1 - Mukurotoride

Codzienność była taka nudna.

Gdy Dazai nie uciekał w świat alkoholu, narkotyków, głupawych gier, które przechodził już setki razy, czy książek, które znał na pamięć, była wręcz nie do zniesienia. Przesiadywanie w biurze o wiecznie naruszonych poprzez beznadziejnie planowane potyczki z wrogami ścianach w towarzystwie bandy ignorantów, przed którymi, akurat gdy nie potrzebowali jego inteligencji, musiał udawać durnia o żałosnym poczuciu humoru, niewymownie go męczyło. Sprawy, które musiał rozwiązywać, gdy jego partner był zajęty żarliwym wypełnianiem planu ze swojego świętego notatnika, były proste i przewidywalne, a do tego nudne jak flaki z olejem. Przez to miał coraz mniej motywacji i coraz więcej czasu spędzał na kanapie za parawanami, ignorując swoje obowiązki i wszystkich dookoła. Wiódł swój niesatysfakcjonujący, pozbawiony celu żywot w otoczeniu wiecznie pretensjonalnych wrzasków i zidiociałych, nudnych, zwykłych, niewnoszących nic nowego do jego życia uwag, a przy tym był zmuszony nieustannie się uśmiechać, by zachować chociaż resztki swojej sztucznej reputacji.

Ach, gdyby tylko doświadczyli jego prawdziwej osobowości, irytujące uśmieszki spełzłyby im z tych beztroskich twarzy. Gdyby tylko zostali uraczeni jego cynizmem, powagą, obrzuceni znudzonym, wypełnionym nieukrywaną pogardą i przejmującą głębią spojrzeniem, uderzeni jego nieprzychylnymi komentarzami oraz gdyby wysłuchali jego rzeczywistego zdania na temat ich samych, a także całego tego świetlistego do porzygu środowiska... Dazai często nad tym myślał. Zastanawiał się nad konsekwencjami takiego postępowania. Z pewnością nie miałby już wtedy czego szukać w Zbrojnej Agencji Detektywistycznej – mnogość wrogich spojrzeń, wrednych pomówień i niesympatycznych szeptów w pewnej chwili z pewnością zaczęłaby działać mu na nerwy i to tak, że w końcu musiałby opuścić budynek i nigdy już do niego nie wrócić, dokładnie tak, jak uczynił z Portową Mafią parę lat temu.

Był zniesmaczony tym, że żałował tego czynu. Bliżej zdecydowanie było mu do czarnego charakteru niż do ratującego kotki z drzew i sieroty dobrodzieja. Mafijny świat był prostszy w zrozumieniu, łatwiejszy, by się w nim poruszać, zdecydowanie bardziej satysfakcjonujący. Miejsce, gdzie śmierć czekała na niego za każdym rogiem, dając mu się doświadczać, jak nie na własnej skórze, to przynajmniej naocznie, fascynowało go niewątpliwie bardziej niż ten przyprawiający jedynie o wielki znak zapytania oraz mdłości świat, gdzie występowała podejrzana bezinteresowność i drżenie o zasady, które przecież istniały po to, by naginać je do swojej woli.

Irytowało go to, że w żadnym wypadku nie mógł wrócić. Wciąż nie wybaczył swojemu byłemu szefowi zabójstwa swojego najlepszego przyjaciela, ponadto miał swoją godność. Nieważne, jak bardzo tego chciał, przysiągł sobie nie być synem marnotrawnym, który, parząc się światłem, wraca z podkulonym ogonem i spuszczoną głową w objęcia mroku. Prędzej nie zostawiłby z głównego wieżowca kamienia na kamieniu, niż przybiegłby płaszczyć się przed tymi drwiącymi wiśniowymi oczami.

Dlatego też, mimo że nie znosił swojego obecnego życia, tkwił w nim bez możliwości ucieczki. W każdym razie tej prawdziwej. Pozorną zapewniały mu używki, których branie już przestał kontrolować, a dzięki którym jego fałszywy uśmiech wciąż jeszcze przypominał uśmiech, a nie zgorzkniały grymas. Na zewnątrz będąc kompletnym lekkoduchem, wewnątrz obumierał bardziej niż kiedykolwiek, uginając się pod ciężarem wyniszczonych narządów, nieprzyjemnych myśli i własnego zakłamania, którego coraz mniej zależało mu, by ukryć.

– Nad czym tak myślisz? – kobiecy głos wyrwał go z ponownego bezsensownego zamyślenia, przywracając do niechcianej rzeczywistości.

Oderwał zaszłe mgłą brązowe tęczówki od rażącego go księżyca w pełni za oknem, by zerknąć ukradkiem na wtulającą się w jego obandażowane ramię niewiastę. Mimo wszystko wolał wgapiać się w powoli spływające po szybie, o wiele bardziej zajmujące kropelki nieśmiałego deszczu, niż zmierzyć się z ciekawskim spojrzeniem Akiko Yosano.

