Rozdział 46

Rozdział 46.

„Oto recepta na szczęście: znajdź swoje miejsce na ziemi, zapracuj na nie, wypełnij je ludźmi, których kochasz i marzeniami do spełnienia, zadbaj o zdrowie, a będziesz szczęśliwa."

— Katarzyna Michalak

Lucy

— Masz piękną pogodę za oknem, piękną suknię, pięknego męża... — Luna urywa na chwilę, aby przypatrzeć się bliżej moim paznokciom u rąk. Posyła im długie, niezadowolone spojrzenie. — Ale okropne paznokcie — wzdycha i ponownie bierze w dłoń moją rękę.

Czuję, jak pilnik skraca niepożądaną część paznokcia, co jakiś czas ześlizgując się wzdłuż palca, aby za chwilę wznowić szurający ruch.

— No co ja z nimi zrobię, Catherine?! — frustruje się, zaprzestając czynności, żeby posłać mojej siostrze krótkie spojrzenie. Ona wzrusza tylko ramionami i macha nam swoją sukienką, a potem znika w łazience.

— Nie panikuj, Lun Lun. — Posyłam cwaniacki uśmieszek do lustra. — Po prostu pomaluj je na jakiś ładny kolor.

Dziewczyna unosi brwi i mruży ciemne oczy w kształcie migdałów.

— Taka cwana jesteś?

Uśmiecham się głupawo, kiedy widzę, że twarz Luny różowi się w ukrywanej frustracji. Splata palce na piersi i ledwie widocznym ruchem dłoni gestykuluje w kierunku palety z lakierami do paznokci.

— To wybierz jeden.

Wypuszczam powietrze. Jest ich tu strasznie dużo, a ja się na tym nie znam. Odkąd zakończyłam naukę w Akademii Królewskiej, malowanie paznokci to jeden z zupełnie nowych dla mnie zwyczajów. Studentki grające na fortepianie musiały mieć zawsze wzorowo przycięte paznokcie, pomalowane ewentualnie przezroczystym lakierem. Wierzcie lub nie, ale nigdy nie miałam manicuru.

Szybko przelatuję wzrokiem po całej kolekcji lakieru zawierającej niemal każdy kolor. Widzę, jak Luna kątem oka powstrzymuje się od chichotu, dlatego ja, nie dając za wygraną, prędko wybieram przyjemny dla oka kolor, zbliżony do tego, w którym jest moja suknia ślubna... I nie jest on biały.

— Ten — triumfuję z satysfakcją, odkręcając się na obrotowym krześle w kierunku nieco niższego stolika, przeznaczonego właśnie do manicuru. Luna, ze stoickim spokojem, sznuruje usta i rozpoczyna malowanie.

Później przychodzi kolej na makijaż, którym dla odmiany zajmuje się Catherine. Obie biegają wokół mnie jak szalone, a ja z każdą minutą mam coraz większy problem z rozpoznaniem dziewczyny w lustrze. Oczywiście w dobrym sensie. To jasne, że ani Luna, ani Cat nigdy nie dobrałyby mi złego odcienia podkładu i nie nasadziłyby mi na twarz wiecznie schodzącej tapety. Ufam im i wiem, że to jak najbardziej słuszny wybór. Nigdy nie zgodziłabym się na kompletnie nieznaną mi ekipę, która w dodatku wzięłaby za swoją pracę tysiące funtów. Poza tym, kto zna mój gust lepiej niż siostra i najlepsza przyjaciółka?

Jestem zadowolona, kiedy mogę już oglądać dzieło dziewczyn. Z otwartą buzią patrzę w gładką taflę lustra. Moja twarz w kształcie serca szczególnie odznacza się delikatnym blaskiem dzięki podkładowi, który zdaje się odrobinkę muśnięty słońcem, całkiem jak moja skóra. Catherine dodała trochę różu na policzkach, podczas gdy Luna pomalowała moje usta na pastelowy róż, a oczy pozostawiłyśmy same sobie; tylko czarne, idealnie ułożone rzęsy podkreślają głęboki, zielony kolor.

Chyba jeszcze nigdy nie wyglądałam tak dobrze. Chyba jeszcze nigdy nie spędziłam tyle czasu na samym makijażu, w każdym razie, nie z własnej woli. Kąciki moich ust wędrują w górę. Jak się powoli okazuje, dzień ślubu to dzień licznych pierwszych razów. Spuszczam wzrok na szlafrok i gniotę kawałek materiału w palcach, czekając na werdykt jury. Zastanawiam się, jakie jeszcze niespodzianki przyniesie dzień.

Pierwszy taniec.

Pierwsza wspólna wycieczka.

Pierwsza noc jako mąż i żona...

Słyszę chrząknięcie i chichot Luny. Unoszę wzrok. Dziewczyny uśmiechają się jak wariatki. To wszystko zdaje się wystarczać, ponieważ obie, w końcu zadowolone, robią krok do tyłu i wspólnie zerkamy w lustro oparte na toaletce z jasnego drewna.

