10 - Ludzkie doświadczenia
Minął tydzień. Przez cały ten czas Dazai chodził „lekko" zestresowany, gdyż od momentu, w którym opuścił rano mieszkanie po poprzednim ekscesie z Fiodorem, Rosjanin nie pojawił się u niego ani razu.
Specjalnie też się z nim nie kontaktował, a i detektyw nie wychodził przed szereg. Choć nie znał powodu tego nagłego ucięcia z nim kontaktu, jedna z jego hipotez zakładała, że Dostojewski po prostu czekał aż „zatęskni" i będzie prosił go o spotkanie. Dazai oczywiście był na to zbyt dumny. Ubzdurał sobie, iż na pewno właśnie to jest przyczyną jego raptownego zniknięcia i tej myśli się trzymał, nie dopuszczając do siebie wrednego głosiku, który diabelsko szeptał mu do ucha, że wszystko to, co się wydarzyło, było jednym wielkim kłamstwem i miało na celu tylko i wyłącznie jeszcze bardziej go pogrążyć.
Oczywiście było to sprawą, która zajmowała jego myśli przez całe siedem dni. Nie potrafił skupić się na pracy i prawidłowym udawaniu w biurze, co zresztą z każdym dniem obchodziło go coraz mniej. Był zdania, że skoro jego współpracownicy doświadczyli już na własnej skórze tej prawdziwszej wersji swojego kolegi, nie było za bardzo sensu się teraz do wszystkich na powrót przymilać. Dlatego też chodził zły i milczący, często wydawał się współpracownikom nieobecny i wszystko tylko z powodu tego głupiego szczura, który namącił mu głowie, a potem nieodpowiedzialnie sobie zniknął.
A Osamu nie potrafił funkcjonować bez swojego narkotyku.
– Przepraszam cię bardzo, ale czy ty masz owsiki w dupie, że tak się wiercisz? – warknął Kunikida pod koniec jego zmiany, lustrując go jak zwykle zirytowanym spojrzeniem.
Był piątek wieczór. Dazai od paru godzin nie miał nic do roboty, toteż przebierał nogami pod biurkiem i niecierpliwie wyczekiwał końca. Co chwilę sprawdzał telefon, oczekując szybszego biegu czasu lub też wiadomości od wiadomej osoby – ciężko było mu przed sobą ukryć, że to drugie zdecydowanie było dla niego priorytetem. A jeśli nie miało to nastąpić, nie mógł się doczekać aż wróci do domu i znów będzie zalewał się tanim alkoholem – to, co nabył na wieczór z Fiodorem w zeszłym tygodniu, już mu się skończyło. Teraz na nowo nie było go stać na nic wymyślnego; był jednak zdania, że nieważne co, ważne, by trzepało.
Od narkotyków stronił, choć udawanie, że wcale nie ma całej masy najróżniejszych prochów pochowanych w domu, było istną mordęgą. Bał się jednak podjąć kompletnego wysprzątania swoich skrytek. Nie raz i nie dwa był już o krok od zażycia nierozsądnej ilości któregoś z nich. Za powstrzymywanie się płacił krwią, potem oraz łzami, aż w końcu zaczął się porządnie zastanawiać, co faktycznie było gorsze.
– Tak, mam.
– Co? – naiwny Kunikida od razu podniósł się z miejsca.
– Mam owsiki. W dupie. Bardzo mi dokuczają i szybko się rozprzestrzeniają. Lepiej się do mnie nie odzywaj ani nie przebywaj w pobliżu, bo się zarazisz. Masz na to zadatki.
Doppo wspaniałomyślnie załapał aluzję i rzucił w jego stronę zgorszone spojrzenie.
– Jesteś obrzydliwy, naprawdę. Możesz mi łaskawie wyjaśnić, co cię ugryzło? Ostatnio jesteś naprawdę nieznośny.
Ja, nieznośny?
– Na razie tylko ty – Dazai podniósł wreszcie na niego twardy wzrok, który do tej pory wbijał w wygaszony telefon, licząc, że w pewnym momencie się on zaświeci. – Uczepiłeś się i za żadne skarby nie chcesz puścić.
Atmosfera w biurze znacznie zgęstniała, ale na szczęście ich grafik był tak ułożony, że znajdowała się w nim tylko połowa detektywów i to na dodatek ta nie aż tak upierdliwa, toteż nie było za bardzo nikogo, kto mógłby dolać oliwy do ognia. Ich bitwa na spojrzenia trwała uciążliwie długo – Kunikida był zbyt hardy, by się z niej wycofać, Osamu zaś po prostu chciał go jeszcze bardziej zdenerwować. Nie znosił tego człowieka, jego wścibskości i wiecznie pretensjonalnego zachowania. Gdyby spuścił trochę z tonu, każdemu z nich żyłoby się lżej, a tego właśnie aktualnie potrzebował.
Siedzący koło niego Atsushi aż zesztywniał, a gdy z jego ust uleciało ciche westchnienie, zestresował się, że i na niego jego mentor zacznie psioczyć. Na swoje szczęście był jedyną osobą w tym miejscu, do której brunet nie miał absolutnie żadnych pretensji, choć wieczne zmartwienie zionące z dwukolorowych oczu zaczęło go ostatnio nieco drażnić.
W pewnym momencie zegar wybił godzinę osiemnastą, głośno obwieszczając koniec zmiany byłego egzekutora. Ten nie zareagował na to inaczej niż natychmiastowym zerwaniem się z miejsca, schowaniem komórki do kieszeni oraz założeniem przewieszonego przez oparcie krzesła płaszcza. Nie patrząc na nikogo, niczego nie komentując ani z nikim się nie żegnając, ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi i zatrzasnął je za sobą z ulgą.
Nabrał mnóstwo powietrza do płuc, gdy wreszcie znalazł się na zewnątrz. Biuro go dusiło, cały ten budynek to robił, odbierał jakiekolwiek chęci do chociażby podniesienia się z miejsca czy odpowiedzenia na zadawane mu pytania. Dazai czuł się kompletnie wypruty, nie miał nawet siły powłóczyć nogami do własnego mieszkania. Wiedział jednak, że nie może tak po prostu sterczeć pod drzwiami swojego osobistego piekła, więc po jakimś czasie, podczas którego dumał nad swoją niedolą, postanowił wreszcie się ruszyć. Gdy udało mu się uciec parę kroków, usłyszał za plecami zawołanie, które poskutkowało, choć cichą, to siarczystą wiązanką pod nosem.