– Nad niczym konkretnym – odpowiedział beznamiętnie.

Nie musiał się przy niej zbytnio wysilać – w końcu ona również nie była do końca zdrowa na umyśle. Poza seksem bez zobowiązań co jakiś czas i dość znaczącą obecnością Ougaia Moriego w swoim życiu nie łączyło ich zupełnie nic, a mimo to oślepiona światłem lekarka potrafiła dochować tajemnicy i nie rozpowiadać o ponurej naturze Osamu na prawo i lewo. Ponadto z jakiegoś powodu zależało jej na dyskrecji. Dazaia nie bardzo obchodziło, co by się stało, gdyby ktoś dowiedział się o ich prawie cotygodniowych schadzkach. Prawdę mówiąc, to byłoby nawet na plus – miałby kolejny temat, z którego mógł robić sobie żarty, gdyby komentarze detektywów stały się nazbyt uciążliwe.

– Często się zamyślasz – zauważyła ciemnowłosa i zaczęła gładzić jego tors palcami. Starannie omijała niewielką ilość bandaży i wodziła opuszkami po bliznach, powodując u mężczyzny niekontrolowane drżenia nieprzygotowanego ciała.

Dazai chwycił jej dłoń i odsunął. Lubił dotykać kobiety, lubił pozbywać je niewinności, ale nie przepadał za tym, gdy one obdarzały go podobnymi gestami. Mając niemiłe doświadczenia w dzieciństwie z tymi stworzeniami z Wenus, wolał je okiełznywać i naginać do swojej woli niż znowu dać się im zawładnąć. Przejawiało się to nawet w czymś tak trywialnym jak delikatna czułość, czemu Osamu dawał wyraz za każdym razem, gdy Akiko chciała go takową uświadczyć.

– Jesteś niemożliwy – prychnęła i przewróciła się na plecy, kładąc dłoń na nagim brzuchu. Z jakiegoś powodu lubiła z nim leżeć po igraszkach, nawet jeśli jej kochanek nie zwracał na nią ani na jej perfekcyjne ciało większej uwagi. Zdecydowanie wolał ją poświęcać niebu za oknem. – W ogóle nie dajesz się dotykać. Jesteś zaborczym dominatorem czy byłeś w dzieciństwie molestowany?

Jej niegrzeczna, rzucona pół żartem, pół serio, nadzwyczaj trafna uwaga zirytowała Dazaia.

– Myślę, że powinnaś już iść.

Yosano jednak widocznie miała jego sugestię za nic, bo usiadła na nim okrakiem dość gwałtownie. Mężczyzna poczuł jeszcze jej wilgoć na swoim podbrzuszu oraz ciepły oddech na twarzy, gdy, nachylając się do niego, oparła pokaźne piersi o jego tors. Poczuł elektryzujące ukłucie podniecenia, które usilnie starał się stłumić.

– Nie traktuj mnie w ten sposób, Dazaiu – upomniała go, a w różowych oczach zatańczyły iskierki rozeźlenia. – Nie jestem dziwką.

Jedyne, co cię od niej różni, to to, że ci nie płacę, przeszło mu przez myśl. Nie wypowiedział jednak tego na głos, jedynie patrzył na nią z denerwującym stoickim spokojem.

– Masz rację. Jesteś urokliwą kobietą, która daje mi za darmo. To niemal zaszczyt dla mojego małego przyjaciela, móc kosztować takiej piękności – odpowiedział, zawierając w swoim tonie nutkę żartobliwości. Mimo wszystko powinien się bardziej pilnować. Nie mógł stracić jedynej rozrywki, jaką miał w tym nudnym życiu; zdobywanie kobiet bywa uciążliwe, a to, że jedną miał na wyciągnięcie ręki, było wygodą, o którą chcąc nie chcąc powinien dbać. Uniósł się nieco i chwycił jej podbródek, by ucałować delikatnie malinowe usta, żeby bardziej ją udobruchać. – Zdaje się jednak, że osiągnął swój limit na dzisiaj.

Yosano mierzyła go spojrzeniem jeszcze przez moment, ale w końcu łyknęła tą głupotę. Ewentualnie nie miała większej ochoty lub też siły na przekomarzanie się z nim, co w jej przypadku było bardziej prawdopodobne.

– To smutne – skomentowała, prostując się. – W tym tempie będę musiała przemycić ci kilka niebieskich tabletek z gabinetu.

– Wierzę, że stanowiłyby niezastąpioną pomoc, jednakże ty na razie w zupełności mi wystarczasz.

Kobieta pokręciła głową, rozsypując tym samym ciemne włosy wokół twarzy. Obdarzyła go delikatnym uśmiechem, w którym zawarła trochę niejasnego zrozumienia i zeszła z niego, by zacząć się ubierać. Po kilku chwilach bycia obserwowaną przez kochanka, w pełnej zbroi pożegnała się z nim słowami „do czwartku" i opuściła jego mieszkanie, które właściwie straciło już status bycia miejscem zupełnie swobodnym.