— Idealnie — szepczą w tym samym momencie dziewczyny i pochylając się lekko nad moim krzesłem, oplatają mnie ramionami.

Kładę wnętrze dłoni w miejscach, gdzie dotykają mnie ich ręce i mając je tak blisko, niemal od razu czuję mniejsze zdenerwowanie. Męczyło mnie od rana, ukryte gdzieś w żołądku, a teraz nerwy pogonione czułością ze strony ukochanych przeze mnie osób, puszczają... I czuję niemały głód. Przymykam oczy i chociaż wiem, że biorąc pod uwagę mój makijaż, jest to zły pomysł, pytam:

— Czy mogę dostać śniadanie? — Mój wzrok ucieka do budzika, który całkiem nie na miejscu błąka się wśród sterty użytych pędzelków i wypróbowanych cieni do powiek. Jest po jedenastej, a ja, oprócz porannej kawy, nie miałam dzisiaj niczego w ustach.

Gwałtowny trzask drzwi sprawia, że podskakujemy wszystkie jak kopnięte prądem. Grace, uśmiechnięta i ślicznie ubrana, wchodzi do pomieszczenia jak do własnego domu. Nie wiem, co przyniosła w tych torbach, ale pachnie pięknie... I chcę tego dużo.

— Czy ktoś powiedział śniadanie? — Wysuwa dłonie pełne papierowych toreb w naszą stronę i ze śmiechem przypatruje się naszym staraniom, aby jak najprędzej otworzyć kartonowe pudełka.

— Kocham cię, Gracie! — wykrzykuję, wyrzucając ręce w górę. Grace mruga do mnie i posyła mi buziaka, a ja udaję, że chwytam go w powietrzu i chowam do kieszeni.

Pełne entuzjazmu zabieramy się do jedzenia. Moje pudełko zawiera świeżo upieczone naleśniki z syropem koloru bursztynu; niemal natychmiast poznaję drogocenną słodycz. Foliowa torebka opada niezgrabnie na podłogę, a plastikowe sztućce lądują w moich dłoniach. Wkładam do ust porządny kawałek niestarannie ukrojonego naleśnika.

— Gdzie dostałaś syrop klonowy? — dopytuję, przeżuwając. Smakuję lepiej niż zapamiętałam. W Anglii nie jest łatwo o dobry syrop klonowy, dlatego nieczęsto wracam do tego smaku. Syrop w naleśnikach od Grace musi być sprowadzany prosto ze źródła, bo słodka ciecz z nietypowym posmakiem rozpływa się na języku.

Pamiętam, jakby to było wczoraj, że jako małe brzdące bywaliśmy z dziadkami na wycieczkach w okolicach wodospadu Niagara. Kanada to nie tylko kraj ślicznych krajobrazów i staruszków mówiących jedynie po francusku, jak to widzą przyjezdni. Jest również bogaty w smaki. Tamtejszą kuchnię reprezentuje właśnie syrop klonowy. Do porcji takich naleśników lub jakiegokolwiek innego posiłku można napić się soku z jagód. Pytam się, gdzie indziej na świecie robią ten sok?

Catherine pałaszuje jajecznicę z bekonem i dodatkami, a Luna ściga się sama ze sobą w zjedzeniu jak największej ilości tostów o — swoją drogą — smakowitym zapachu sera i ze złotą skórką chleba.

Wkrótce jesteśmy pełne, a Grace jak zwykle bawi się w mamę i parzy nam herbatę z wielokwiatowym miodem. Po naszych bólach głowy i zmęczeniu nie ma śladu, dlatego zachęcone zatroskanymi sugestiami Grace, wychodzimy na drewniany taras połączony z wejściem do naszych pokoi podestem z tego samego materiału. Słońce świeci prosto na nas, nie szczędząc nam ciepła, dzięki czemu wiadomo, że zbliża się południe. Cała nasza czwórka opada na huśtawkę z daszkiem w kolorze lawedy i pracą nóg wprawia mebel ogrodowy w przyjemne, relaksujące kołysanie.

— Zamężne panie, jakieś sugestie dla naszej Lulu przed uroczystością? — zagaduje Catherine, patrząc spokojnym wzrokiem na krzaki róż. Chociaż w rozmowach jest nie mniej aktywna niż reszta damskiej części dzisiejszych gości, to jednak zdaje się na wpół obecna, jakby tłamsiły się w niej jakieś natarczywe myśli. Może chciałaby też niedługo założyć rodzinę? Jej wieloletni chłopak to skarb i z tego, co zauważyłam podczas naszych tradycyjnych obiadków w Oksfordzie, oczarował mamę, tatę potrafi rozbawić do łez, a twarz Catherine roi się od uśmiechów i błysków w oczach. Jako siostra, nie chcę dla niej niczego więcej, jak tylko tego, aby była szczęśliwa, gdzieś we wspólnie urządzonym gniazdku, z mężem i może pewnego dnia z dziećmi o pulchnych nóżkach i brązowych loczkach.