– Dazai-san!
Nakajima dobiegł do niego, a on odwrócił się doń połowicznie. Dajcie mi wszyscy święty spokój.
– Atsushi-kun.
– Ja... ten... chciałem...
– Kunikida cię przysłał? – zapytał bez ogródek. Tygrys wydawał się być zmieszany i to nie tylko jego pytaniem, ale też tym, że detektyw nie dodał przyrostka.
– Nie – odpowiedział szybko. – Naprawdę nie – powtórzył, gdy został obrzucony podejrzliwym spojrzeniem zmrużonych oczu. – Kunikida-san... zajmuje się teraz czymś innym. Sam przyszedłem.
– Po co?
Chłopak splątał ze sobą dłonie i zaczął bawić się palcami w zdenerwowaniu. Nigdy nie widział swojego mentora w tak podłym nastroju ani nie doświadczył takiego zachowania z jego strony. Nie bardzo wiedział, jak ma się zabrać do odpowiedzi i Osamu doskonale to widział. Jego zakłopotanie wyrwało mu z gardła cierpiętnicze westchnienie. Ostatnio bardzo dużo wzdychał.
– Wybacz – przerwał w końcu ciszę. Uśmiechnął się lekko i obrócił już cały. – Nie chciałem być niemiły. Dlaczego tu jesteś, Atsushi-kun? Powinieneś iść do domu, pewnie jesteś zmęczony po całym tygodniu harówki.
– Nie, właściwie nie jestem, ale... pomyślałem, że... – pokręcił nagle głową, rozdrażniony swoim ciągłym jąkaniem się. Jego oczy nagle rozbłysnęły stanowczością. – Dazai-san, martwimy się o ciebie... ja się martwię. Widzę, że coś jest nie tak, wszyscy widzimy. Chodzisz smutny i podminowany, jakbyś się czymś zadręczał. Nie chcę, byś mówił mi, co ci jest. To znaczy, jeśli chcesz, możesz, ale nie wymagam tego od ciebie – uniósł dłonie w obronnym geście, jakby mężczyzna miał go zaraz skrzyczeć. – Ale pomagałeś mi już tyle razy... teraz ja chciałbym pomóc tobie. Jeśli oczywiście jest coś, co mogę zrobić.
Brązowe oczy lustrowały go od stóp do głów zadziwione. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Wiedział, że tygrys jako jedyny nie jest do niego uprzedzony, ale nie sądził, że wysunie w jego stronę pomocną dłoń. Uważał raczej, że będzie zbyt stłamszony przez wrogo nastawiony do Osamu obóz i się na to nie odważy, a jednak... chyba zapomniał, z kim miał do czynienia.
Atsushi był niczym anioł. Czysty, nieskazitelny, szczery. Zawsze chciał każdemu pomóc, baczył na innych bardziej niż na siebie samego. Jego intencje zawsze były jasne jak słońce, a on niezmordowanie starał się z całych sił wykonywać zadania, które mu powierzano. Nie potrafił kłamać, a jego empatia wręcz powalała. Był po prostu za dobry. Pełen światła. Dazai nigdy nie mógłby być taki jak on, nawet w jednej setnej. To było istnienie poza jego zasięgiem i pojmowaniem. Nie rozumiał go, ale nie potrafił stłamsić w sobie odczuwanej względem jego osoby sympatii.
Czasami łapał się na tym, że cieszył się, iż dane im było się spotkać. Cieszył się, że sprostał oczekiwaniom Ody i uratował tą biedną sierotę, która momentami dodawała jego egzystencji nieco pozytywności. Posiadanie kogoś takiego przy sobie było czasami pocieszające, gdy na niebo znów wstępowały chmury.
– Przepraszam, że cię zmartwiłem – powiedział po chwili. – Szczerze mówiąc... mam pewien problem, z którym nie do końca potrafię sobie poradzić. Mówienie tego bardzo mi uwłacza, więc nie powtarzaj tego nikomu, dobrze?
– Oczywiście – Nakajima pokiwał głową. – Ale, Dazai-san... nie powinieneś czuć się źle z powodu tego, że nie możesz dać sobie z czymś rady. To nie jest nic złego. To przywilej każdego człowieka, nie mieć czasem na coś sił.
Przywilej każdego człowieka, co? Zatem ja nie mam prawa z niego korzystać.
– Od kiedy jesteś taki mądry?
– Odkąd cię poznałem – uśmiechnął się pocieszająco. Podobne wynaturzenie zniknęło z twarzy Osamu. Boże, ten dzieciak w istocie zasługuje na niebo. Ale czy niebo zasługuje na niego? – Co to za problem, z którym się borykasz?
Obandażowany odwrócił wzrok.
– Nie jestem pewien, czy chcę o tym rozmawiać. To coś, z czym muszę poradzić sobie sam.
I nie wiem, czy dam radę.
– Rozumiem – chłopak spuścił nieco głowę, ale zaraz ją podniósł. – W takim razie pozwól mi poprawić ci humor. Od przerwy obiadowej minęło trochę czasu, może jesteś głodny? – uśmiechnął się znów promiennie. Zdecydowanie był osobą, do której uśmiech wręcz przyległ; gdy nie występował na jego twarzy, zdawało się, że nie wszystko było w niej na swoim miejscu. – Zjedzmy coś dobrego na mój koszt! Lubisz naleśniki? Znam dobre miejsce, gdzie je sprzedają, jest trochę daleko, ale warto tam zajść.
Były egzekutor stłumił jęk niezadowolenia. Nie miał ochoty na żadne schadzki. Chciał wrócić do domu i schlać się w trupa, by przestać myśleć o Fiodorze i jego dręczącym go zachowaniu. Jakże jednak mógł odmówić tym świetlistym, pełnym chęci pomocy, żółto-fioletowym oczom? Z jakiegoś powodu czuł, że nie może ich zawieść. Poza tym, kto wie, może wieczór z podwładnym będzie lepszą odskocznią niż kolejne promile we krwi, a w każdym razie niewątpliwie dość niecodzienną?