To był jeden z wymogów goszczenia jej tutaj – Dazai był zmuszony je uprzątnąć. Mówiąc ,,uprzątnąć”, nie miał na myśli ogólnych porządków z użyciem zmiotki, mopa czy ścierek. Musiał pochować wszystkie swoje szkice, których wykonywał absolutną mnogość. Rysował portrety, ale głównie autoportrety. Każdy z nich był przerażający, wprawiający w natychmiastową trwogę i swego rodzaju politowanie. Ukazujące się na białych kartkach demony prezentowały się dumnie, strasząc swoimi powykrzywianymi, zamazanymi twarzami i nierównymi konturami nienaturalnie długich kończyn, przywodzącymi na myśl nieumyślne rozmazanie, tak naprawdę będąc całkowicie zamierzonymi. Niekiedy na czarnych postaciach występowały krwawe smugi, które w swojej przypadkowości nadawały im tylko więcej prawdziwości i grozy. Taki właśnie był Dazai – mdły, rozlazły, momentami kompletnie bezwolny i wypełniony gorzkim mrokiem, którym się krztusił i pluł na płótna. To było to, czym był naprawdę, a co nie mogło dotrzeć do oczu nikogo. Gdyby tak się stało, nie miałby w życiu już żadnych pozorów stabilizacji, którą ułomnie utrzymywał, grając codziennie w swoim biurze.

Ukrywał zatem rysunki i swoje prawdziwe „ja” przed wszystkimi, których spotkał na swojej drodze. Jakaś jego część była tak przyzwyczajona do tego stanu rzeczy, że bał się cokolwiek w tym zmieniać, ale pragnienie odnalezienia osoby, przy której mógłby być przygnębionym i opryskliwym sobą gdzieś majaczyło w odmętach jego umysłu, a w momentach, w którym wydostawało się na piedestał, było tłumione przez alkohol i coraz mocniejsze roztwory narkotyków.

Zdarzało się też, że użycie „tłumików" miało zupełnie odwrotny skutek i Dazai stawał się jeszcze bardziej rozmiękczony. Wtedy chodził ponury nawet do pracy, pił więcej, dużo spał i tłumaczył się złym stanem zdrowia. Zwykle wystarczało to jego współpracownikom, ale momentami wykazywali się trochę większą świadomością oraz troską.

Któregoś dnia, gdy miał szczególnego doła i nie miał ochoty nawet błaznować, siedział przy swoim biurku i bazgrał kompletne bzdury w swoim raporcie sprzed paru dni, który rzucił gdzieś w kąt, a który Kunikida stanowczo podsunął mu z powrotem pod nos. Mozolnie kreślił słowa długopisem. Powolne pociąganie ręką po papierze sprawiało wrażenie, jakoby się ona rozmazywała w swej niechęci. Żmudne zajęcie tylko potęgowało jego chęć do natychmiastowego zaśnięcia, co wszystkie okoliczności zgrabnie mu uniemożliwiały.

– Zaraz umrę z nudów! – przeciągający się na swoim miejscu Ranpo wypowiedział jego myśli. – Gdzie są ci wszyscy przestępcy? Od dawna nie było żadnego ciekawego morderstwa! – jęknął i opadł zrezygnowany na biurko z hukiem.

– Nie mów tak, Ranpo-san – sąsiadujący z nim Tanizaki zaśmiał się nerwowo, ściskając w dłoniach jakieś dokumenty. Boże. – To chyba dobrze, że nikomu nie dzieje się krzywda, prawda?

– Dobrze, dobrze, ale to niewymownie nudne.

Dazai westchnął cierpiętniczo i odchylił się na krześle.

– Zgadzam się z tobą, Ranpo-san – mruknął, postanawiając się włączyć, nim całkiem zatraci się w wypisywaniu tuszu. – Mogłoby się wreszcie zacząć coś dziać.

Przeszło mu przez myśl zaproponować żartobliwie, by popełnili jakąś zbrodnię we dwójkę, a potem śmiali się z nieudolności funkcjonariuszy, ale uświadomił sobie, że to wykroczyłoby poza granicę agencyjnego smaku. W Mafii z pewnością ten żart by przeszedł, a to napełniło go tylko większą goryczą. Stęknął przeciągle i odchylił się bardziej. W każdej chwili mógł się wywrócić, ale czerpał ze swojej niebezpiecznej pozycji nieco adrenaliny, choć zdecydowanie wolał zastrzyk innego rodzaju.

– Chyba sobie kpisz – usłyszał nagle oburzony głos nikogo innego jak Kunikidy. – Ledwośmy się wykaraskali z problemu z Gildią i incydentu z Tatsuhiko Shibusawą, w którym przypominam ci, że brałeś czynny udział – dodał kąśliwie.

