Rozdział 45

Rozdział 45.

„Jesteśmy zupełnie inni. Pochodzimy z dwóch różnych światów, a jednak to właśnie ty nauczyłaś mnie wagi miłości. Pokazałaś mi, co to znaczy troszczyć się o kogoś i dzięki temu stałem się lepszym człowiekiem."

— Nicholas Sparks

Lucy

Trzeba było najpierw zadzwonić na policję, a potem do Xaviera. No i nie otwierać tych pieprzonych drzwi. Wszyscy zawsze mówili: nie otwieraj drzwi nieznajomym, z wyjątkiem policji. Ale co policja powiedziałaby na sytuację, gdy facet czający się pod twoim mieszkaniem jest ci znany aż za dobrze, w dodatku jest chory psychicznie i istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że przyszedł cię zabić? Po raz drugi... Nie mam innego wyboru, jak tylko mu otworzyć, zanim zacznie dobijać się do drzwi. Z góry wiem, że skoro przez te kilka miesięcy obserwował każdy mój ruch, to tym razem nie było inaczej, więc tak czy siak wie, że jestem w domu.

— Jess — wypowiadam to imię starannie, ale dźwięk wykrztuszony ze mnie brzmi bardziej jak szloch. Tego nie było w planach. Jego zresztą też nie.

— Lucy. — Wita się równie krótko, szeptem, jakby obawiał się jakiegoś nieprzewidzianego ruchu z mojej strony. Wierzcie mi, chciałabym takowy mieć. Ale nie mam.

Walczę z ogarniającą mnie chęcią, by trzasnąć mu drzwiami przed nosem i uciec, choćby balkonem, ale jeśli mogłam nauczyć się czegokolwiek o ludziach chorych na umyśle, to z pewnością tego, że są nieprzewidywalni. Gdybym tak zrobiła, mogłoby to pogorszyć sprawę. Na przykład rozwścieczyć go i spowodować, że zabije mnie szybciej.

Boże, nie...

Zaciskam powieki, ale zaraz otwieram je z powrotem, nie chcąc tracić tego dupka z oczu nawet na sekundę. Po raz tysięczny tej nocy biorę głęboki oddech i po raz tysięczny w niczym mi to nie pomaga.

Wpuszczam go do środka. Gdy jego wysoka sylwetka mija mnie w drzwiach, wychwytuję dobrze mi znany zapach papierosów i wody kolońskiej. Nastoletnia ja westchnęłaby z zachwytu i rzuciła się w ramiona swojego „kochanego" chłopaka. Ale nie jestem już tamtą osiemnastolatką. Powstrzymuję dreszcz obrzydzenia i zatrzaskuję drzwi; ten gest jest dla mnie jak wyrok śmierci. Wchodzimy do kuchni i nagle znajduję się w identycznej sytuacji, co półtora roku temu. To samo miejsce, te same okoliczności oraz te same szmaragdowe, pociemniałe szaleństwem oczy, lustrujące mnie od stóp do głów.

— Cwana jesteś, kotku. Nie spodziewałem się, że zmienisz nazwisko. — Uśmiecha się tak pogodnie, że przez moment wygląda na całkowicie zdrowego. Ale tylko przez chwilę. — Trudniej było cię znaleźć — chrypi, wciąż wpatrując się prosto w moje oczy.

Czuję obrzydliwą żółć podchodzącą mi do gardła. Nie jadłam dzisiaj zbyt wiele, więc mdłości szybko się nasilają. Panikuję i nie ma miejsca na ćwiczenia uspokajające oddech, które ćwiczyłam z doktor Torres, a potem z Melissą.

Jest tylko strach.

Natychmiast żałuję też, że Samuel nie nauczył mnie więcej z samoobrony. Ta wiedza tak strasznie by mi się teraz przydała.

— Dobrze, że miałem pomoc — wzdycha, przeciskając się koło mnie do salonu.

Głośny alarm rozbrzmiewa gdzieś w mojej głowie i natychmiast zastanawiam się, o co mu chodzi. Chcę zapytać, co ma na myśli, ale otwieram tylko usta i potem je zamykam.

— Pomógł mi mój przyjaciel. Znasz go pod imieniem Charlie. — Mówi to tak spokojnie, jakby ucinał sobie pogawędkę o pogodzie, a mnie serce podskakuje do gardła i ponownie elementy tej okropnej układanki składają się w logiczną całość. — Ma na imię Chase. Dziwię się, że go nie pamiętałaś, po tylu imprezach, na których był z nami... — kontynuuje, stawiając pierwsze kroki na puszystym dywanie.

