Rozdział 43
Rozdział 43.
„I wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że utraciłem najlepszą część samego siebie."
— Colleen Hoover
— Nienawidzę czarnego, nie założę tej sukienki.
— Cat, proszę, nie walcz ze mną. — Od kilku minut ściska w pięściach tę nieszczęsną szmatkę, próbując namówić mnie, abym ją jutro założyła. — Mama nie miała czasu, znalazła to w ciuchlandzie przy kwiaciarni. Nie. Ma. Już. Czasu — podkreśla, rozdzielając dokładnie każde słowo. Rozwija materiał i po raz kolejny lustrujemy sukienkę wzrokiem. Jest tak samo ohydna, jak minutę temu, pięć minut temu i pół godziny temu. Stanowczo zaprzeczam i wyrywam jej materiał z dłoni.
— Bądź tak kochana i otwórz okno. — Uśmiecham się i mrugam niewinnie powiekami.
Myślałam, że siostra będzie protestować, ale ostatnio coraz częściej tego nie robi i pozwala mi na to, na co moja podłamana dusza ma w danej chwili ochotę. Na jej oczach chwytam kreację pośrodku, tam, gdzie są plecy i używając sporo siły, rozdzieram bawełnę na pół. Potem zwijam pozostałości w kulkę i jak urodzony koszykarz wykonuję rzut z podskokiem. Ohydna sukienka zostaje unicestwiona.
— Łuhuuu! — Wydobywam z siebie teatralnie przyciszone okrzyki triumfu i podsumowuję grę klaśnięciem, na dźwięk którego moja siostra się wzdryga. — Wybiorę coś z twojej torby — odwracam się twarzą w stronę sypialni, czując nadmuchującą mnie po czubki palców dumę.
W trzy minuty wybieram szarą sukienkę z długim rękawem i dekoltem w serek. Dobieram odpowiedni biustonosz i beżowe rajstopy.
— Wszyscy mieli być na czarno! — woła z kuchni siostra.
Czemu musiała mi o tym przypominać? Na znak solidarnego cierpienia z rodziną Thomasa włożymy ciemne ubrania — pomysł mamy. Jakby to, że wszyscy będziemy opłakiwać go ubrani w ten sam kolor, miało kogokolwiek poruszyć. Nie poruszy nawet babci z grobu obok...
Mogłabym powiedzieć to na głos, ale torturuję siostrę już od paru dni i żal mi jej. Ledwo mogę mieszkać sama ze sobą, nie wiem, co Lucy jeszcze tutaj robi. Na jej miejscu uciekłabym z krzykiem i zadzwoniła po pogotowie dla obłąkanych.
Dla świętego spokoju mojej matki biorę z kosza na pranie czarny sweter z samotnym guzikiem pośrodku.
— Mam prawdziwy strój żałobny. Mama będzie w siódmym niebie! — krzyczę, zanim zdążę się zastanowić.
— Catherine!
Wyrzuty sumienia kiełkują głęboko we mnie, tam, gdzie moje uczucia nie skamieniały jeszcze do reszty. Zalewa mnie fala gorąca, wielkie i gęste łzy spowijają mój wzrok, zamiast pokoju widzę ścianę deszczu. Lustro i moje odbicie szybko tracą ostrość. Ścieżki wytyczone przez zaschnięte łzy znowu są mokre.
Och, Thomas, mam nadzieję, że jesteś gdzieś daleko od trosk tego świata i że odnalazłeś już Elizabeth. Jeśli jesteście już razem, opiekujcie się Iris, to dla niej tak koszmarny czas... Mam nadzieję, że skierujecie czasem swe oczy na mnie, starą znajomą.
Nieprzyjemna żółć podchodzi mi nagle do gardła. Rzucam się przez długość pokoju do łazienki i padam na kolana. Haftuję do muszli klozetowej, aż w końcu moje wnętrzności protestują, kurcząc się i rozkurczając w poszukiwaniu tego, co mogłabym jeszcze z siebie wyrzucić.
Skoro jesteście już razem, to Elizabeth wie wszystko. Może mnie nie znienawidzi.
Może nie znienawidzi mnie za to, że byłam z Thomasem w każdy możliwy sposób.
Może nie znienawidzi mnie za to, że noszę pod sercem jego dziecko.
Patrzę w dół, na mój brzuch, który jeszcze przez jakiś czas pozostanie płaski i mówię do kiełkującego we mnie życia:
— Nie możemy nic nikomu powiedzieć. — Przytykam palec do ust. — Nikomu.
Wstaję z kolan na trzęsących się nogach i ocieram usta papierem toaletowym. Przemywam twarz, choć i tak wiem, że zaraz mój umysł podsunie mi obraz Thomasa i znów rozbeczę się od nowa. Cóż, tutaj żadnej niespodzianki, codziennie to samo. Zamiast spać, płaczę i płaczę godzinami, mocząc każdą poduszkę w domu. Łzy się nie kończą, a dziura w sercu powiększa się.