– A ja przypominam tobie, że tylko ich infiltrowałem – zełgał okrutnie, nie zmieniając swojej lekceważącej pozycji, chcąc go tym tylko bardziej zdenerwować.

Incydent z podobnym jemu mentalnością białowłosym wampirem był jedynie przejawem jego chorobliwego znudzenia. Wiedząc, że prawdopodobnie i tak nastąpi to w najbliższym czasie samoistnie, sprowadził go do Yokohamy, o czym nie wiedział nikt poza Ango i prawdopodobnie Chuuyą. Ten karłowaty rudzielec zawsze znał jego prawdziwe motywy, ale najwidoczniej nie miał ochoty dzielić się tą informacją. Dazai czuł pewien niepokój, że kiedyś wyciągnie to w najmniej odpowiednim momencie, by już całkiem uprzykrzyć mu życie, co z pewnością sprawiłoby mu ogromną przyjemność, ale dopóki tak się nie stało, ignorował zręcznie tą możliwość. Poza tym, nie miał dowodów.

Pobawił się trochę z Shibusawą, od początku mając dokładny plan pokonania go. Udał sojusz z Demonem, który również brał czynny udział w tej grze. Osamu instynktownie się uśmiechał, gdy przypominał sobie tamte wydarzenia – Fiodor nie zawiódł go i do końca grał pięknie. Obaj zrobili z Tatsuhiko klauna, zapewniając sobie niezapomnianą rozrywkę, walcząc między sobą, a jednocześnie tkwiąc w niemym porozumieniu. Gdy myślał o tym, że Dostojewski przegrał tą rundę, automatycznie uderzało w niego przeczucie, że w gruncie rzeczy nic takiego nie miało miejsca. Skoro w choć niewielkim stopniu rozumiał się z Dazaiem, zwyciężyli obaj. Cóż, Osamu nieco bardziej dosadnie i oficjalnie, ale nie dało się zignorować tego, że taka możliwość również musiała być brana pod uwagę.

Był godnym, wcale-nie-nudnym przeciwnikiem. Brunet liczył na kontynuowanie ich gry, a wieść o jego zniknięciu wypełniła go rozczarowaniem. Denerwowała go ulotność rozwiązań i to, że po wszystkim znów musiał wrócić do monotonnych raportów i irytujących wrzasków. Miał nadzieję na jakiś niespodziewany zwrot akcji, który wyrwie go z tej duszącej stagnacji i zamiast sięgnąć jego ręką po kolejne, możliwie wreszcie zapewniające mu wieczny odpoczynek tabletki, swoją osobliwością sięgnie w głąb jego umysłu i poruszy go do działania.

Sam nie miał motywacji do zrobienia jakiegokolwiek ruchu, poza tym był zdania, że teraz była kolej na Demona. On to zaczął – niech Rosjanin kontynuuje. Nic takiego jednak nie miało miejsca od bardzo długiego czasu, toteż porzucił swoje idiotyczne nadzieje i zatracił się w swojej mało znaczącej codzienności.

– A gruszki na wierzbie rosną – warknął sarkastycznie Kunikida.

Osamu w pewnej chwili nie był pewien, czy to zwyczajowa uszczypliwość z jego strony, czy też rzeczywiście targają nim pewne wątpliwości. Co by to nie było, bez dowodów raczej niewiele mógł z tym zrobić. Poza tym gdyby doszło do jakichś oskarżeń, ślepo wierzący w swojego mentora Atsushi stanowiłby pierwszą, najskuteczniejszą linię obrony dla niedoszłego samobójcy. To było śmieszne, ale bardzo przydatne.

– Ach, co za nuda.

Targała nim taka drętwota, że mógłby umrzeć z jej powodu.

Tego dnia wrócił do domu i od razu położył się spać. Nie zdołał nawet dojść do sypialni; rzucił swoje bezwładne, wymęczone ciało na obitą ciemnoczerwonym materiałem kanapę i ukrył twarz w tracących swoją uspokajającą miękkość poduszkach. Ręce ułożył wzdłuż ciała, ale jedna z nich jakby mimowolnie powędrowała ku podłodze. Zahaczył palcami o krańce mebla, przeszukując przestrzeń zaraz pod nim, jedną z jego skrytek. Nie minęło wiele czasu, nim natrafił opuszkami na nieznacznych rozmiarów metalowe pudełeczko.

Chwycił je i, przewracając się na plecy ze stęknięciem godnym emeryta z wieloletnim stażem, położył sobie na brzuchu, wgapiając się w sufit. Usiłował odnaleźć w sobie choć ułamek motywacji, by nawet otworzyć wieczko i wygrzebać kilka ukradzionych tabletek nasennych. Gdyby nie był tak zmęczony, z pewnością zapewniłby sobie relaks i uwolnienie się od upodlających myśli zupełnie innym specyfikiem, ale w swoim obecnym stanie marzył tylko o błogiej pół-śmierci chociaż na parę godzin.

