Rozdział 4
Rozdział 4.
„Chciałbym
zrozumieć kroplę rosy,
która mówi
— Boję się deszczu."
— Jarosław Borszewicz
Lucy
Nepal. Tutaj jestem. Rok temu zapisałam się na wolontariat i wyruszyłam w nieznane. Nauczam języka angielskiego i prowadzę zajęcia artystyczne w wiosce oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów od stolicy Nepalu. Uczę dzieci od najmłodszych lat. Czasem w tłumie dzieciaków siedzących po turecku na ziemi dostrzegam nawet młodzież i dorosłych. Nikt nie traci okazji na to, by się czegoś nauczyć. Nepal jest biednym krajem i nie każde dziecko ma możliwość nauki, nawet tej na poziomie podstawowym. To bardzo smutne. Większość ludzi nie chce nawet myśleć o tym, co dzieje się w innych, biedniejszych częściach świata.
Ubogość tego kraju jest jednak rekompensowana przez zapierające dech w piersiach widoki. Zewsząd otaczają mnie góry, ponieważ wioska, w której pracuję, znajduje się w dość dużym wąwozie. Drzewa i bujna roślinność zdają się nie mieć końca. Jeśli ktoś jest szczęściarzem, ma duże szanse na znalezienie podczas wędrówek gorących źródeł, których lokalizację najczęściej zna tylko miejscowa ludność.
Jak wspomniałam, warunki są trudne. Podziwiam Nepalczyków za ich niewiarygodną pomysłowość i zadziwiające alternatywy, jakie znajdują, by żyć w miarę normalnie. To dowód na to, że jeśli tylko człowiek się postara, może wiele osiągnąć. Tutejsze dzieci są pracowite i niezwykle skore do nauki, dlatego też zostałam tu wysłana z niewielką grupą wolontariuszy, byśmy pomagali w rozwoju wioski i byli nauczycielami dzieciaków.
Spaceruję z moją małą Raką, ucząc ją podstawowych słówek. Właśnie miałyśmy zacząć uczyć się kolorów, ale wokół nas zrobiło się szaro. Chmury kłębią się i kłębią, jakby toczyły walkę, która z nich pęknie pierwsza i zaleje ziemię intensywnym, chłodnym deszczem. Chwytam dziecko za drobną, brudną rączkę i prowadzę ją pospiesznie do niewielkiej, glinianej chatki, w której mieszka z rodzicami i licznym rodzeństwem.
Dziewczynka wbiega do domu jak torpeda. Wróciłyśmy akurat na obiad. Podzielam jej entuzjazm, gdyż sama jestem strasznie głodna; rano oddałam połowę śniadania jednemu z dzieci. Gdy matka Raki zaprasza mnie na skromny posiłek złożony z ryżu, warzyw i mięsa jaka, zgadzam się uprzejmie. Zasiadamy na dużym kocu pośrodku izdebki. Wcześniej każdy otrzepuje bose stopy z ziemi, by nie pobrudzić starego, lecz zadbanego, miękkiego materiału.
Safia z szerokim uśmiechem podaje mi jedzenie w niewielkiej, metalowej miseczce.
— Lucy... Jak Raka radzi sobie z angielskim? — pyta po chwili i podciągając delikatnie swoje kolorowe sari, siada naprzeciwko mnie.
— Doskonale. Bardzo starała się przez te kilka miesięcy. — Krzywię się lekko z zażenowania. Mój nepalski nie jest doskonały. To fascynujący, lecz trudny język, którego nie sposób nauczyć się szybko. Kobieta uśmiecha się jednak i kiwa głową, patrząc z aprobatą na swoją małą córeczkę. Raka karmi właśnie swojego młodszego braciszka. Chłopiec posłusznie otwiera buzię, jedząc z zapałem.
Po skończonym posiłku pomagam uprzątnąć naczynia. Myjemy je i składamy w dużym, wiklinowym koszu.
Dzieci bawią się na dworze, dopóki nie zaczyna się ściemniać. Deszczowe chmury znikają tak szybko, jak się pojawiły. Wszystko jest skąpane w promieniach zachodzącego słońca, które chowa się za ośnieżonymi czubkami górskich szczytów. Widok wart wszystkiego. Nieprędko zobaczę go ponownie. Jutro wracam do Londynu.
Na pożegnanie Raka obdarza mnie soczystym buziakiem w policzek. Widząc niemrawą minę na jej pięknej twarzyczce, mówię jej, żeby nie płakała. Ocieram łezkę z karmelowego policzka. Dziewczynka przytula mnie mocno drobnymi rączkami i biegnie z powrotem do domu. Wpadam w matczyny uścisk Safii. Choć doskonale wiem, że nie jest dużo starsza ode mnie, traktuję ją jak matkę, a ona mnie — jak córkę. To fascynujące, że tak bardzo się do siebie zbliżyłyśmy.
