rzeczy, jaką od ciebie usłyszałem, prawie jak komplement.
– Skur... ej! Zostaw te kamienie! – zirytował się. No proszę, Kunikidzie aż tak na mnie zależy? – Albo idziesz ze mną, albo zdychajcie sobie we dwójkę!
– Idź, Kunikida-kun. Mówiłeś, że Specjalna Jednostka Operacyjna jest już w drodze, prawda?
Prawie dodał, by natychmiast znalazł Ango i opowiedział mu o całej sytuacji, ale stwierdził, że już dosyć tego pokrzepiania. Przypomnienie o potężnej organizacji rządowej powinno ostudzić nieco zapał bawiącego się w bohatera Doppo i zmusić go do tego, by zatańczył tak, jak Osamu mu zagrał. Gdyby jednak posłuchał się go i w tej kwestii, Sakaguchi z pewnością w mig przejrzałby całą intrygę... a jeśli nie, na pewno tylko by przeszkodził.
– Niech będzie. Widzimy się na zewnątrz.
– Tak jest – odpowiedział wesoło Dazai.
Teraz był całkowicie bezpieczny. Nikt nie patrzył mu na ręce, nikt nie mógł pokrzyżować planów, przeszkodzić. Tanizaki wiedział, co miał robić. On zresztą też.
Momentalnie obrócił się plecami do gruzów i przymknął oczy, usiłując przypomnieć sobie plan budynku, który widział ponownie zaledwie parę chwil wcześniej. Wejście na parking było dokładnie na tym samym piętrze, na którym znajdował się teraz, co więcej, zdawało się, że na końcu tego korytarza. Parking był trzypiętrowy, gdzie ostatnie było otwartym dachem. Bawienie się po ciemnych kątach nie należało do najprzyjemniejszych. Oglądanie katastrofy i paniki z samej góry już tak.
Otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko. Idę do ciebie, Dostojewski.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top