Wreszcie łyknął ze dwie mocniejsze i popił ostatkami wody ze szklanki, która wzięła się na ledwo zipiącym ciemnobrązowym stoliku obok nie wiadomo skąd. Nie siląc się nawet na prysznic i ubranie piżamy, która w rzeczywistości była za dużą koszulką i dresami, położył otwartą dłoń na czole i westchnął cicho. Ciepła, nieco pulsująca bólem głowa miała za chwilę przejść w stan całkowitego odpoczynku, gwarantując mu choć minimalne naładowanie swoich akumulatorów. Każdego człowieka napełniłoby to zadowoleniem, ale Dazai już dał się pochłonąć złośliwym myślom, że po wszystkim znowu będzie musiał wstać, pójść do pracy, rzygać żartami i samym sobą, a potem wrócić i robić dokładnie to samo przez następne dni.

Może faktycznie wziąłem ich za mało, pomyślał, kompletnie zdołowany swoją wizją. Przepełniała go tak wielka gorycz, że aż dziw, iż żółć nie wylewała się z niego przez każdy możliwy otwór, jaki posiadał. Już sam nie wiedział, co wstrzymywało go przed rzuceniem wszystkiego w diabły. W tamtej chwili miał ogromną ochotę już po prostu nie być, większą i intensywniejszą niż zwykle miał na co dzień. Chciał sięgnąć do pudełka po więcej tabletek, ale nie był w stanie ruszyć dłonią. Otumanienie spadło na niego szybciej niż przypuszczał, toteż bezwład w kończynach nieco go zaskoczył, ale też rozzłościł. Dlaczego to się zawsze dzieje?

Zamknął oczy ze zrezygnowaniem, nie mając już siły nawet zapłakać nad swoją niedolą. Czuł się żałośnie i był zażenowany przed samym sobą, jakby jego zmaltretowane ciało oglądało licząca sobie tysiące osób publiczność, tylko że on sam był każdym widzem. Leżał na kanapie, komediowo nie mając na sobie odzienia, a w tle rozbrzmiewał nagrany śmiech martwych już ludzi, taki, który puszczali w telenowelach w pozornie zabawnym momencie. Podobne zażenowanie odczuwał, gdy je oglądał, ale tego z tej chwili nic nie było w stanie przebić.

Od dalszego zatracania się w swoim wstydzie z powodu własnej nieudolności uratował go tylko sen, wspaniałomyślnie spływając na niego po parunastu minutach. Po trwającym zaledwie sekundę czarnym obrazie, który w rzeczywistości utrzymywał go w krainie Morfeusza przez ponad dziesięć godzin, niestety znów otworzył oczy i natrafił na palące promienie słoneczne, które wpychały się nieproszone do salonu przez niezasłonięte firanami okno, rażąc go swoim irytującym, mającym w zamiarze ogrzać, światłem. Wspaniale.

Mając kompletnie za nic to, że prawdopodobnie jest już mocno spóźniony do pracy, nie podnosił się jeszcze przez długi czas. Był tak zaspany, że ledwo rozpoznał, gdzie się znajdował. Nie poznał swojego salonu, dopóki nie zamrugał kilkakrotnie i nie nabrał wrażliwości na bodźce. Gdy wreszcie zdobył się na minimalny ruch, zdecydował się pójść o krok dalej i przeciągnął się mocno i długo, jęcząc przy tym jak schorowany kocur. Przewrócił się na bok i wygrzebał z kieszeni wciąż ubranego płaszcza telefon. Nieodłożone na miejsce pudełeczko z lekami, do tej pory umiejscowione na jego brzuchu, runęło na ziemię, rozsypując swoją zawartość na ciemnoszarym dywanie. Dazai westchnął pod nosem i odblokował urządzenie. Nie zwrócił uwagi na mnogość nieodebranych połączeń, jedynie na godzinę. Było trochę przed dziesiątą. Znaczy nie jest tak źle.

Za podświetlonym ekranem telefonu zamajaczył mu kolor znacznie odbiegający od ciemnych barw jego mieszkania. Zauważając soczystą czerwień, przetarł nieco zamglone oczęta, chcąc wyostrzyć sobie obraz, by móc zarejestrować niepasujący do otoczenia element, co było znacznie utrudnione przez poranny stan. Kiedy tylko rozszyfrował, czym był zagadkowy przedmiot, senność i otumanienie nie przeszkodziły mu w uniesieniu się do pozycji siedzącej. Zrobił to ostrożnie, nie chcąc wierzyć własnym oczom i czując, jak jego serce pokusza się o silniejsze bicie.