Cała ta rodzina jest mi bliska. Jadałam z nimi, spałam w ich chatce podczas letnich monsunów, spędziłam z nimi wiele niezapomnianych chwil. Gdy wieczorami dzieci pałaszowały kolację, a Safia, siedząc po turecku przy ognisku, uczyła mnie szyć na drutach, czułam się, jak w domu, choć mój prawdziwy dom był oddalony o tysiące kilometrów stąd. Będzie mi brakowało ich wszystkich.
— Namaskaar, Safia — szepczę jej w ramię, wdychając jej zapach. Ziemia, deszcz... no i może odrobina curry.
Tak, pozwalam się przytulać. Wiele zmieniło się od mojego wyjazdu. To miejsce... Było dla mnie najlepszym i chyba jedynym lekarstwem po prawdziwym piekle, które przeszłam. Od pierwszego dnia, kiedy przydzielono mnie do pomocy w tym domu, Safia była dla mnie życzliwa. Nigdy się nie narzucała, szczególnie na początku, gdy byłam mało kontaktowa i cicha. Przeczekała najgorszą burzę moich emocji i przedarła się przez mur mojej niechęci do świata. Zaczęłam prowadzić konwersacje dłuższe niż te składające się z kilku niezbędnych zdań. I to nie tylko z Safią, lecz również z innymi mieszkańcami wioski.
Safia ma w sobie to coś, co sprawia, że człowiek się przed nią otwiera. Jest wtedy, jak wielka wyrocznia i zdaje się mieć całą mądrość świata. Rozmawiając z nią, mam wrażenie, iż przez całe moje życie chodziłam, jak we śnie i tak naprawdę niczego się nie nauczyłam. Każdego dnia, podczas zwykłych czynności, pomagała mi skierować myśli na inny tor, daleki od tego wcześniejszego. Zaczęłam się trochę uśmiechać i częściej patrzeć w górę.
Z czasem, gdy zmieniłam nieco swoje usposobienie, trafiłam do miejscowej szkółki, na stanowisko nauczycielki rytmiki. Te maluchy — wspaniałe dzieciaki, chłonące każdy mój ruch i słowo, zafascynowane innym dla nich światem, z którego pochodzę — nie tylko pochłonęły Lucy będącą wrakiem człowieka, ale również wciągnęły mnie w swój świat.
Teraz, po roku, muszę wyjechać i wrócić do domu. Choć znam niemal każdy kąt Londynu, a rodzinny dom, jak własną kieszeń, bardziej boję się wyjazdu do domu, niż bałam się przyjazdu tutaj.
— Lucy... Nie pozwól swoim demonom, by przejęły kontrolę. Nie podsycaj ich strachem. Jesteś silna. Wszystko będzie dobrze, wypędziliśmy z ciebie cienie. Teraz może być tylko lepiej.
Wyplątuję się z jej ramion. Kobieta składa swoje ręce, jak do modlitwy i kłania się lekko, mówiąc:
— Namaste.
Odwracam się, zduszając szloch, który uparcie chce się ze mniie wydostać. Biorę głęboki wdech i próbuję przełknąć ślinę, ale w moim gardle i tak zostaje ciężka gula, której nie mogę się pozbyć. Czuję dłoń na przedramieniu. Safia obraca mnie i kładzie swoje dłonie na moich ramionach. Moje ciało nie tężeje, jak dawniej, lecz relaksuje się pod jej dotykiem.
— Przyjdź dziś na obrzęd, pomożemy ci wyzdrowieć. Tu — pokazuje palcem w kierunku swojej głowy, a później kładzie dłoń płasko na sercu i dodaje: — I tu.
Nie mam pojęcia, o jaki obrzęd dokładnie jej chodzi. Nepalczycy lubią być przesądni. Ten kraj jest pełen odłamów religii i nieco dziwnych tradycji. Nie mogę się jednak doczekać. Kiwam głową i raz jeszcze przytulam ją, marząc o tym, by nie musieć wyjeżdżać. Szybkim krokiem podążam do obozowiska wolontariuszy.
Gdy dotarłam na miejsce, wolontariusze krzątali się między namiotem kuchennym a paleniskiem, przygotowując wraz z wyznaczonym nam kucharzem kolację. Kilka dziewcząt ukradkiem wymknęło się do lasu z ręcznikami. O zachodzie słońca miejscowi nie zaglądają już do zagajnika z gorącymi źródłami, co znaczy, że mamy zielone światło na ciepłą kąpiel na łonie natury.