Teraz wiem, że ten chłopak z moich wspomnień, którego imienia nie mogłam sobie przypomnieć, zakapturzony przydupas Jessa, którego nigdy nie lubiłam, bo zawsze patrzył na mnie z mordem w oczach, to Charlie.

Charlie to Chase.

Chase to Charlie.

To tak, jakby sam Jess był blisko mnie przez tyle miesięcy... Nie mogę oddychać.

— Po co przyszedłeś? — pytam, zanim stracę odwagę do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. Opieram się o ciepły kominek, walcząc z tym, by utrzymać na nogach swoje skołatane nerwami ciało.

— Po sprawiedliwość — odpowiada, rozglądając się po pomieszczeniu, jak gdyby nigdy nic. Rzuca skórzaną kurtkę na sofę i opada na nią, wzdychając. Jego długie nogi nie mieszczą się pod stolikiem do kawy, więc popycha mebel stopami odzianymi w ciemne trampki. Stolik przewraca się z hukiem, który sprawia, że niemal podskakuję ze strachu. Szklany środek stołu na szczęście się nie rozbija, tylko telepie się przez chwilę i zastyga bez ruchu.

— Ups... Wybacz — przeprasza. Jego twarz przybiera dziwny grymas, coś pomiędzy przebiegłym uśmieszkiem a imitacją przepraszającego wyrazu twarzy. Nie wygląda, jakby było mu przykro. Wcale nie zależy mu na moim stoliku do kawy...

Nachyla się i podnosi coś z dywanu.

— Podobał ci się prezent? — pyta, unosząc do góry srebrny pierścionek z niewielkim szmaragdem w kształcie serca.

Nie odpowiadam na pytanie. Mój wzrok prześlizguje się po drobnej biżuterii spoczywającej w palcach Jessa, tak swobodnie, jakby nic tam nie było.

— Zrobisz mi herbatę? — zadaje kolejne pytania, odrywając wzrok od przedmiotu i przenosi go na mnie.

Kiwam głową, odchodząc od kominka. Na przemian zaciskam i rozluźniam pięści rąk zwisających mi luźno wzdłuż ciała. Mam ochotę zmazać mu z twarzy te uśmieszki swoim prawym sierpowym. Odwracam się na pięcie w stronę kuchni. Nastawiam wodę na herbatę, a z suszarki obok zlewu sięgam dwa kubki, w których lądują torebki z herbatą. Nagle odzywa się mój telefon, informując, że nadeszła wiadomość. Mrużę oczy i z daleka widzę, że to Samuel. O nie, błagam, nie teraz... Zanim mam szansę sięgnąć po urządzenie, Jess mnie uprzedza. Urządzenie ląduje w jego łapskach, zanim zdążę mrugnąć powiekami.

— O, patrz! Twój chłopak. — Posyła mi krótki uśmiech znad telefonu. — Lu, śpisz? Zapomniałaś bluzy. Kręcę się po okolicy, jeśli chcesz, to wpadnę do ciebie i ją przyniosę — czyta zawartość SMS-a jeszcze raz po cichu, a oczy błyszczą mu niebezpiecznie, kiedy z obrzydzeniem patrzy na ekran. — Trzeba mu coś odpisać, nie sądzisz? Nie, dzięki... Kochanie? — Stuka w klawiaturę. — Tak go nazywasz, prawda?

Patrzy na mnie z wyrazem czystej nienawiści w oczach i kontynuuje pisanie wiadomości, stukając palcami o ekran.

— Oddasz mi innym razem — mamrocze, kończąc pisanie.

Wraz z tym SMS-em znikają moje szanse na jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji. Mój telefon ślizga się po powierzchni blatu, kiedy Jess niemal rzuca go z pogardą. Zielonooki obchodzi wysepkę pośrodku kuchni i staje przede mną, opierając się o dopiero co minięty blat.

— Wiesz... — zaczyna, nachylając się, by owinąć sobie moje włosy wokół palca. Wstrzymuję oddech, wpatrując się w niego i wyczekując tego, co mi powie. — Nie podobało mi się to całe zajście sprzed roku. Wazon rozbity na głowie cholernie boli. Cud, że przeżyłem. A w psychiatryku czujesz się, no... — przeciąga beztrosko litery. — ...jak w psychiatryku, czyli do dupy. Do tego widok twojej dziewczyny z innym jest co najmniej niesmaczny.