– Nie przepadam za naleśnikami, ale skoro już jesteś tak rozrzutny, możesz mnie zabrać na kraby w tempurze.
Atsushi ochoczo pokiwał głową i ruszył przed siebie. Zorientował się jednak, że nie zna żadnej dobrej knajpki, która by to danie akurat serwowała. Wydawał się tym zakłopotany, czym rozbawił nieco swojego towarzysza, który przejął stery i zaprowadził go do niedrogiej restauracji, gdzie mogli się ową potrawą uraczyć. Nie chciał zbytnio żerować na jego portfelu. Nie był w końcu jego rozwydrzonym partnerem, a rozkosznym uczniem, który wykazał się empatią wobec najmniej zasługującej na to osoby.
Okazało się, że Nakajima nigdy wcześniej nie miał okazji do spróbowania krabów w tempurze, toteż także postanowił je zamówić, zachęcany przez mentora. Dazai obserwował, jak dwukolorowe oczy świecą się po spróbowaniu jego ulubionego dania i pokiwał na to głową z aprobatą. Rozsiewanie miłości do dobrych potraw wśród tych, którzy nie powodowali u niego odruchu wymiotnego swoim towarzystwem, uważał za ważny i poprawny czyn.
Po pierwszym od dawna pełnowartościowym posiłku Osamu pozwolił sobie na zamówienie drinka. Lubił pić po tym alkohol, a ostatnio spożywał go tak dużo, że jego organizm przejawiał pewne niewygodne objawy, gdy za długo nie miał go w ustach. Po długich namowach kupił również jednego dla Atsushiego. Chłopak nie przekroczył wprawdzie jeszcze progu pełnoletniości, ale jedząc na mieście ze swoim, można by rzec, że przełożonym i korzystając z wyjątkowości tej chwili, nie oponował zbyt długo.
Napój mu jednak nie zasmakował i szarowłosy krzywił się co chwilę śmiesznie jakby pił wyjątkowo kwaśny sok z cytryny. Momentami był on dlań tak niedobry, że aż wystawiał język, a potem przepraszał Dazaia za swoje niegrzeczne zachowanie. Ten jednak tylko się z niego naśmiewał, w ogóle się tym nie przejmując. Do pewnych rzeczy trzeba było dojrzeć.
Gdy wyszli z knajpy, nad ich głowami bujał się już księżyc. Spędzili razem trochę czasu, rozmawiając na różne, usilnie omijające pracę tematy. Głupiutkie, nic specjalnie niewnoszące rozmówki i dobre jedzenie zajmowały im głowy, odrywając ich od problematycznej codzienności. Osamu musiał przyznać, że po tym spotkaniu naprawdę poczuł się lepiej. Nie tylko dlatego, że uświadomił sobie, iż naprawdę posiada sojusznika, co po prostu było mu miło.
– Pójdę już do domu – zakomunikował, gdy stanęli przed rozsuwanymi drzwiami do restauracji. Ciepłe światło i gwar rozmów przebijały się przez nie, tworząc wokół nich jeszcze aurę błogości, która odcinała ich od zimna i oziębłości świata. – Dziękuję, Atsushi-kun. Dzięki tobie czuję się lepiej – dodał. Pomyślał, że powinien to powiedzieć.
Nakajima rozpromienił się na te słowa, a jego usta rozciągnęły się w jednocześnie radosnym i dumnym uśmiechu.
– Cieszę się – tą radość było słuchać nawet w jego tonie. – Nie ma za co. Naprawdę cieszę się, że mogłem pomóc.
Brunet również się do niego uśmiechnął.
– Gdyby świat nosił więcej takich ludzi, jak ty... z pewnością wszystkim żyłoby się łatwiej – żółtodziób spojrzał na niego, przekrzywiając głowę. Zapewne zastanawiał się teraz, dlaczego mentor powiedział coś takiego. W jego mniemaniu każde uchodzące z jego ust słowo miało swoją wagę, a w tej sytuacji mogło mu również choć trochę podpowiedzieć, co dręczy ten umysł, który tak bardzo podziwiał. – Nieważne – pokręcił głową, nie zmazując z twarzy uśmiechu i potarmosił go ojcowsko po włosach. – Leć do domu, Atsushi-kun. Jest późno, może lepiej zadzwoń po taksówkę.
– A co z tobą?
– Przejdę się. Lubię spacery nocą, pomagają mi myśleć.
Tygrys kiwnął głową i po chwili się z nim pożegnał. Dazai stał jeszcze dłuższą chwilę pod knajpą, nie chcąc wychodzić z tego kręgu złudnego bezpieczeństwa. Obserwował niknącego w mroku podwładnego. Gdy ten wreszcie wmieszał się w tłum ludzi, przymknął na moment oczy. Pomyślał, że powinien mu się kiedyś odwdzięczyć za ten wieczór. Naprawdę nie sądził, że coś tak trywialnego aż tak poprawi jego stan. Mimo że zdawał sobie sprawę z tego, iż było to chwilowe, postanowił nie psuć sobie nastroju tego typu rozmyślaniami. Skoro miało się to niedługo skończyć, zdecydował się czerpać tyle, ile tylko mógł.
– W istocie jest dość rozkoszny, czyż nie?
W jednej chwili lekki uśmiech został zmieciony z jego twarzy, a ostatki dobrego humoru strzaskane w drobny mak. Zacisnął mocniej powieki, słysząc ten martwy głos za plecami. Nie wiedział, jak się z tym czuł. Nie słyszał go przez tydzień, tęsknił do niego jak szalony, ale teraz niekoniecznie podobało mu się jego brzmienie.
Obrócił się powoli w stronę Fiodora z rękami w kieszeniach. Mężczyzna stał poza kręgiem światła, w miejscu, do którego ono nie docierało. Krył się w cieniu i opierał o sąsiedni budynek z dala od ludzi, bezwstydnie wwiercając w niego ten pusty, trudny do odczytania wzrok.
Dazai miał ochotę wiele teraz powiedzieć. Chciał mu wygarnąć jego tygodniową nieobecność, brak jakiegokolwiek znaku życia, wykrzyczeć, jak bardzo go nie znosi, co przeżywał po tym, gdy Dostojewski go od siebie uzależnił, a potem tak po prostu sobie zniknął, narażając go na bolesną śmierć. Chciał pretensjonalnie zapytać, co on w ogóle sobie myśli, zachowując się w ten sposób, a potem odepchnąć go i odejść.
