Rozdział 6

Rozdział 6.

„Po tym wszystkim ciągle wydaje mi się, że jedyne wyjście to proste i szybkie wyjście — ale wybieram labirynt. Labirynt jest do bani, ale i tak go wybieram."

— John Green

Lucy

Mój samolot ląduje na Heathrow wraz z pierwszymi promieniami budzącego się słońca. Wychodzę na chłodne, angielskie powietrze. Przez nieuwagę omal nie wywijam orła na środku schodów doczepionych do samolotu. Nikt jednak nie zwraca na mnie większej uwagi; wszyscy chcemy jak najszybciej znaleźć się w ciepłym miejscu.

Obsługa lotniska natychmiast pakuje nas do autobusu. Po jakże długiej procedurze kontroli paszportowej, odbioru bagażu i kontroli celnej, docieram do hali przylotów. Tłumy ludzi i panujący tam zaduch sprawiają, że chcę jak najszybciej wyjść z powrotem na świeże powietrze. Lotnisko to przerażające miejsce dla osób cierpiących na klaustrofobię.

Wiem, że nikt na mnie nie czeka, więc daruję sobie rozglądanie się za znajomymi twarzami i komitetem powitalnym. Udaje mi się szybko złapać taksówkę, za co jestem wdzięczna, ponieważ pogoda nie sprzyja czekaniu na mroźnym powietrzu. Za kilka dni święta, ale śnieg nie chce się utrzymać na mokrej powierzchni. Tutaj przecież wiecznie pada deszcz...

— Dzień dobry — wita się uprzejmie taksówkarz, po czym władowuje moje torby do bagażnika. Uśmiecham się do niego z wdzięcznością, gdy siada za kierownicą.

— 62 Abbey Road, proszę.

Abbey Road mieści się w północno-zachodniej części Londynu. To jedna z najbardziej znanych i, na moje nieszczęście, najbardziej ruchliwych ulic. Mieszkanie w wielkim mieście jest dużym ułatwieniem, ale nieskończone sznury samochodów niemal zawsze wiją się po ulicach, a hałas nie ma końca.

Przez następne pół godziny wyklinam korki razem z mężczyzną za kierownicą. Gdy docieramy pod niewielki blok z apartamentami, wręczam taksówkarzowi należne pieniądze, życząc mu miłego dnia. Sama wyładowuję bagaże i pospiesznie idę w kierunku drzwi, chcąc uciec przed smagającym mnie po twarzy wiatrem.

Otwieram mieszkanie 1A. Wszystko jest na swoim miejscu, tak, jak rok temu, kiedy stąd wychodziłam. Mijam przestronną kuchnię i kieruję się do dużego pokoju. Stawiam bagaże koło kremowego kominka, który stoi dumnie na środku salonu i rzucam swój płaszcz niedbale na sofę. Ziewając przeciągle, idę do łazienki. Myję twarz ciepłą wodą i wycieram miękkim ręcznikiem. Patrzę w lustro. Masakra. Studiuję swoją bladą, zmęczoną skórę twarzy. W moich zielonkawych oczach nie ma nawet małej iskierki, a ciemne kręgi poniżej zdają się nie mieć końca. Brak snu mocno na mnie wpłynął.

Nie mam pojęcia, gdzie jest moja szczotka do włosów, więc delikatnie przeczesuję długie, miedziane włosy palcami. Muszę iść do fryzjera... Niewiele to daje, dlatego postanawiam zignorować bałagan na mojej głowie.

Rzucam się na łóżko w pokoju obok. Kolorowa narzuta pachnie lawendowym płynem do płukania. Jednym okiem zerkam na budzik, który wskazuje siódmą pięćdziesiąt pięć. W prawym, górnym rogu tego podłego urządzenia naklejona jest niewielka karteczka, na której nabazgrałam informację:

23 GRUDNIA, GODZINA 14:00 — GRUPA WSPARCIA DR MELISSY

Obdarzam nieszczęsną karteczkę zabójczym wzrokiem, a potem zamykam oczy i odsypiam długą podróż.

Kiedy wkraczam do prywatnej instytucji, pomagającej osobom z tendencją do depresji, przyznaję pani Torres punkt. Moja była psychiatra wygrała, ponieważ po roku posłusznie stawiam się na spotkanie umówione jeszcze przed wyjazdem do Nepalu.

Przyjechałam tu z nijakim nastawieniem, niepewna, co sądzę na temat grupy wsparcia. W normalnej sytuacji broniłabym się rękami i nogami przed przyjazdem tutaj, a już na pewno nie pojawiłabym się sama, tylko pod rękę z mamą. Tylko co nazwać normalnością?

Coś się we mnie zmieniło, bo przekraczając próg drzwi, nie czuję nienawiści ani złości, która zawsze była ukierunkowana w stronę wszystkiego, co przypominałoby mi Jego — w tym szpitale i wizyty u psychiatry czy psychologa. Zamiast czuć irytację, nie czuję nic konkretnego. To dla mnie nowe uczucie.