Patrzy mi w oczy, a jego dłoń puszcza kosmyk włosów. Moment później czuję, jak jego palce przejeżdżają po moim policzku. Umykam mu i wycofuję się z powrotem do salonu, nie pozwalając na jego dalszy dotyk.

— Jess, jesteś chory... Potrzebujesz pomocy — mówię najdelikatniej, jak potrafię.

W jednej chwili znajduję się przyciśnięta do najbliższej ściany, z jego pięścią jakby w moim brzuchu, która silnie mnie unieruchamia. W świetle ognia wydobywającego się z kominka, naturalnie blada cera Jessa ma barwę kredy przyprószonej pomarańczem. Złość wykrzywia jego ostre rysy, a zmarszczki chłostają jego twarz, dodając mu lat i postrachu przyprawiającego o gęsią skórkę.

— Nie waż się tak mówić! Nie ty! — Czuję na policzku jego gorący oddech, gdy krzyczy, a ja kulę się, próbując jakby uciec od jego słów i od niego. — Wiesz, ile pieprzonych razy to słyszałem?! Od lekarzy, znajomych, rodziny?! Nie wiesz, nic nie wiesz. Nie jestem żadnym psycholem... — zniża głos do szeptu, który zdaje mi się gorszy od krzyku. — Tamtej nocy byłem zły. Po prostu zły. Naprawdę myślałem, że masz kogoś i mnie zostawisz. Przepraszam.

Chce mi się płakać, niech to się skończy, myślę, próbując rozluźnić uchwyt jego stalowych rąk wokół mojej talii. Pytanie dnia: jak wytłumaczyć osobie chorej psychicznie, że rzeczywiście jest chora psychicznie, nie narażając się przy tym na jej złość? Zanim odpłynę w kolejny tego dnia tłok bezsensownych myśli, z całej siły kopię go kolanem w krocze i rzucam się do drzwi wejściowych. Po drodze boleśnie upadam na kafelki w kuchni. Bolą mnie kolana, lecz dźwigam się do góry i ruszam do przedpokoju. Kiedy mam chwycić za klamkę, ląduję na drewnianej podłodze, tym razem nie ze swojej winy. Czuję lekkie oszołomienie i żar wokół głowy. Ciało Jessa przygważdża moje, jestem w pułapce. Łamię postawioną sobie wcześniej zasadę i zamykam oczy, czekając na najgorsze.

— Twoja dziewczyna nieźle przypieprzyła głową o podłogę, raczej nie wstanie — słyszę szyderczy ton Jessa, odbijający się echem gdzieś w moim umyśle.

W resztkach świadomości uchylam powieki. Jess już mnie nie unieruchamia. Łapię się za głowę, jednocześnie zmuszając resztę ciała do przybrania pozycji siedzącej. Odwracam tułów. Drzwi są szeroko otwarte, jakby chwilę temu ktoś otworzył je z impetem. Przede mną rozlega się najbardziej brutalna scena, jaką kiedykolwiek widziałam.

Samuel wpada do mieszkania jak wicher i rzuca się na sterczącego nade mną Jessa. Czuję ukłucie niepokoju, bo obraz walczących zamazuje mi się i nie wiem, gdzie kończy się pięść Sama, a gdzie zaczyna Jessa. Słyszę stęknięcia i chrupotanie kości.

— Ty skurwielu! Złamałeś mi nos! — ryczy Jess i uderze Sama pięścią w brzuch. Panika rozpływa się po moim ciele i niemal czuję na czole strużki potu. Moje wnętrzności skręcają się boleśnie.

Lampka stojąca przy sofie tłucze się, a szkło z żarówki rozsypuje się po podłodze. Drobinki błyszczą na tle ciemnego drewna, w przydymionym świetle, między przedpokojem, kuchnią i połączonym wraz z nimi salonem. Nie doczołgam się do telefonu na blacie kuchni. Jęczę jak umierające zwierzę. Moja głowa pulsuje bólem, który odbiera mi świadomość. Kilka łez spada na podłogę. Dźwięki szarpaniny stopniowo cichną, ale nie dlatego, że walka się skończyła. To ja mdleję.

Pierwsze, co słyszę, to dźwięk kardiomonitora, który swoim pikaniem ciska sztylety w mój mózg. Światło jasnego pomieszczenia jest tak intensywne, że nawet moje powieki nie są zdolne do tego, by mnie przed nim uchronić. Ruszam głową, aby poprawić się na miękkiej poduszce, ale intensywny ból głowy zatrzymuje mnie w pół ruchu. Dociera do mnie zapach środków odkażających i już wiem, gdzie jestem.