Jabłko. Co na jego stoliku robiło jabłko? Dazai nie przechowywał w mieszkaniu żadnych owoców, bo zwykle nieruszane szybko się psuły, sprowadzając do środka pełno irytujących muszek, z którymi walczył zamiast spać. Nie było go tu wczoraj, to pewne – mimo swojego beznadziejnego zmęczenia z pewnością by je zauważył. Ktoś musiał zatem wejść do domu w nocy i je tu zostawić. Nie miałby z tym najmniejszego problemu – wspomagany przez leki Osamu spał jak zabity i nie obudziłby się nawet gdyby gdzieś niedaleko wybuchła bomba.

Myśl o tym, z jaką łatwością ktoś włamał się do jego mieszkania, wprawiła go w niepokój, którego szybko się jednak pozbył, zwalczając to przeświadczeniem, że i tak nie miał nic specjalnie wartościowego, łącznie ze swoim życiem, które włamywacz może chciałby w swej wspaniałomyślności mu odebrać. Jednak jedyna potencjalna osoba, z którą kojarzył mu się ten szczególny owoc, z pewnością nie zabiłaby go od tak. W swoim niecnym planie zakończenia jego życia uwzględniłaby powolne wypalanie jego serca, dobieranie się do najskrytszych skrawków jego zszarganego umysłu, rozbieranie ich na części i niszczenie powoli każdego z nich. Dazai doskonale o tym wiedział. Gdyby Fiodor Dostojewski zechciał go zabić, zrobiłby w to sposób niebywale kreatywny i efektowny. To była tylko wiadomość. Wiadomość, że powrócił.

Choć Dazai równie dobrze mógł to odczytać całkowicie opacznie. Może ktoś, kto znał jego powiązania z Demonem i Smokiem, próbował wrobić Fiodora w to malutkie przestępstwo i namieszać mu w głowie. Przeszło mu przez myśl, że może Chuuya wziął się wreszcie do roboty, ale takie sprytne zagranie nie było w jego stylu. Może istniała osoba trzecia, której kompletnie nie brał pod uwagę? Możliwości było wiele, tak samo jak odpowiedzi na pytanie o cel tego zabiegu. Albo ktoś chciał go rozproszyć i powoli zniszczyć, albo w końcu przestanie się nudzić. Cóż, jedno nie wykluczało drugiego. Niezależnie od tego, które przypuszczenie miało okazać się prawdziwe, Dazai nareszcie poczuł, jak jego serce bije.

Starał się nie okazywać swojej radości nawet będąc w domu, który już nie gwarantował mu stuprocentowej prywatności. Doprowadził się do porządku i wyszedł z mieszkania. Owoc schował do kieszeni płaszcza i ściskał go całą drogę do biura, którą odbył w nienaturalnie dobrym humorze, tak bardzo odmiennym od jego nastroju z poprzedniego dnia. W momencie, w którym wszedł do środka, postanowił zacząć go okazywać, co nie było szczególną odmianą w jego standardowym zachowaniu w tym miejscu. Jedynym, co je różniło, to to, że tym razem było ono szczere.

– Czy wszystkie zegarki w twoim domu szlag trafił?! – krzyknął do niego Kunikida na dzień dobry, wyrastając przy nim jak spod ziemi. – I mógłbyś odbierać telefon!

– Wybacz, zaspałem. I nie chciałem odbierać ci tej przyjemności wydarcia się na mnie przy wszystkich.

Zanim czerwony ze złości okularnik zdołał mu odpowiedzieć, Dazai obdarzył go zniewalającym uśmiechem i podszedł energicznym krokiem do swojego biurka, chcąc przywitać się z sąsiadującym Atsushim. Jego uwagę od ucznia odwrócił przedmiot, który na nim leżał.

Jego serce ponownie tego poranka zabiło szybciej. Niemożliwe.

Właśnie z tego powodu dzwoniliśmy – odezwał się tygrys, twarzą i ciałem ukazując swoje zdenerwowanie, obserwując zaniknięcie uśmiechu z twarzy mentora.

Dazai obszedł mebel dookoła i przesunął palcami po wbitym w niego, srebrnym sztylecie, unikając zetknięcia się skóry z ostrzem. Wodząc opuszkami po eleganckich uwypukleniach, niekiedy ustawiających się na wzór fantazyjnego serca, ledwo powstrzymywał się od wybuchu euforii. Nóż z Mukurotoride. Poznałby go wszędzie. On, Fiodor, Shibusawa – każdy z nich posiadał identyczny. Shibusawa wykorzystał swój, dźgając go w plecy, Osamu swój trzymał w jednej ze swoich domowych skrytek, targany głupim sentymentem, ale o tym, co stało się z własnością Dostojewskiego, nie miał wiedzy. Choć nie sprawdzał, czy jego nóż wciąż był w tym samym miejscu, co mogło budzić wątpliwości po cichym włamaniu z nocy, był pewien, że ten konkretny scyzoryk należał do Demona – tak było bardziej wymownie. Przekazuje pałeczkę. Teraz Dazai był przekonany, że te powiązane ze sobą wiadomości były jego sprawką. Nadal istniał cień szansy, że wszystko było ukartowane przez osobę trzecią, ale ta głęboko skryta w mężczyźnie naiwność podniosła swój łeb i przekonywała go, że to jednak jego przypuszczenia są najbardziej zgodne z prawdą.