— Mam na imię Lucinda. Mam dwadzieścia jeden lat. Przez ostatni rok próbowałam pozbierać się po nieudanym związku. Związku opartym na przemocy i awanturach. Długo nie potrafiłam uwolnić się od tego niebezpiecznego mężczyzny, którego mimo wszystko darzyłam uczuciem. Był jednym z tych, którzy potrafili być potulni jak baranki, gdy wymagała tego sytuacja, ale w rzeczywistości miała diabła pod skórą. Zainterweniowałam bardzo późno, mianowicie w momencie, kiedy próbował dźgnąć mnie nożem, zarzucając mi zdradę, która nie miała miejsca. W samoobronie rozbiłam mu wazon na głowie, a potem zadzwoniłam na policję. Jess nie skończył jednak w więzieniu. Okazało się, że jest chory psychicznie. Został uznany za niepoczytalnego i umieszczony w zakładzie psychiatrycznym w Essex na czas nieokreślony. — Splatając dłonie na kolanach, zamilkłam po skończeniu swojej krótkiej historii.

Kobiety siedzące ze mną w kameralnym kręgu wcale nie wyglądały na poruszone. Nawet, jeśli były, to doskonale to zamaskowały. Przenoszę wzrok na doktor Melissę, która kiwa lekko głową.

— Jak się teraz czujesz? — pyta prosto, jakby pytała o pogodę. Gdybym spojrzała jej w oczy, mogłaby pomyśleć, że chcę ją zatłuc. Nieruchomym wzrokiem patrzę więc za okno, na ruchliwą ulicę i na sprzedawczynię kwiatów, która wydziera się na rowerzystę. Zdaje się, że mężczyzna rozjechał jej cały zapas śnieżynek. Też bym się wściekła. Kobieta wygląda na zmęczoną, a jej twarz jest czerwona z zimna. Na pewno stała na dworze cały ranek.

Hmmm, co znaczyły te kwiaty? Marszczę lekko brwi, próbując sobie przypomnieć. W myślach wertuję słowniczek kwiatów mojej mamy.

Pociecha i nadzieja...

— Lucy, wróć do nas — prosi spokojnym głosem terapeutka.

Posłusznie odrywam wzrok od widoku za oknem i po dłuższej chwili odpowiadam na zadane wcześniej pytanie.

— Dobrze. Już mi lepiej — wyrzucam z siebie w końcu, wiercąc się niespokojnie na krześle.

Bardzo chciałabym stąd wyjść, z powodu prześladującego mnie uczucia déjà vu, które nie opuszcza mnie odkąd weszłam do sali. Wiem jednak, że muszę zostać.

Melissa nie dręczy mnie już więcej. W spokoju wysłuchuję historii zupełnie nieznanych mi kobiet. Na tego typu terapiach niemożliwe jest posiadanie jednej, stałej grupy, bo ludzie bez przerwy przychodzą i odchodzą.

Kobieta o imieniu Victoria podzieliła się swoją historią zaraz po mnie. Opowiedziała o tym, jak zaszła w ciążę jako nastolatka, a ojciec dziecka zostawił ją na łasce rodziców, którzy nie byli zachwyceni zaistniałą sytuacją. Po kilku tygodniach zdecydowała się z nim zobaczyć. Gdy zapukała do jego domu, dowiedziała się, że chłopak wyjechał na stałe do Włoch. Victoria nigdy więcej go nie zobaczyła, ale dziecko nie daje jej zapomnieć o tym, co się stało.

Angelina mówi natomiast, że omal nie popełniła samobójstwa po tym, jak ją zgwałcono. Nadal nie wie, jak normalnie żyć, bo teraz każdy facet jest dla niej niczym więcej, tylko potencjalnym zagrożeniem.

— Jak pozbyć się bólu? — pyta, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Odgarnia ciemne włosy ze szczupłej twarzy i patrzy na nas wyczekująco.

— Nie da się. Trzeba z nim żyć i zaakceptować go jako cząstkę swojej przeszłości. Uwięzić go głęboko w swoim umyśle, żeby nie mógł cię skrzywdzić. A kiedy czujesz, że chce się wydostać... Walczysz. Zadajesz cios, zanim on to zrobi — mówię, patrząc prosto w sarnie oczy Angeliny.

Zaraz po terapii idę szybkim krokiem do najbliższego Starbucksa. Wykupuję kartę prezentową opiewającą na sto pięćdziesiąt funtów. Przynajmniej tak mogę podziękować mojej sąsiadce, Cherry, za opiekowanie się moimi roślinkami podczas mojej długotrwałej nieobecności.

Cherry jest niewiele starszą ode mnie kobietą o dość nietypowych zwyczajach. Wyprowadzanie kota na smyczy jest dla mnie dziwne, podobnie, jak ubieranie się codziennie na czerwono, ale nie oceniam jej. Jest przyjazna, mądra i serdeczna. Często zapraszamy się nawzajem na herbatę i pomagamy sobie — ja zaopiekuję się jej kotem, gdy trzeba, ona przyniesie mi potrzebne książki z biblioteki, w której pracuje. Dobrze mieć wokół siebie porządnych ludzi. Nigdy nie wiesz, kiedy możesz potrzebować ich pomocy, a oni twojej.

Z uśmiechem na ustach wsuwam niewielką kopertę pod drzwi jej mieszkania. Wchodząc do domu, chwytam za dzwoniącą komórkę, którą zostawiłam na blacie w kuchni.

— Cześć, mamo. Tak, będę na święta. Za dwie godziny mam wieczorny pociąg.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top