Szpital.

Świetnie.

— Co z nią, doktorze? — Gdzieś zza ciężkiej mgły, tlącej się w moim umyśle, wyrywa się szlochający głos mojej matki. — Przyjechaliśmy najszybciej, jak się dało.

Przyjechaliśmy? Kto jeszcze tu jest? Gdzie jest Sam? Gdzie jest Jess? Co się stało?

— Ma wstrząs mózgu, na skutek silnego upadku. Policja wie z zeznań, że została popchnięta na podłogę i mocno uderzyła o nią głową. Zrobimy jeszcze kilka testów, ale myślę, że wszystko będzie dobrze.

Nie mam odwagi otworzyć oczu. Leżę jeszcze kilka sekund, czując, jak serce obija mi się o klatkę piersiową w dziwnym, nienaturalnym rytmie.

Co się stało...? Mgła się nasila i teraz nie mogę już nawet rozpoznać głosów, które są praktycznie w zasięgu ręki. Próbuję zawołać rodzicielkę, mając nadzieję, że te szumy i świsty to jeszcze jej rozmowa z doktorem. Nawet, jeśli moje wargi się rozchyliły, gotowe do wydania dźwięku, to chyba nic nie wyszło z mojej próby, bo nie otrzymuję żadnej reakcji ze świata zewnętrznego.

Wegetuję, płacząc w myślach ze wściekłości i, kto wie, może płaczę naprawdę? Nie wiem, nie czuję. Nic nie czuję, nic nie widzę... Wędrując wciąż po polanie czarnej trawy, wdychając brak woni czarnych kwiatów i patrząc w czarne niebo z czarnym słońcem, moje serce wypełnia się coraz większą agonią. Co się stało...?

Zasypiam w ciągu kilku minut, tak szybko jak nigdy. Zapadam w niespokojny, lecz głęboki sen, spowodowany środkami usypiającymi. Kiedy tak dryfuję w ciemnej, tylko połowicznie świadomej pustce, wydaje mi się, że nigdy się nie dowiem...

Strasznie chce mi się pić.

Pragnienie wygrywa.

Gdy otwieram powieki, muszę od razu przyciągnąć dłoń do oczu, bo białe światło mocno mnie kłuje, powodując dodatkowy ból. Widzę mamę w objęciach taty, który patrzy prosto na mnie. Jego siwiejące włosy są w nieładzie, a czarna koszula wymięta, jakby ktoś pogniótł ją specjalnie. Tata zakłada pomięte ubrania tylko wtedy, gdy się spieszy. Teraz dostrzegam, że mama ma we włosach różowe papiloty, a pod niebieskimi oczami worki.

Która godzina? Czuję, że jeśli zaraz się nie napiję, spłonie mi gardło.

— Mamusiu... — kwilę, nagle się rozklejając. — Chcę pić — szepczę w stronę rodziców.

W moim kierunku biegnie kobieta w kitlu, przeciskając się delikatnie między rodzicami. Nie widzę zbyt dobrze jej twarzy. W ogóle niezbyt dobrze widzę.

— Co mi się stało? Wszystko jest takie zamazane... — przerywam, kiedy czyjaś dłoń przystawia mi do ust plastikowy kubeczek.

— Wszystko będzie dobrze, Lulu — mówi siostra, głaszcząc mnie po włosach. To ona dała mi się napić.

Niepokój wzbiera we mnie z każdą chwilą. Oddycham pełną piersią, ale nadal brakuje mi tchu. Moje ciało unosi się w przybierających na sile konwulsjach, a twarz zalewają gorące łzy, spływające strumieniami na pościel. Znajome uczucie ogarnia mój żołądek. Ta okolica ściska się w nerwowych skurczach.

— Potrzebujemy środków uspokajających! — krzyczy Catherine. Jej szybkie kroki oddalają się ode mnie. Chcę ją zawołać i powiedzieć, by mnie nie usypiali, lecz nadal brakuje mi powietrza.

— Zadzwonię do doktor Torres. — Mama wychodzi, ciągnąc za sobą ojca.

Nagle pojawia się nieznajoma mi osoba, również ubrana na biało i stoi przy mnie przez dłuższy moment. Choć zupełnie jej nie widzę i nie mogę nawet określić czy to mężczyzna, czy kobieta, to i tak patrzę w jej stronę, próbując odgadnąć, co wyrabia. Chwilę później osoba ulatnia się, jakby wcześniej jej tu nie było. Nawet nie słyszę zamykających się drzwi. Zamykam oczy.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top