Nie zrobił jednak żadnej z tych rzeczy, przez co udało mu się zachować resztki godności. W zasadzie nie miał do nich prawa. Rosjanin w gruncie rzeczy pozostawał jego wrogiem i jednocześnie kochankiem, ale nic poza tym. Dlaczego miałby mieć do niego pretensje o to, że tak się zachowywał? Dlaczego miałby dać ponieść się nietrwałemu uczuciu, którego doznał ostatnim razem? Był zdecydowanie bardziej odporny niż Osamu, który bezrozumnie oddał mu się kompletnie bezgranicznie.
– No proszę. Znudziłeś się i przylazłeś? Już prawie o tobie zapomniałem.
Demon zmrużył nieco oczy.
– Kiedyś słuchanie twoich kłamstw z wiedzą, że są kłamstwami, sprawiało mi więcej przyjemności.
– Naprawdę bardzo mi z tego powodu przykro. Powinienem zacząć już pochlipywać czy może zaoferować ci psychiczne wparcie?
Ciemnowłosy pokręcił głową i zamajaczył spojrzeniem gdzieś za nim.
– Prawdziwie zależy ci na tym chłopaku, prawda?
– A co, jesteś zazdrosny?
– Raczej zdziwiony.
– Och, świetnie – Dazai założył ręce na piersi. – Czyli taktyka słodzenia już na samym początku, jak miło. Spieszy ci się dokądś czy co?
Dostojewski popatrzył na niego z jawną dezaprobatą. Powinien się już dawno nauczyć, że z obrażonym detektywem nie będzie mu łatwo. Osamu w tej, jak i w wielu innych kwestiach był jak najprawdziwszy kocur – jego urażona duma nie pozwalała mu zapewnić sobie oraz innym należytego spokoju i długo dawała o sobie znać.
– Chodźmy do ciebie.
– Słucham?
– Chcesz tak stać i rozmawiać na środku ulicy? – wystawił ku niemu dłoń. – Jeśli ktoś cię ze mną zobaczy, twoja reputacja może ucierpieć.
– Od kiedy tak bardzo o nią dbasz? – syknął złośliwie, ale zawahał się. Byli dosłownie na środku chodnika. Gdyby ktoś chociażby otarł się o Fiodora, mieliby niemały problem. To cud, że do tej pory jeszcze nikt nie zginął.
Chwycił jego dłoń wyraźnie niezadowolony, neutralizując tym samym jego zabójczą zdolność i wyszedł z iluzorycznego kręgu bezpieczeństwa prosto w ciemność. Jakże metaforycznie. Nie od dziś było mu wiadomo, że anemik sprowadzał go na najgorsze możliwe ścieżki. Kazał odwracać głowę od tego, co było przykładne i oddać się w objęcia nieprawości. A Dazai bezwolnie za nim podążał, zawsze czując się tam najpewniej; a już szczególnie czuł się tam dobrze, gdy wiedział, że nie lawiruje pośród cieni sam jak palec.
Prowadził go za sobą, ściskając jego dłoń w milczeniu. Do jego mieszkania nie było zbyt daleko – restauracja, do której zaprowadził Atsushiego, znajdowała się w okolicach, które znał, co za tym idzie, w które często się zapuszczał. Lubił mieć wszystko pod ręką, a nie przepadał za dalekim chodzeniem po coś, co mógł nabyć bliżej, toteż od razu przy rozpoczęciu wynajmowania swego lokum miał okazję do zaznajomienia się z bardziej godnymi miejscami w swoim rejonie. Był wygodnicki i leniwy, więc to tylko działało na jego korzyść.
Doskonale wyczuwał wbijające mu się w plecy purpurowe spojrzenie. Nie skomentował go jednak w żaden sposób. Teraz, gdy wreszcie po tak długim i obfitym w boleści czasie go zobaczył, dotknął i usłyszał, nie wiedział, co ma powiedzieć. Obawiał się, że cokolwiek, co wyjdzie z jego ust, zostanie przyjęte ze śmiechem, uświadamiającym mu jedynie, jak bardzo był naiwny. Tego by chyba nie przeżył. Fiodor zresztą reż nie.
Po parominutowej wędrówce w końcu zakluczył drzwi wejściowe i puścił zimną dłoń Dostojewskiego. Zrzucając z siebie płaszcz oraz pozostawiając za sobą buty, niemal od razu ruszył w stronę aneksu, by wstawić wodę i włączyć radio. Nie zamierzał pić kawy na noc i ani myślał siedzieć z Demonem w ciszy. Herbata jednak zawsze była czymś, co dziwnym trafem wlewało w jego serce choć kilka kropel spokoju, a to ewidentnie było coś, czego w tamtej chwili potrzebował.
– Dla mnie nie zrobisz?
Ty bezczelny dupku.
– Nie zasłużyłeś sobie.
– Jestem po chorobie, coś ciepłego do picia by mi się przydało.
Dazai parsknął.
– „Po chorobie"?
– Owszem – anemik podszedł do niego i oparł się o blat zaraz obok, zakładając rzeczowo ręce na piersi i zerkając na niego z boku. Również zdążył pozbawić się odzienia wierzchniego. – Przez naszą nagłą ucieczkę bez obuwia z miejsca zbrodni w mroźny listopadowy poranek padłem ofiarą doprawdy paskudnego przeziębienia. Pozwoliłem sobie zabrać twój sweter, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
– Nie, no skąd. Specjalnie się dzisiaj w niego ubrałeś?
– Można tak powiedzieć.
Osamu przewrócił oczami i agresywnie zamieszał zalaną herbatę. Fiodor naprawdę sądził, że uwierzy w tak głupią bajeczkę? Zresztą, zapewne mu nawet na tym nie zależało. Powiedział, co sobie wymyślił i nie zajmował sobie głowy tym, czy Dazai w to uwierzy, czy nie. Przez to detektyw naprawdę czuł się głupio.
– Ale nie był to jedyny powód, dla którego zniknąłem.
– Nie bardzo mnie to interesuje.
– Och, przestań – tym razem to Rosjanin przewrócił oczami. – Porozmawiajmy ze sobą jak dorośli ludzie, a nie jak dorosły z obrażonym dzieckiem.