— Po ceremonii w kościele zdejmij szpilki i włóż inne buty!

— Nie denerwuj się podczas przysięgi, ksiądz ci wszystko podpowie!

— Potraktuj pantofelki lakierem do włosów, będą się ładnie błyszczeć!

A może Catherine jest po prostu dzisiaj zamyśloną, tajemniczą, ale zawsze kochającą sobą, bo śmieje się z naszych żartów i jak zwykle zaskakuje mądrością w sprawach, o których nie musi wiele wiedzieć.

— Rób to, co umiesz najlepiej, bądź sobą.

Ty też, Catherine. Ty też. Zawsze i wszędzie.

— Lu, pora jechać! — Słyszę głos Grace w korytarzu.

Ostatni raz lustrując wzrokiem wynajęty pokój, zabieram torebkę i nakładam na nos okulary słoneczne. Do ślubu zostały jakieś dwie godziny. Musimy dojechać na miejsce, a tam nałożę sukienkę i dostanę wiązankę przygotowanych wcześniej kwiatów. Ceremonia odbędzie się w małym, kamiennym kościółku pod wezwaniem świętego Patryka, na obrzeżach mojego rodzinnego miasta.

Gorączkowo próbuję po raz ostatni przewertować notatki moje i Catherine, aby upewnić się, że niczego nie zapomniałyśmy. Dzielę się moimi obawami, gdy wszystkie trzy wychodzimy z windy na obszerną recepcję ze ścianami w kolorze delikatnego beżu oraz meblami z ciemnego dębu.

— Ciężarówka z ubraniami i obuwiem dotarła wczoraj, a Samuel przyniósł dekoracje trzy dni temu — przypomina mi Luna, kładąc swoją ciepłą dłoń na moim gołym ramieniu.

Grace w pośpiechu przywiozła mi oliwkową sukienkę z lekkiej bawełny, za co miałam ochotę rzucić jej się w ramiona, bo słońce nie szczędzi nam dzisiaj swojego ciepła, a błękitne niebo nie posiada zbyt wielu chmur dających tak potrzebny cień.

— Dzwoniłam dziś do restauracji... — Cat obdarowuje wdzięcznym uśmiechem młodą kobietę przy recepcji i macha jej krótko na pożegnanie. W roztargnieniu robimy to samo i wychodząc na sierpniowe powietrze, kierujemy się do mojego pick-upa.

— Jedzenie będzie gotowe na szesnastą, a w ogrodzie za budynkiem są już rozstawione namioty. Nie martw się — dodaje moja siostra.

— Ja poprowadzę. Lucy, wskakuj do tyłu, utnij sobie drzemkę. — Grace mruga do mnie z błyskiem w niebieskich oczach, a moje usta układają się w nieme podziękowania. Rzucam jej kluczyki, podczas gdy Luna pakuje się na przednie siedzenie obok kierowcy, a Catherine czyści mokrą chusteczką ptasią kupę z szyby. Chichocząc nosem, przewracam oczami i każę jej przestać.

— Powinnam była pojechać z nim do myjni w ramach prezentu ślubnego — odcina się i przyciska chusteczkę mocniej do szkła.

Grace patrzy na nas w lusterku z porozumiewawczym uśmieszkiem i trąca Lunę ramieniem. Wkrótce cała czwórka wybucha śmiechem.

Ostateczny wynik sporu: jeden zero dla Cat.

Na miejsce dojeżdżamy w pół godziny. W samochodzie ucięłam sobie drzemkę, a żadna z dziewczyn nie odważyła się mnie obudzić. Ziewając raz czy dwa, zerkam przez okno, ponownie ciesząc się, że wybrałam z Samem to miejsce. Tu jest po prostu pięknie, a pobliskie lasy i łąki odseparowują kościółek z kompleksem kilku domków dla sióstr i księży od ulicznego gwaru pobliskich miast. Długi, zakręcony podjazd jest wyłożony kolorowym żwirem w postaci kamieni, trawa nabrała idealnego, zielonego koloru i połyskuje lekko w słońcu. Jak dobrze, że nie zabrakło tu deszczu.

Tu i ówdzie można podziwiać sadzonki różnorakich kwiatów z bogactwami kolorów. Wytężam wzrok i widzę również latające wokół nich motyle oraz wesoło bzyczące pszczoły. Zainteresowana rodzajami kwiatów w ogrodzie, wychylam głowę przez otwarte okno, a letni wiatr natychmiast porywa moje włosy i tańczy na mojej skórze. Wdycham słodki zapach licznych róż oraz delikatną nutę tulipanów. W donicach wielkości koła samochodowego wiszących nad wejściem do kościoła rosną żółte i czerwone bratki. Samochód podrywa się na prawo, gdy Grace gwałtownie skręca w kierunku jednego z wolnych miejsc parkingowych, nieopodal grafitowych, owalnych kamieni tworzących ogrodową ścieżkę do kościoła.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top