W szafce są jeszcze tabletki nasenne Lucy, które kusiły mnie cały wieczór. Nie spałam ostatnio zbyt dobrze. Szybko lustruję wzrokiem etykietę.
Ziołowy, delikatny dla żołądka skład. Nie zaszkodzi dziecku...
— Gdzie jesteś? — słyszę kroki na korytarzu i w panice zatrzaskuję szafkę z lekami tak mocno, że lustro po drugiej stronie chwieje się niebezpieczne. Przez długość srebrnej tafli przebiega pojedyncze pęknięcie.
Ups.
No cóż, przynajmniej nie rozpadło się na kawałki.
— Już idę, idę! — Kiedy Lucy zawraca do kuchni, mam chwilę, żeby się zastanowić. Ponownie patrzę na żałosną mnie. Coś musi się zmienić. Muszę jutro udawać, wyglądać pewnie. Z wysuwanej szuflady pod umywalką biorę ostatnią rzecz, która dopełni moją pogrzebową kreację.
Stawiam długie kroki, idąc do kuchni, bo boję się, że inaczej zara się rozmyślę. Lucy siedzi zgarbiona na taborecie przy oknie, przyglądając się zasypiającemu miastu. Światła London Eye gasną za oknem, spowijając kuchnię w półmroku. Ociera samotną łzę, która wyciągając swe malutkie nóżki, dała dyla z jej oka.
Przytyka kubek z herbatą do warg i pije łapczywie. Łapie mnie na gapieniu się na nią i zmienia wąską linię zaciśniętych ust na uśmiech, który dobrze znam. Nie jest tak szeroki i wesoły, że rozwala cię na łopatki... Ale chociaż próbuje, próbuje trzymać się w całości. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ściskam nożyczki mocniej w dłoni, bez słowa biorę taboret i stawiam go przed Lucy, nie za daleko, aby mogła wygodnie pracować i zrobić mi nową fryzurę.
— Tnij — rozkazuję siostrze, wciskając jej w rękę nożyczki do papieru. Dziewczyna patrzy na mnie wielkimi oczami, a potem bez mrugnięcia okiem przekłada przedmiot do prawej dłoni. Trawi moje słowa.
— Ale... — Nie pozwolę sobie na wahanie. Uciszam ją żelaznym wzrokiem. Kiedy nastaje chwila bezruchu, tracę siebie.
Mój świat wybucha, a ogień pali mnie do środka, dokładnie opalając każdą tkankę. Jest we mnie tylko złość i demonstruje swoją siłę.
— Przydaj się na coś. Nie chcę twojego pieprzonego współczucia. To go nie ożywi! Rób, co mówię albo stąd wyjdź! — wrzeszczę, tnąc powietrze i Lucy na kawałki.
Spuszcza oczy i poddańczo kiwa głową.
Wiem, że ją zraniłam.
Siadam na stołku, nie mogąc patrzeć, jak szklą jej się oczy. Czuję jej niepewne dłonie, chwytające moje rozpuszczone włosy i ciepły, roztrzęsiony oddech przy uchu. Chce coś powiedzieć, ale milczy.
— Chcę je na krótko — rozwiewam jej wątpliwości. Lucy najpierw pociąga nosem, a potem skomle, płacząc nade mną i moimi durnymi włosami. A ja z kamienną twarzą czekam, aż skończy.
Wstaję rano i po raz pierwszy od trzech dni biorę gorący prysznic. Stojąc pod strumieniem gorącej wody, zmywam z siebie pot i łzy. Umycie do czysta włosów zajmuje mi teraz parę chwil, wczoraj kazałam Lucy wyciachać je do ramion. Zginam się w pół, aby ogolić nogi i nasmarować je olejkiem. Zbyt szybko podrywam się z powrotem do góry i czuję ukłucie bólu w lędźwiach. Moje ciało protestuje serią bolesnych strzyknięć. Przez te parę dni, kiedy byłam prawdziwie nieobecna w swoim własnym życiu, jedynym zadaniem mojego ciała było leżenie w miejscu. Słyszę pukanie i przygaszony głos siostry.
— Przygotowałam ci ciuchy.
Pozwalam jej się uczesać. Robi mi ciasnego koka z tyłu głowy i delikatny makijaż, który poprawiam o dodatkową warstwę tuszu i czerwonej pomadki. Wyglądam dobrze, elegancko i poważnie, tak dorośle, z nową fryzurą przyciętą na boba. Moje szare, niemal znudzone światem oczy niczego nie zdradzają... Oczywiście klnę w duchu, odnajdując w głowie najgorsze, najobrzydliwsze znane mi słowa. Jestem górą lodową, ale w środku dygoczę jak mała, przestraszona dziewczynka.
Z tych wszystkich śmierci, które widziałam w swojej karierze lekarskiej, ta przeraża mnie najbardziej. Bo to śmierć obok mnie. Na wyciągnięcie ręki. To śmierć Thomasa. Moja śmierć.
Zamykam oczy. Zaciskam je tak mocno, że pod powiekami widzę czerwień. Czuję ciepłe, długie palce siostry splatające się z moimi.
— Musimy już iść.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top