37. Gdziekolwiek jesteś
Minął lipiec a z jego końcem rozpoczęcie studiów ,które mieliśmy zacząć razem. Jakimś cudem udało mi się przekonać rodziców by przełożyć mój wyjazd na ostatnią chwilę. Chciałem zrezygnować ze studiów ,ale tego nawet nie przyjęli do wiadomości. Cały lipiec siedziałem na parapecie trzymając naszą książkę ,tą którą czytałem mu przed snem. Liczyłem ,że opamięta się i wróci gdziekolwiek był. Codziennie o pełnych godzinach wykonywałem telefon. Nie odbierał. Pisałem wiadomości. Nie odpisywał. Zniknął. Zniknął z każdego możliwego portalu. Jego konta przestały być aktywne. Gdzie był? Czy był bezpieczny? Co się stało? Tego nie wiedział nikt. Przesiedziałem godziny w towarzystwie Margot ,która jak i ja głowiła dokąd mógł uciec. Dzwoniliśmy do jego ojca ,ale ten niczego nie wiedział. Nawet pojechaliśmy do jego wszystkich przyjaciół ,ale nikt nie miał z nim kontaktu. Przemierzyliśmy wszystkie stacje benzynowe ,restauracje ,hotele i szpitale w promieniu dwustu kilometrów i nic. Cisza. Wyczekiwałem go każdego dnia ,budziłem się w nocy ,niekiedy czuwałem czekając.
Wyparował.
A gdy przyszedł czas wyjazdu nie byłem w stanie opuścić swojego pokoju pełnego wspomnień. Jednak wraz w wyjazdem zniknęła wszelka nadzieja ,że kiedykolwiek jeszcze obudzę się u jego boku w moim łóżku. Nigdy więcej nie będę zerkał do jego pokoju ze swojego zwyczajowego miejsca na parapecie. Moje życie runęło a ja rozpocząłem studia sam. W pierwszym tygodniu byłem na jednym wykładzie. Na nic więcej nie miałem sił. Zamknąłem się w czterech ścianach swojego pokoju ,który miałem dzielić z nim.
I gapiłem się w ścianę chcąc umrzeć ,by to wszystko wreszcie się skończyło.
Po sierpniu naszedł wrzesień ,który uświadomił mi pustkę jaką pozostawił w moim sercu. Zawaliłem dwa kolosy. Nie chodziłem na wykłady. Wszystko przypominało mi o nim. Całymi dniami gapiłem się w telefon czekając na znak. Każde najmniejsze powiadomienie w nocy wybudzało mnie ze snu.
Przyszedł październik ,kiedy wylewałem łzy w poduszkę tęskniąc jak szczeniak.
Listopad ,który rozrywał moje serce na kawałki sypiąc sól na rany.
Grudzień męki i depresji.
Stałem się wrakiem okradzionym z uczuć i serca. Pozostał we mnie tylko żal i jego imię noszone gdzieś w głębi serca ,do którego klucz posiadał tylko on . Kochałem go. Naprawdę z całego serca go kochałem , w taki sposób w jaki powinno być to zakazane. Gdziekolwiek był zabrał moje serce ze sobą. Wyrwał mi je bezlitośnie ,pozwalając by powoli przestawało bić pozbawiając mnie życia.
Bez przerwy zadawałem sobie pytanie: dlaczego mi to zrobił? Dlaczego potraktował mnie jak kogoś kto nigdy dla niego nie istniał? Dlaczego jakaś własna urojona ucieczka była ważniejsza od tego co mi deklarował? Jedyne co mi po nim pozostało to ten tandetny pierścionek. Zostawił mi tylko tyle. Na nic więcej nie zasługiwałem.
Ale mimo to kochałem go. Nieważne jak mnie krzywdził moje serce należało do niego, a on zamiast je pielęgnować wyrwał mi je ,zdeptał ,opluł i wyrzucił do kosza. A ja dalej go kochałem. Świat był okrutny. Oddałbym wszystko by być tak oschły i pozbawiony uczuć by spłynęło to po mnie, bym mógł pokochać kogoś jeszcze raz ,jeszcze raz tak mocno jak jego.
Ale Aiden był niepowtarzalny. Nie było na świecie drugiego takiego jak on. Tylko on mnie rozumiał ,każde moje dziwactwo. Tylko z nim mogłem rozmawiać o tak durnych rzeczach ,że przy innych byłoby mi wstyd. Przy nim mogłem być prawdziwym sobą, Quinnlanem którego bawiły suche żarty i zboczone aluzje ,Quinnem ,który mimo ,że udawał samodzielnego potrzebował jego towarzystwa bardziej niż tlenu.
Mijał kolejno styczeń, luty ,marzec i kwiecień ,a wraz z nimi kolejne miesiące rozrywającej pustki.
Kochałem go za bardzo ,a on nigdy nie wrócił.
Dlatego nigdy nie przestałem go szukać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top