Rozdział 41

Rozdział 41.

„Pokrewne dusze zawsze potrafią znaleźć do siebie drogę."

— Cecelia Ahern

Catherine

Wesele trwa w najlepsze. Znajomi i rodzina wirują na parkiecie, radując się razem z młodą parą. Tylko Lucy i ja postanowiłyśmy wyrwać się z imprezy. Oczy mi się kleją, a w głowie czuję natrętne pulsowanie, znajome uczucie towarzyszące brakowi snu. Siedzimy z siostrą na ciepłych deskach tarasu, oparte o ścianę budynku hotelu. Zerkam na siedzącą obok Lucy. Jest bledsza niż zwykle, ale rozbudzona na maksa. Bystrymi oczami patrzy na widoki przed nią. Stopy — ha! — ma brudne, czarne jak smoła, od bosego spaceru z sali bankietowej tutaj. To tylko kilometr, ale w zupełności wystarczył. Włącza mi się instynkt starszej siostry. Albo natręctwo perfekcjonistki, jak zwał tak zwał...

— Tylko nie wchodź z tym do pokoju. — Trącam ją w ramię, wyrywając z zamyślenia. Oczy Lucy i cała ona wyrywają się z powrotem spod magicznej hipnozy hawajskiej plaży i po raz pierwszy odkąd tu przyszłyśmy, zwraca na mnie swoją uwagę.

— Wiem, wiem. — Przewraca oczami jak mała dziewczynka, a potem patrzy z grymasem na swoje stopy. — Nie chcę ubrudzić dywanu. Myślisz, że ile taki kosztuje? — Wzdychamy razem na myśl o puchatym i idealnie białym dywanu w pokoju, w którym nocujemy.

— Lepiej się tego nie dowiadywać.

— Zdecydowanie nie. — Siostra kiwa głową.

Czekamy na zbliżający się wielkimi krokami wschód słońca. Wody oceanu, który jest ciepły jak poranne promienie słońca, szemrzą nam, że to tuż tuż, a kolory nieba przysyłają wciąż nowe barwy nadchodzącego dnia. Od słonecznego srebra do beżu sypkiego piasku, gdzieniegdzie widać blady jeszcze pomarańcz...

Przyciągam stopy bliżej siebie, chociaż nie jest mi zimno; letnia sukienka zasłania mi całe nogi. Tak bardzo nie chcę wyjeżdżać... Nie chcę też tracić tego momentu jedności z siostrą. Kiedy ostatnio zatrzymałyśmy się, żeby coś razem podziwiać? Kiedy ostatnio coś razem zrobiłyśmy? A teraz siedzimy tu na plaży, tak po prostu, bo przyjechałyśmy na ślub Luny. Ale w Londynie wszystko pozostało takie samo i czeka na nasz powrót...

— O czym myślisz? — Czuję przyspieszone bicie mojego serca i nagle całe to wino, które wypiłam, nie spełnia swojej roli... Rozpraszania mnie. Dociskam głowę mocniej do ściany, licząc, że mnie wchłonie. Nawet na trochę zamykam oczy...

Ale nic z tego.

— O twoim stypendium. — Czuję chłodną dłoń Lucy, obejmującą moją, położoną na kolanie. Mogłabym przysiąc, że słyszę, jak głośno przełyka ślinę. — Wyjedziesz?

Siostra odsuwa się od ściany i siada przede mną na piętach. Ma zarumienione policzki i iskrzące oczy — nie wiem czy to przez interesujące zagraniczne trunki, czy zaraz dowiem się czegoś, co nie podoba się mi, ale bardzo cieszy ją... Patrzy na mnie, wydymając usta, a jej rude włosy szaleją na wietrze i odwracają moją uwagę od oczu siostry na milisekundę.

— Tak, za tydzień.

Nie wiem, co mam powiedzieć. Że wiedziałam? Jak mogłaby się nie dostać? Jest taka zdolna... Że będę tęsknić? To zbyt banalny komentarz. Niewiele ciśnie mi się na usta, z wyjątkiem jednego.

— Gratu... O cholera, czy to skorpion?!

Skorpion został pokonany szybko i skutecznie. Potem otwieramy jeszcze butelkę wina. Lucy radośnie chlipie trunek z kubka, a ja padam na łóżko jak kłoda, twarzą do sufitu. Nie pozwalam sobie myśleć dalej o wyjeździe siostry, ona z kolei już o tym nie wspomina.

Zasypiamy jeszcze później niż się tego spodziewałam. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to pnące się ku górze słońce, którego promienie przebijają się swobodnie przez białe, długie firany w naszym pokoju i pochrapywanie Lucy, gdy przewraca się na drugi bok.

Zmrużyłam oko na minutę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Później do pokoju wparowuje roztrzęsiona mama.

Zegarek wskazywał południe. Nie minęła minuta.

Ile wina wlała we mnie Lucy? I jak duże były te kieliszki?!

Patrzę na rozczochraną mamę spod przymrużonych powiek. Pulsowanie w skroni nie pozwoliło mi skupić na niej wzroku. Była jedną, wielką, ciemną plamą w morzu bieli...

— Wstawajcie! Wstawajcie! Ja nie...

Co się znowu stało? Zanim zdążyłam zapytać, mama podbiegła do łóżka i zaczęła mną potrząsać. Hej! To nie ja śpię jak zabita, śliniąc się na hotelową poduszkę!

— To straszne!

— Mamo... — jęknęłam i machnęłam na nią ręką. Chciałam jej powiedzieć, żeby przestała panikować i potrząsnęła raczej Lucy, która się nie budzi. A ona krzyczy...

— Tragedia! — Ale co się właściwie stało?

Lucy wyskoczyła z łóżka jak porażona prądem, odciąga mamę, zaczyna ją mocno tulić i coś szeptać. W międzyczasie siadam powoli, a potem przekręcam się na łóżku w ich stronę. Mama nadal mocno się trzęsie. Wyciera częściowo rozpływający się na jej twarzy makijaż i patrzy na mnie poczerwieniałymi oczami.

— Zdarzył się wypadek.

Już po wszystkim, zabawa się skończyła.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top