– Próbujesz mnie zachęcić czy zniechęcić? Już się zgubiłem – mimo swoich słów spojrzał na niego, marszcząc lekko brwi. Postanowił iść za jego sposobem. Jego też już męczyło to chodzenie naokoło. – Jak mam się nie złościć, gdy ty... zrobiłeś to wszystko, a potem zwyczajnie sobie zniknąłeś?
Dopiero, gdy to powiedział, uzmysłowił sobie, czego się dopuścił. Jeśli to wszystko rzeczywiście było tylko jedną wielką grą, właśnie nieodpowiedzialnie się wystawił. Zdradził swoje odczucia, z których i tak był pewien, że mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę. Jednak domysły, a wyznanie tego na głos to nie było to samo.
Odwrócił głowę. Jego urażona duma nie pozwalała mu dłużej utrzymywać kontaktu wzrokowego. Wtedy jednak poczuł niespodziewany chłodny dotyk na swojej dłoni, w której nieustannie trzymał łyżkę i aż zadrżała ona lekko pod jego wpływem.
– Musiałem cię sprawdzić – Fiodor wyjął z niej sztuciec, ujął ją w oba swoje odpowiedniki i wbił w nią wzrok. – Chciałem mieć pewność, że w ostateczności nie uciekniesz do swojego dawnego nałogu. Poniekąd monitorowałem twoje zachowanie.
– Och, nie no, fantastycznie – warknął Dazai. Nie wyswobodził się jednak z jego uścisku. – I co, do jakiego wniosku doszedłeś? Że niezależnie od tego, co bierzesz, proces odwykowy wygląda wszędzie identycznie? Jesteś gorszy niż jakiekolwiek dragi, Dostojewski. Jesteś najgorszy.
– Musiałem też sprawdzić samego siebie – Demon kontynuował niewzruszony. Przymknął powieki, ale zaraz potem znów je uchylił. – Musiałem upewnić się, że wszystko to, co mówiłem wtedy, rzeczywiście zgadza się ze stanem faktycznym. Czy po tym, jak to odkryłeś, nie zacznę nagle czuć pewnej awersji. Nie lubię tego powiedzenia, ale czasami przychodzi taki moment, gdzie naprawdę wiemy o sobie tylko tyle, na ile zostaniemy sprawdzeni – uniósł wreszcie wzrok. Osamu zobaczył w nim coś, czego nie do końca potrafił zrozumieć. – Cóż, okazało się, że kręciłem się w tych okolicach częściej niżbym chciał.
– Stęskniłeś się?
– Słucham?
– Stęskniłeś się? – powtórzył.
O dziwo, nie zawarł w tych słowach ani kropli złośliwości. Nie potrafił się do niej zmusić, gdy wypowiedź Fiodora tak bardzo go ucieszyła. Było to niebezpieczne i skrajnie nieodpowiedzialne, wręcz dziecięce uczucie, za które mentalnie bił się w pierś, ale nie potrafił mu się oprzeć.
Anemik wydał z siebie długi pomruk zastanowienia, majacząc gdzieś spojrzeniem po szafkach.
– Myślę, że można to ująć w ten sposób.
– „Myślę, że można to ująć w ten sposób" – przedrzeźnił go Dazai o wiele niższym tonem, po czym zachichotał cicho. – Jesteś robotem czy podczas nauki japońskiego nie sięgnąłeś po słownik z nieco mniej formalnymi wyrażeniami? A może tak trudno jest ci to przyznać, co? To rozczulające. Małe szczurzysko się wstydzi – zaśmiał się.
Zły humor całkowicie go opuścił. Uczucie pewnej lekkości po tygodniu nieustannego zadręczania się było niesamowicie wyswabadzające.
Dostojewski posłał mu długie spojrzenie, po czym nieoczekiwanie puścił jego dłoń i objął go mocno jedną ręką w pasie. Drugą ułożył na jego plecach i przyciągnął do siebie, wpijając się w jego usta. Nie omieszkał skorzystać z tego, że były one nieco rozchylone – od razu wprosił do środka swój język. Zdominowanie tego należącego do Dazaia nie zajęło mu wcale długo, bo przez pierwsze parę chwil detektyw tylko opierał się o jego ramiona, zaskoczony tym nagłym atakiem. Nie minęło także za wiele czasu, nim począł oddawać pocałunek z równie wielką namiętnością, kosztując jego warg niczym powietrza po zbyt długim przebywaniu pod wodą.
Nie liczył minut ani ilości wymienianych całusów. Nie miało to dla niego znaczenia. Ważne było jedynie ich występowanie i pasja, która im towarzyszyła. Osamu dosadnie ją wyczuwał. Dopiero gdy ponownie zasmakował tej osobliwości, prawdziwie poczuł, jakby wszystko było na swoim miejscu; że właśnie tak powinno być. Wargi ocierające się o wargi, jedne spulchniające drugie, zęby uderzające o zęby, język tańczący z językiem i splecione ze sobą nienasycone ciała – to było to, czego pragnął – to, czego potrzebował. Coś, co odbierało rozum bardziej niż jakikolwiek narkotyk, pozbawiało sił w kończynach szybciej jak alkohol, cieszyło bardziej, aniżeli niespodziewany prezent i swą wizją przemijania bolało intensywniej od każdego ostrza.
Dazai po zażyciu tego po prostu nie potrafił się bez tego obyć.
– Stęskniłem się – powiedział Fiodor tonem niemal podchodzącym pod uwodzicielski, gdy byli zmuszeni się od siebie oderwać przez brak powietrza.
Wyraźnie wyczuwalne zaczerwienienie się policzków zaskoczyło obandażowanego bardziej niż Demona. Na miłość boską, jak możesz się zawstydzać przez tak banalne zagranie?, skarcił się w duchu. Miał jedynie nadzieję, że Dostojewski uzna to za rezultat długiego, roznamiętnionego pocałunku, którego doznania obaj łaknęli od tygodnia.
– To było... sprytne – odrzekł, siląc się na neutralny ton. Naprawdę, niech cię szlag.