– Co to ma znaczyć? – obok niego natychmiast pojawił się Kunikida z założonymi na piersi rękami, mierząc bacznym spojrzeniem zarówno nóż, jak i partnera.

Dazai zerknął na niego. Wczorajszego dnia wspomniał o incydencie, z którego pochodził osobliwy przedmiot. Gdyby za tym stał, czy popełniłby tak fundamentalny błąd? A może chciał go w ten sposób jeszcze bardziej zmylić, spodziewając się jego podejrzeń, a potem wątpliwości? Mógłby to być podwójny blef?

Czy Doppo rzeczywiście był tak mądry? Jakie byłyby w tym jego motywy? Czy jego sceptyczne podejście do całego zajścia sprzed paru miesięcy było na tyle drażniące, że postanowił wymusić od Osamu prawdę w ten, a nie inny sposób? Jeśli tak, to dlaczego zdecydował się go sprawdzić po takim czasie? Brązowe oczęta zmrużyły się nieznacznie, a ich właściciel wyjął znalezione jabłko z kieszeni. Niemal poczuł, jak atmosfera w biurze gęstnieje, a każdy teraz lustruje jego kładącą na biurku owoc osobę.

– To jest...

Widząc szczere jak u dziecka zdziwienie na twarzy blondyna, zrezygnował ze swoich podejrzeń.

– Jabłko – dokończył. – Znalazłem je dzisiaj u siebie w domu. Nie było go wieczorem, gdy kładłem się spać.

Przerażony Atsushi zerwał się z miejsca.

– Dazai-san, czy to...

– Nie Shibusawa. Nie mógł powstać z martwych drugi raz. Odpowiedź zatem nasuwa się sama – uśmiechnął się mimowolnie. Dawno nie czuł się tak podekscytowany.

– Mówiłeś, że zniknął.

– Najwidoczniej wrócił. Czasami tak się zdarza, gdy skończysz lizać rany, wymyślisz coś nowego albo dostatecznie się znudzisz.

– Zdajesz się sporo o tym wiedzieć – kolejny sugestywny komentarz Kunikidy nieco go zirytował, toteż Dazai nachylił się do niego.

– Bo wiem.

– Wzięłabym to do analizy – zaproponowała nagle Yosano. – Ale zdążyłeś już napaćkać na nim palcami.

Osamu przeniósł na nią wzrok. Przez moment zastanawiał się czy to, że jako jedna z nielicznych nie przeszywa go teraz na wskroś nieufnym spojrzeniem jest zasługą tego, że pieprzą się co tydzień, czy tego, że po prostu umie myśleć i nie ogranicza się do jednego wytłumaczenia z możliwych.

– Weź – odpowiedział i tym razem już w chusteczce wyjął nożyk z biurka. – Może coś się z tego wyciągnie. Tylko uważaj na ostrze, może być natarte trucizną. Podobnie jak miąższ owocu, który też możesz przy okazji sprawdzić – dodał, podając przedmioty kobiecie i wymieniając z nią krótkie spojrzenia. – Wszystko może być wskazówką.

– Wskazówką do czego?

Dazai znów się uśmiechnął.

– Do rozgrywki.

– Słucham? – włączył się znów Kunikida, gdy Yosano pospieszyła wykonać swoje zadanie. – Rozgrywki? Traktujesz to jako zabawę? Mam ci przypomnieć, co stało się ostatnim razem? Miasto zostało kompletnie zdemolowane, dziesiątki ofiar i zaginionych...

– Tak, tak, nie musisz się produkować – przerwał mu brunet, mając serdecznie dość jego gadania i włożył ręce do kieszeni płaszcza. Jeszcze chwila, a zniszczy jego dobry od dłuższego czasu nastrój. – To wcale nie musi być Dostojewski. Równie dobrze może to być zwyczajna prowokacja, próba odwodzenia nas od czegoś ważniejszego... – zastanowił się chwilę. – Tanizaki, możesz mi sprawdzić ostatnie zlecenia, jakie dostała Agencja? Wszystkie, nawet jeśli są pozornie nieważne.

Tanizaki kiwnął głową i począł przeszukiwać laptop. Chcąc nie chcąc Osamu musiał również sprawdzić i tą możliwość. Ranpo byłby tutaj najlepszą pomocą, ale próba namówienia go do współpracy była jak walka z wiatrakami. Poza tym jeśli to rzeczywiście gra, Dazai jako drugi gracz musiał poradzić sobie w niej sam. Nie oznaczało to jednak, że nie mógł wykorzystywać dogodnych sobie pionków. To był jeden z tych wygodnych przywilejów króla.