Przeczesując palcami włosy, doszłam do wniosku, że wymagają umycia. Zajmę się nimi później, ponieważ procedura z pozoru tak prosta jest tu bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Będę potrzebowała pomocy i mam do dyspozycji tylko jedną miskę wody, szampon przyjazny środowsku i żadnej odżywki.
Przy ognisku widzę Mitcha, Stevena i Assada, którzy za pomocą noży kieszonkowych otwierają puszki z czerwoną fasolą. Witają się krótkimi skinieniami głowy i wracają do pogawędki o dzisiejszym rytuale oczyszczenia. Gdy po raz pierwszy usłyszałam, co planuje dla mnie mędrzec wioski, nie miałam pojęcia, jak zareagować.
— Będziesz czuła się, jak zupełnie nowa osoba. Pomożemy ci zapomnieć o złu, które cię nęka — powiedział to z pełnym przekonaniem i powagą, które nawet przez chwilę nie pozwoliły mi sądzić, że żartuje.
Gdy mieszkańcy wioski Tachacala coś powiedzą, rzeczywiście tak jest i nie ma żadnego „ale". Nepalczycy święcie oddają się wielu bóstwom. Ich religie to odłamy buddyzmu i hinduizmu. Wiele tradycji jest starych, jak świat i niezrozumiałych dla ludzi spoza Dalekiego Wschodu.
Mędrzec nie zdradził mi, na czym tak naprawdę polega rytuał. Ja, jak na kulturalną osobę przystało, podziękowałam i zdradziłam mu datę wyjazdu.
— Rytuał odbędzie się w noc poprzedzającą twój wyjazd. To godne ciebie pożegnanie — zaśmiał się donośnie, a zmarszczki na jego wiekowej twarzy zatańczyły kankana. Poprawił kolorową, wełnianą szatę i zapalił kadzidełko, podpierając się na czymś, co wyglądało, jak laska wędrownicza, by wreszcie usiąść na poduszce.
— Chcesz ze mną pomedytować? — zapytał typowym dla siebie, ochrypłym głosem. Palił wiele śmierdzących skrętów własnej roboty, przez co jego głos niezwykle się zmienił, nabierając tajemniczej, egzotycznej aury.
— Hoina, namaaskar. Pójdę już.
Nie wiem, gdzie jest teraz mędrzec, ale z pewnością to on będzie prowadził rytuał. Otrząsając się z mojego wspomnienia, idę w kierunku niedużego, błękitnego namiotu. Kiedy nie jestem z rodziną Safii, śpię w obozowisku z innymi wolontariuszami. Mamy tu wszystko, co jest potrzebne do życia. To nasza strefa, do której mieszkańcy wioski mogą przyjść po pomoc, opiekę medyczną... albo imprezę przy ognisku. Było tu już wielu takich.
Nepalczycy to wesoły lud, z zamiłowaniem do tradycyjnej muzyki i ojczystego języka. Choć żyją biednie i skromnie, jak na XXI wiek, zdają się być tak zadowoleni z życia, jak malutkie dzieci. Życie płynie tu powoli i bezstresowo. Do spontanicznej imprezy jest potrzebne tylko odpowiednio duże ognisko, rozgwieżdżona noc z bezchmurnym niebem i kilka butelek piwa. A gdy rano trzeba stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, Nepalczycy potrafią zachować piękny uśmiech i pogodę ducha.
— Lucy, Lucy! Co to za przeszklone oczy? Gdzie odpłynęłaś?
Podnoszę wzrok, skupiony dotychczas na leśnej ściółce. Leila, Felicia i Jui moczą się w parującej wodzie, patrząc na mnie wyczekująco. Jui zawołała mnie z niemal doskonałym angielskim akcentem, napawając mnie niesamowitą dumą. Ta uczynna nastolatka urywała się z domu, kiedy tylko miała taką możliwość, by posłuchać moich lekcji angielskiego chociaż przez chwilę. Choć ciężka praca dawała jej się we znaki, pokonywała kilometry do tej niewielkiej szkółki w wiosce i wspólnie z dziećmi powtarzała każdą frazę, każde słowo, z dokładnością godną niejednego ucznia chodzącego do szkoły od wielu lat.
— Przepraszam, zamyśliłam się.
— Wskakuj do wody! — krzyczą chórem, posyłając mi swoje najpiękniejsze uśmiechy.