Obcokrajowiec nie odpowiedział. Uśmiechnął się lekko i oparł swoje czoło o jego, przymykając powieki. Stykali się również nosami, nieustannie stojąc w swoich objęciach przy parującej herbacie. Dazai doznał ukłucia zaskoczenia. Spodziewał się raczej, że Fiodor zechce kontynuować pieszczoty i może przenieść je w o wiele wygodniejsze miejsce, ale ten tylko stał bez wykazywania większej inicjatywy i napawał się dotykiem gospodarza, który miał w tamtej chwili okazję uważniej mu się przyjrzeć.
Poza nieznacznie zaczerwienionym nosem, będącym dowodem na jeszcze nie do końca wyleczone przeziębienie, jego aparycja nie różniła się w zasadzie tak bardzo od tej standardowej. Mimo to nawet wtedy, gdy oczy Rosjanina były przymknięte, widać było po nim zmęczenie, brunet rzekłby nawet, że wycieńczenie. Zdawało się być ono przyczyną, dla której ten nie wykazywał większej chęci na dalsze igraszki. Osamu jednak nie naciskał – i on nie czuł się tego wieczora zbytnio na siłach.
– Zrobię herbatę – zaoferował, z jakiegoś powodu wypowiadając te słowa szeptem. Poluźnił nieco uścisk, dając mu znak, by go puścił.
Mężczyzna uchylił powieki i uczynił to, znacznie się jednak ociągając. Dazai zauważył tą zależność – za każdym razem, gdy Fiodor go puszczał, zanim faktycznie do tego doszło, sunął palcami wzdłuż jego pleców lub rąk, jakby nim znów zaatakuje je chłód, poświęcał te ostatnie sekundy fizycznej styczności na jej zapamiętanie. To tylko ukazywało, jak wielką wagę przywiązywał do dotyku, którego nie mógł zaznać przez swoją wredną zdolność, a do czego miał sposobność dzięki tej należącej do Osamu. Z jakiegoś powodu to przyspieszyło nieco bicie serca gospodarza, a on rozpoznał w tym zajściu ukłucie przyjemnego ciepła.
Gdy Dostojewski wreszcie się od niego odsunął, mężczyzna wyjął z szafki drugi kubek i poczekał na zagotowanie się wody w czajniku. Rosjanin w tym czasie zajął miejsce na kanapie, ale zdawał się półleżeć, bo Dazai nie mógł dostrzec jego wystającej zza oparcia mebla czupryny.
Gdy napój był gotowy, wyłączył radio i postawił parujący kubek na stoliku zaraz przed nim. Postanowił włączyć telewizor, jednak patrząc na anemika, nie ustawił zbyt wielkiej głośności. Przez to niezwiązane z pożądaniem zajście sprzed chwili w mieszkaniu zdawała się nastać przybliżona do intymnej atmosfera, której brunet nie chciał psuć jazgotem telenoweli.
– Europeizujesz się na potęgę – wymamrotał nagle ciemnowłosy, gdy gospodarz zasiadł po przeciwnej stronie mebla i oparł stopy o stolik. – W pewnej chwili podczas mojej podróży do Japonii oddałem się irracjonalnemu przeświadczeniu, że w każdym domu bez wyjątku praktykuje się ceremonię parzenia herbaty. Oczywiście nie mam na myśli tej tradycyjnej, za dużo z tym zachodu, ale miałem cichą nadzieję na ujrzenie tych wszystkich bambusowych przyrządów, dobranych naczyń i doznania tej uspokajającej atmosfery błogości i skupienia.
Osamu uśmiechnął się głupio.
– Cóż za pospolita myśl, Fiodorze Dostojewski.
– Oczywiście to był tylko naiwny przebłysk – sprecyzował. – Ale każdy chyba doznaje czegoś takiego podczas podróży do innego kraju, zwłaszcza do takiego, który znacznie różni się pod każdym możliwym względem od tego ojczystego.
– Nie mogę się z tym utożsamić, nigdy nie byłem za granicą. Musze cię rozczarować, rosyjski turysto, w moim domu uświadczysz jedynie zwykłą czarną z elektrycznego czajnika. Wyłamuję się z powszechnego stereotypu i nie przepadam za zieloną ani żadną inną.
Demon uśmiechnął się lekko.
– Jakoś mnie to nie dziwi – wziął swój kubek w obie dłonie i napił się z niego powoli, czerpiąc ciepło z wysokiej temperatury naczynia. Zaraz potem skrzywił się nieznacznie. – Mogłeś chociaż posłodzić.
– Skąd miałem wiedzieć, że słodzisz?
– Mogłeś zapytać.
Dazai przewrócił oczami i odstawił swoje naczynie, podnosząc się z miejsca. Odbywszy krótką podróż tam i z powrotem do aneksu, wrócił do mężczyzny z dwoma kostkami cukru. Przechyliwszy się przez oparcie kanapy, na jego skinienie wrzucił mu do herbaty obie i uświadczył łyżką. Obserwował przez moment mieszającego Dostojewskiego wnikliwie, by nagle przyłożyć wierzch dłoni do jego policzka. Anemik śmiesznie drgnął, gdy to zrobił.
– Co robisz?
– Jesteś zimny jak lód.
– ...taka moja natura.
Gospodarz westchnął cierpiętniczo i nagle poszedł do sypialni. Skonfundowane purpurowe oczy wodziły za nim, gdy chodził po domu i szukał tylko sobie znanego przedmiotu, marudząc przy tym pod nosem. Ich właściciel cierpliwie jednak czekał na koniec tych nagle powziętych i widocznie zajmujących poszukiwań i nie zadawał zbędnych pytań, wiedząc, że czasami lepiej poczekać, aż odpowiedź przyjdzie sama. Zwłaszcza gdy miało się pewność co do jej otrzymania.
Po paru chwilach Dazai wynurzył się z korytarza, trzymając ciemnoszary koc pod pachą. Bezceremonialnie podszedł do Fiodora i, stanąwszy tuż za nim, nakrył go nim aż po brodę, uważając, by nie wytrącić mu kubka z ręki. Nie miał ochoty na sprzątanie ani na opatrywanie ran oparzeniowych.