Sugerując upierdliwemu Kunikidzie, by pomógł młodszemu koledze, zasiadł do swojego biurka i włączył wyjęty z szuflady laptop, chcąc odnaleźć jakiekolwiek informacje na temat ostatniej działalności Dostojewskiego. W pierwszej kolejności sprawdził swoją pocztę – skoro doszło do pośredniej konfrontacji, dlaczego ta forma również miałaby nie zostać użyta? Nie zniechęcił się, gdy nic nie odnalazł. Miał w planach jeszcze przejrzenie dostępnych źródeł i archiwów, a ostatecznie dobierze się do tych niedostępnych.

– Wyglądasz na uradowanego, Dazai-san – odezwał się nagle Atsushi z lekkim uśmiechem. – Chyba pierwszy raz widzę cię tak pełnego energii.

Maniak zerknął na niego, by zaraz wrócić oczami do komputera.

– Dostojewski to ciężki przeciwnik. Nieprzewidywalny, a to jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Musimy brać pod uwagę każdą możliwość, nieważne jak idiotyczną i nieprawdopodobną – odrzekł, nie do końca odpowiadając na jego zaczepkę.

– Brzmi jak masa pracy. Myślałem, że tego nie lubisz.

– Nie lubię wykonywać mozolnych zadań, to co innego. Wszystko może być wskazówką, najmniejsze potknięcie oznacza koniec. Jeżeli to rzeczywiście on, powinniśmy być w gotowości całą dobę. Nigdy nie wiadomo, co planuje – dostrzegł, jak tygrys się spina i od razu westchnął cicho pod nosem, zaraz potem przywdziewając na twarz łagodny uśmiech. Chyba się trochę zagalopowałem. – Na razie nie mamy pewności. Równie dobrze może to być jakiś podrzędny wybryk postronnego zainteresowanego. Nie przejmuj się tym za bardzo. Na razie dowiedzmy się, na czym stoimy, potem będziemy się martwić.

Jego ojcowsko pokrzepiający wywód podziałał, bo Nakajima uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Czy jest coś, co mogę zrobić, by pomóc? – zapytał, a Dazai zastanowił się chwilę.

– Przejrzyj dokumentację ostatniego incydentu i jeśli natrafisz na coś podejrzanego, powiedz mi. I weź kogoś do pomocy.

Atsushi również od razu zabrał się do pracy, pełen zapału. Po prawdzie Osamu wcisnął mu to niewiele znaczące zadanie, by przestano mu wreszcie przeszkadzać. Szczerze wątpił, by tygrys odnalazł coś istotnego w raporcie. Dazai i bez jego czytania wiedział więcej niż przedstawiały literki – w końcu, jak zauważył jego iście spostrzegawczy partner, brał w całym przedsięwzięciu czynny udział.

Zerknął na niego przelotnie, wracając do laptopa. Wyraźnie czuł na sobie jego badawcze spojrzenie. Stał nad Tanizakim i nadzorował jego pracę, a jednak co jakiś czas unosił wzrok i lustrował nim maniaka, chcąc zapewne wyłapać jakiś moment nieuwagi, w którym to zrobi on coś odbiegającego od normy czy też podejrzanie zmieni swoją ekspresję. Dazai w pewnym sensie nie rozumiał jego nagle ostatnio okazywanej niechęci i nieufności wobec jego osoby. Co prawda, gdy wyszła na jaw jego dawna przynależność do Portowej Mafii, atmosfera w Agencji stała się mu szczególnie niemiła, ale z czasem z powodu jego zasług w tej małej wojence zdawało się to odejść w zapomnienie. Wszystko wróciło po sprawie Shibusawy. Nie powinien narzekać, sam był jej inicjatorem, a jednak zaczęło mu to działać na nerwy, które zdatnie sobie koił używkami.

Poruszył się niespokojnie, gdy nagle sobie uświadomił, że tego poranka żadną się nie uraczył. To zdecydowanie odbiegało od normy. Zwykł codziennie przed wyjściem do pracy pobudzać się, by granie i uśmiechanie się przychodziło mu z większą łatwością. Tego ranka kompletnie o tym zapomniał, nawet nie posprzątał rozsypanych tabletek nasennych. Po prostu doprowadził się do porządku i wyszedł, jakby nigdy nic. Nie był pewien, czy był tym mile zaskoczony, czy zaniepokojony. Wyglądało na to, że tylko produktywne zajęcie ratowało go od aktów samounicestwienia. Żywił głęboką nadzieję, że cała ta sprawa nie okaże się jednym wielkim rozczarowaniem, bo widocznie sprawne zabijanie nudy zastępowało mu narkotyki i dawało prawdziwą motywację do egzystowania.

Nie chciał sobie nawet wyobrażać zgryzoty, jaka go ogarnie, gdy okaże się, że niepotrzebnie się nakręcił.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top