Słowa niezrozumiałej dla mnie pieśni niosą się wrzawą wokół ogniska. Iskry ulatujące z ognia lecą wysoko w noc, jakby chciały dołączyć do gwieździstego nieboskłonu nad nami. Kobiety z wioski tańczą, wymachując rękoma, a ich sari falują na wietrze. Krzyczą do siebie radośnie i podając sobie dłonie, zaczynają wytyczać krąg. Ich stopy, ubrudzone ziemią, wyznaczają ścieżkę w kształcie koła. Słyszę dzwoniące im przy kostkach bransolety, które nie są teraz elementem tradycyjnej biżuterii, lecz instrumentem tworzącym muzykę, od której przez cały wieczór mam gęsią skórkę. Wyobrażam sobie dudnienie podłoża od uderzeń ich nóg. Bębny, synchroniczne ze stawianymi przez kobiety krokami, niosą echo przez las, aż do otaczających nas gór. Wszystko, poza obozowiskiem wolontariuszy, jest skąpane w ciemnościach nocy. Na tle wąwozu, w którym znajduje się wioska, jesteśmy jak światło w tunelu. Jui, Leila i Felicia zachęcają mnie do tańca gestami dłoni.
Felicia odłącza się od reszty i śmiejąc się beztrosko, pomaga mi podnieść się z pozycji siedzącej. Jej ciemne włosy spadają kaskadą na ramiona i muskają przez moment moją twarz. Nie ma śladu po zmęczeniu spowodowanym pracą i długimi godzinami spędzonymi w pełnym słońcu. Jej skóra majaczy ciepłym blaskiem, gdy stanowczym ruchem ciągnie mnie w stronę tancerek, które nieśmiało zerkają spod ciemnych rzęs na mężczyzn przy bębnach i fujarkach.
Leila i Felicia chwytają mnie za obie dłonie, a ja próbuję naśladować hipnotyzujące ruchy dziewcząt. Taniec ten charakteryzuje się subtelnymi ruchami, dzięki którym wszystkie mięśnie budzą się do życia i nie przypomina żadngo tańca, jakiego kiedykolwiek było mi dane się nauczyć. Podwijam swoje oliwkowe sari i unosząc wzrok do góry, pozwalam porwać się muzyce. Przy obrotach i podskokach ciemne, jak heban włosy dziewcząt oraz kobiet tworzą swoistą tarczę, która oddziela tańczących od reszty. Tylko moje włosy, zamiast przypominać czerń nocy, są jak nasze ognisko — błyszczące i płomienne.
Kiedy jestem już spakowana i gotowa na jutrzejszą podróż, rozkładam mój śpiwór niedaleko wciąż żarzącego się ogniska. Kładę się na plecach, umieszczając ręce pod głową. Nad sobą widzę dziesiątki, tysiące, miliony gwiazd. Małe, błyszczące punkciki rozświetlają grafitowe niebo, składając się w różne konstelacje, których niestety nie znam. Niebo jest dla mnie jedyną pewną rzeczą na tym świecie. Zawsze jest na swoim miejscu. Wystarczy, że spojrzę w górę i od razu czuję się lepiej. Choć na niebie zachodzą różne zmiany, jest ono dobre i przyjazne ludziom. Nawet, jeśli owe zmiany wymykają się czasem spod kontroli, wszystko wraca przecież do normy. Niebo jest wszędzie. Dzięki niemu wiem, że nie jestem sama.
— Pod gołym niebem można poczuć się wolnym, pani Lucy — słyszę szorstki głos gdzieś przy ognisku.
To Fahim, sympatyczny staruszek z wioski, który w pierwszych tygodniach był naszym przewodnikiem po okolicy. Wieczorami zostawał z nami przy ognisku, by opowiadać stare baśnie i tutejsze legendy, sącząc herbatę ze starego, metalowego kubka. Choć każde z nas było wykończone, wszyscy słuchali go z otwartymi ustami, jednocześnie dając ponieść się wyobraźni.
— Wolność... To to, co kocham najbardziej — mówię gdzieś w przestrzeń, mając nadzieję, że staruszek to usłyszał. W odpowiedzi dociera do mnie tylko odgłos wody nalewanej do naczynia.
Po chwili Fahim przechodzi tuż obok mnie, z kubkiem w dłoni i mruga porozumiewawczo. Uśmiech wpełza na moje usta, przeradzając się w serdeczny śmiech. Jego echo płynie swobodnie na wietrze, odbijając się od drzew, liści, gór, potoków i frunie jeszcze dalej, by w którymś momencie zupełnie zniknąć.
Znów skupiam wzrok na gwiazdach. W żołądku czuję lekkie zdenerwowanie. Sięgam przed siebie po swój kubek, wypełniony jeszcze ciepłym naparem z melisy i wypijam duszkiem prawie całą zawartość naczynia. Połowa mnie nie chce wracać do domu, do wspomnień, codzienności, a może nawet rodziny i przyjaciół... To głupie i samolubne. Besztam się w myślach, kręcąc głową.
Nie wiem, jak długo tak leżę. Powinnam już spać, więc zaczynam liczyć gwiazdy. W pewnym momencie nie mogę skupić już wzroku i myśli ani na nich, ani na liczbach. Zasypiam na brzuchu, zaciskając ręce na materiale śpiwora.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top