– Cicho – uprzedził go, widząc, że ten otwiera usta. Rzucił się znowu na drugi koniec kanapy, siadając tak, by jego towarzysz nie mógł widzieć kluczowej, lekko zaczerwienionej sfery jego twarzy. – Twoje zdrowie jest też w moim interesie, więc nie ma chorowania. A jeśli już musisz, kuruj się tutaj. Gdzie ty w ogóle pomieszkujesz, szczurze? Kręcisz się po swoich wyziębionych do cna norach czy zakupiłeś sobie przyjemny pokoik w najbardziej oczywistym miejscu, by nikt cię tam nie szukał?
Fiodor przez pierwszą chwilę milczał. Spędził moment na wgapianiu się w otrzymany koc i poprawianiu się na miejscu. Wyglądało na to, że postanowił przemilczeć ten nagły akt nad wyraz niespodziewanej uprzejmości ze strony swojego umownego wroga, który z każdą chwilą zdawał się tracić na tym tytule. Upił spory łyk herbaty i zwinął niemal w kłębek, ustawiając sobie do połowy opróżniony kubek między kolanami a brzuchem.
– Kręcę się po swoich wyziębionych do cna norach – przytoczył w końcu jego słowa. – Nie mam stałego miejsca zamieszkania. Sypiam tam, gdzie mam swój sprzęt.
– A w ten twój „sprzęt" wchodzi chociaż łóżko?
– Niekoniecznie. Nie mam czasu na przejmowanie się takimi rzeczami – dodał, widząc spojrzenie Dazaia, który prychnął.
– Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Nie masz czasu na załatwienie sobie milusiego materaca, ale na użeranie ze mną to już tak? To drugie zajmuje dużo więcej czasu i energii, które mógłbyś sobie zregenerować pod kołderką.
Dostojewski obrócił ku niemu głowę.
– Wolę poświęcać swoją uwagę sprawom, które rzeczywiście mnie interesują i wprawiają w zadowolenie.
– Aleś ty to ładnie powiedział – zacmokał Osamu i napił się naparu. Liczył na to, że uda mu się w ten sposób ukryć nieustające zaczerwienienie swojej twarzy. To było głupie, koszmarnie głupie, ale jego organizm sam tak reagował, gdy ktoś wykazywał nim jawne zainteresowanie. – A więc jestem „sprawą", która wprawia cię w zadowolenie?
– Zdarza ci się być, kiedy nie zadajesz głupich pytań, na które odpowiedziałem już setki razy i to na różne sposoby.
Dazai wystawił mu język i wrócił oczami do telewizora. Nie bardzo wiedział, co konkretnie oglądali – obrazy kolejnego durnowatego programu przelatywały przez ekran na niskim poziomie głośności, kłując w oczy swoją jaskrawością. Tylko to światło padało teraz na dwóch siedzących po przeciwnych stronach kanapy mężczyzn; tylko ono sprawiało wrażenie zajęcia, któremu mogło się poświęcić swoją uwagę, udając, że nagłe milczenie nic nie znaczy i jest spowodowane jedynie skupieniem się na programie.
W rzeczywistości jednak owe milczenie wręcz bolało nadinterpretującego Osamu w uszy swoją wieloznaczeniowością. Zamiast wodzić oczami za uczestnikami telewizyjnej gry, pomyślał, że to właściwie chyba jeden z pierwszych momentów ciszy, który faktycznie mu nie przeszkadzał. Zwykle jej nie lubił, zwalała na jego głowę dużo nieprzyjemnych i niekoniecznie chcianych myśli, wprawiała w poczucie nudy oraz pewnego stresu, zwłaszcza gdy był z kimś.
Cisza z Fiodorem nie wydawała mu się jednak taka straszna. Po prawdzie to była dość kojąca – obaj zdawali się wręcz odpoczywać w swoim towarzystwie; udający zainteresowanie telewizorem Dazai i popijający co chwilę herbatę Rosjanin nie musieli się nawet odzywać, by czuć się dobrze ze swoim kompanem – w każdym razie takie było odczucie gospodarza. Wiedział, że w każdej chwili mogą powziąć kolejny, zupełnie niezwiązany z ich niezdrową rywalizacją temat do rozmowy i pomimo docinek czy odchodzenia od niego na kolejne, będzie to zupełnie naturalne. Takie, jakie powinno być.
Detektyw pomyślał, że lubił tą naturalność. Była to cecha, od której zawsze stronił jako aktor na swojej własnej scenie. Można było rzec, że była mu ona kompletnie obca, jednak w towarzystwie Dostojewskiego jakby zmęczony i zniechęcony odrzucał swoje maski i po prostu był sobą, a on dziwnym trafem jeszcze nie ubił go na amen ani nie uciekł, wcześniej obdarowując go spojrzeniem pełnym jawnego obrzydzenia.
– Co powiesz na połączenie mnie i łóżka? – zagaił nagle. – I jak raz nie ma w tym pytaniu żadnego podtekstu, gdybyś...
Zwrócił się ku niemu i urwał wpół zdania, widząc jego przymknięte powieki. Głowę opierał o oparcie kanapy, włosy opadały mu na twarz, która w tamtej chwili była spokojna jak tafla jeziora; bez żadnych zmarszczek, bez tego momentami ciskającego zirytowanymi gromami spojrzenia czy też głębokiej zadumy. Fiodor w krainie snu był wolny od trosk, a to przechodziło na jego ekspresję, wreszcie pozbawioną usilnej bezwyrazowości. Przez lekko rozchylone usta ulatywał równomierny oddech, delikatnie poruszający jego to unoszącą się, to opadającą klatką piersiową. Ledwo trzymany przez ukryte pod kocem ręce kubek był już niemal opróżniony, a on, okryty tym materiałem pod brodę, wyglądał jak wymęczona po zabawie dziecinka, a nie bezwzględny, urojony Mesjasz, wycieńczony po zawziętym planowaniu po nocach, jakby to zdobyć władzę nad światem.
Dazai wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. Czuje się tu tak bezpieczny, że pozwolił sobie na kompletne opuszczenie gardy i zaśnięcie? To powodowało w nim mieszane uczucia. Niby to nie było nic specjalnie wielkiego, a jednak jakaś jego część czuła się nieco oburzona.
Westchnął cicho i odstawił naczynie na stolik, o który przestał się opierać. Korzystając z okazji, podniósł się i stanął nad widocznie kiepskim w wyczuwaniu zagrożenia Fiodorem. Z tym, że Osamu w tamtej chwili nie miał zamiaru mu zagrozić. Chciał się mu po prostu przyjrzeć i rozważyć swój nagły pomysł.
Im dłużej wpatrywał się w padający na blade policzki cień długich rzęs i jego spokojną aparycję, tym nabierał większego przekonania, że może rzeczywiście powinien zanieść go do łóżka. Gdyby spędził noc na kanapie pod samym kocem, mógłby się tylko bardziej przeziębić. W tym miejscu nieco ciągnęło od drzwi, toteż w salonie było chłodniej niż w dazaiowej sypialni.
Potargał się po włosach. Czy faktycznie powinien wykazywać się aż taką dobrotliwością? Ich relacja była tak pokręcona, że sam nie wiedział, co było poprawne i na miejscu, a co nie. Nie zamierzał się jednak rozwodzić nad tym jednym zagadnieniem przez wieczność. Miał dosyć rozkładania każdej swojej myśli na czynniki pierwsze. Spędzając już trochę czasu z Dostojewskim nauczył się, że czasami robienie tego, co było zgodne z samym sobą i to na dodatek podejmowanie się tego otwarcie, było o wiele prostsze. Rosjanin zdawał się mieć to w naturze, podczas gdy Dazai zawsze szarpał się sam ze sobą i nad wszystkim dokładnie zastanawiał. Zazdrościł mu tego, z jaką łatwością przychodziło mu wyrażanie swoich uczuć oraz przekonań.
Dlatego tym razem postanowił nie roztrząsać wszystkich za i przeciw, tylko po prostu odstawił jego kubek i wsunął delikatnie ręce pod jego podkurczone nogi oraz plecy, unosząc go. Anemik okazał się lekki jak piórko, co nie było dla niego żadnym zaskoczeniem. Był chudy jak patyk, jego kości prezentowały się dumnie na białej jak śnieg skórze. Jak ktoś tak schorowany i słaby może być tak potężny?, przeszło mu przez myśl. Tego typu rozważania zawsze tylko podbudowywały jego cichy respekt względem tego osobliwego mężczyzny.
Fiodor przebudził się, jedną nogą nadal będąc w krainie Morfeusza, gdy Dazai niósł go do sypialni. Wymamrotał coś po swojemu niezrozumiale. Osamu nie znał rosyjskiego, ale jak zdołał wywnioskować z tej krótkiej wypowiedzi brzmiącej na pytanie, prawdopodobnie został po prostu uświadczony najzwyklejszym w świecie „co robisz?".
– Urozmaicam twój sprzęt – szepnął, nie chcąc go wybijać z kwalifikującego się na kolejne szybkie zaśnięcie otumanienia.
Dostojewski jako-tako rozpoznając głos i język, po prostu zamknął znów oczy, opierając policzek o jego tors, kompletnie nieprzejęty tym, co się działo, ale też niespecjalnie poprawnie kontaktujący. W tej samej chwili gospodarz układał go na materacu. Ciemnowłosy wciąż był przykryty kocem, ale on go nie zdejmował. Nakrywając go dodatkowo kołdrą, pomyślał, że dwie warstwy mu się przydadzą – tyle zdawało się być zadowalające, by ogrzać to wychudzone ciało.
Stał nad nim chwilę i wpatrywał się w jego kompletnie rozluźnioną sylwetkę. Jego włosy rozsypały się po poduszce, przywodząc na myśl nieumyślnie rozlany na papierze atrament. Kontrast, jaki stanowiły z wszechobecną bielą, niezwykle rzucał się w oczy. Gdyby nie unoszenie się i opadanie klatki piersiowej anemika, Dazai miałby wrażenie, że w jego łóżku leży najprawdziwszy trup, choć nawet wtedy byłby tak samo przerażający oraz piękny jak jego żywa wersja.
Pokręcił głową, czując własne zmęczenie. Bez dłuższego zatrzymywania się przy nieprzyzwoicie urzekającym i powodującym w jego sercu niespotykane uczucia Dostojewskim, ruszył pod prysznic, by po chwili samemu wskoczyć do łóżka, wcześniej przebierając się za uchodzące za piżamę ubrania i wyłączając wszystko dookoła. Zabrał mu trochę kołdry i schował się pod nią aż po nos. Wystające znad niej oczy znów skupiły się na towarzyszu, który w międzyczasie jego doprowadzania się do porządku zdążył zmienić pozycję i teraz miał twarz zwróconą ku niemu i to całkiem blisko.
Do czego to doszło?, Dazai żachnął się w duchu. To wszystko było takie absurdalne, ale jednocześnie przyjemne. Absurdalnie przyjemne. Nie żeby Osamu myślał tylko i wyłącznie o jednym, ale przeżywając z Fiodorem spotkanie, które nie opierało się jedynie na omawianiu swoich planów, celowym mieszaniu sobie w głowach albo seksie, który przecież tak bardzo przypadł im do gustu, a na wspólnej rozmowie, niewielkiej czułości i dziwnym poczuciu czegoś dobrego, nie potrafił do końca uporządkować swoich myśli.
Czy to możliwe, że mogli być ze sobą i jednocześnie nie wykorzystywać się nawzajem? Wizja takiego układu bardzo mu się spodobała. Sprawiała wrażenie ludzkiego.
To słowo poczęło odbijać się w jego głowie wręcz echem, z każdym uderzeniem wlewając w jego serce coraz więcej spokoju i zadowolenia. Zdawało się rozwiązywać ten kłębek rozmaitych refleksji i prostować każdą z nich, każdą nitkę.
„W końcu jesteśmy tylko ludźmi."
Te szczególne słowa Demona utkwiły mu w pamięci. Czy rzeczywiście zasługiwali na ich miano? Czy to nie było zbyt narcystyczne, pozwalać sobie na nazwanie się istotami ludzkimi, chowając wewnątrz tego powierzchownego naczynia zwanego ciałem tak okrutne potwory, które, choć były ich nierozerwalną częścią, momentami same ciągnęły ich w dół?
Jeśli faktycznie mieli do tego prawo, czy mieli je również, by coś poczuć? Dazai egoistycznie stwierdził, że tak. Jeśli mógł czuć ból, rozżalenie i złość, to mógł poczuć i coś więcej.
Wystarczyło jedynie, by się na to otworzył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top