Rozdział 39
Rozdział 39.
„Szukam nauczyciela i mistrza
niech przywróci mi wzrok słuch i mowę
niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia
niech oddzieli światło od ciemności"
— Tadeusz Różewicz
Catherine
Szpital doskonale odwzorowuje naturalny krąg życia człowieka. Dzisiaj straciłam pacjenta, a na porodówce urodziło się kilkoro pięknych, zdrowych dzieci. Może wyjdę na zbyt stoicką, może nawet na nieczułą, ale... Tak już po prostu jest. No właśnie. Najbardziej oklepane zdanie na świecie, ale w tym przypadku jak najbardziej prawdziwe.
Jestem lekarzem, który opiekuje się osobami z najgorszą zarazą dwudziestego pierwszego wieku — rakiem. Rak jest tak przewidywalny jak pogoda w górach. Czyli wcale. I to też jest fakt. Nie zgadzam się z wyrokami na dzieciaki, które ledwie poznały smak życia i muszą wcześnie odchodzić... Zbyt wcześnie. Ich śmierć zawsze pozostawia małą, pustą część w układance, jaką jest cała załoga szpitalna. Ale nie wolno nam się łamać! Tym bardziej, że walczymy o ludzkie życie. Czasem naprawdę zastanawiam się, jaki każdy z nas ma wpływ na to, że żyjemy? To nie jest nasza wola, nasze widzimisię, nie jesteśmy nawet spełnionym marzeniem naszych rodziców.
Nie masz żadnego udziału w tym, że tu jesteś... Absolutnie żadnego.
Podążając za tą myślą... Dostajemy to życie jako dar. Skoro tak, to dlaczego tak często jesteśmy nieudolni w wykorzystaniu tego życia, jak należy? Każde życie to wolna płaszczyzna... Wolne płótno, na którym już od pierwszych świadomych chwil możemy dowolnie malować.
Teddy, przez chorobę, nie pomaluje już swojego płótna. Mam nadzieję, że jest już zdrowy i szczęśliwy tam, gdzie nie ma smutku. Tam, gdzie nie ma raka.
Zakrywam twarz dziecka białym, bawełnianym materiałem i zostawiam ciało chłopca za zamkniętymi drzwiami. Mia czeka na mnie po drugiej stronie, z ustami ściśniętymi w wąską linię. Patrzy na mnie niepewnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedzieć czemu, nie przechodzi jej to przez gardło.
— W porządku, Mia — zapewniam ją, ściskając mocno jej ramię. — Będzie dobrze — szepczę trochę do siebie, a trochę do niej. Chyba obie jesteśmy lekko zagubione i zmęczone tym dniem.
Przyjaciółka kiwa głową, jakby czytała w moich myślach i na moment jej usta drgają w uśmiechu. Potem obraca się w kierunku poczekalni.
— Musisz im powiedzieć.
I mówię tylko prawdę, a jego rodzice są cali we łzach. Wiedzieli, że złośliwy guz zaatakował trzustkę ich synka z dnia na dzień. Wiedzieli o bólu, jakiego doświadczał, gdy choroba dosłownie go konsumowała. Wiedzieli o dawkach znieczulenia... Mieli świadomość przerzutów, między innymi wody gromadzącej się w płucach. Chłopiec się w niej utopił i zmarł tej nocy.
Rodzice trzymali się nadziei na cud, co jest zrozumiałe. Przeczę tym barbarzyńcom, którzy mówią, że nadzieja umiera ostatnia, że się ją traci... Bo ona wiele razy działa w naszym życiu, mniej lub bardziej widocznie. Jest z nią jak z lekarstwem. Nie zawsze dopasowuje się do choroby, ale znajdzie swoją drogę działania.
Rodzice Teddy'ego opłakują synka w poczekalni jeszcze później, gdy wychodzę z pracy. Nie wiem, czemu się z nimi nie żegnam. Uśmiecham się tylko smutno, a gdy odwzajemniają gest, wychodzę w noc na szpitalny parking.
Tommy czeka na mnie w samochodzie. Dziś wyjątkowo nocuję u niego, bo jutro mamy pojechać z Iris nad morze. Pogoda ma być cudna.
— Dzień dobry! — witam go z uśmiechem.
— Hej. — Całuje mnie szybko na powitanie i zaraz odpala silnik.
Wyjeżdżamy z parkingu na ulice ospałego miasta. Thomas majstruje przy radiu, a ja dopijam resztki świeżo palonej kawy z kubka termicznego.
— Nie mam pojęcia, jak ty to robisz...
— Ale co?
— Te nocne zmiany chyba by mnie dobiły. — Kręci głową i zatrzymuje się na najbliższych światłach. — Chyba bym klapnął gdzieś w kącie i spał w najlepsze. — Ziewa przeciągle i przeciera oczy.
— To kwestia przyzwyczajenia. Tylko na początku nie mogłam tego znieść... Noce się dłużyły, a sen przemykał mi gdzieś szybko. — Patrzę przez okno na centrum miasta. Mijamy ulicę z moją ulubioną piekarnią. Byłam częstym bywalcem Słodkiej Krainy, kiedy jeszcze poruszałam się po mieście autobusem. Miło wspominam czasy studiów i wspólne wypady na kawę ze znajomymi.
— Jak w pracy? — Tom zmienia bieg i samochód przyspiesza. Ulice za oknem rozmywają się coraz szybciej, podobnie jak moje wspomnienia z czasów studiów. To już minęło. Muszę skupić się na tu i teraz.
Spadam z powrotem na ziemię.
— Dziś umarł mój pacjent.
— Przykro mi. — Chłopak ściska moje kolano, a potem kładzie na nim całą dłoń. Odruchowo ściskam jego palce, czując ciepło.
— Zrobiłam wszystko, co mogłam.
Prawda? Nie jestem cudotwórcą, tylko doktorem i nie wolno mi o tym zapominać. Każdy lekarz przeżywa coś podobnego w swojej karierze. Prawda bywa czasami brudna i okrutna, ale wszelkie próby jej zacierania — nawet, jeśli nie możemy jej znieść — to tylko okłamywanie siebie... A czasem nawet ludzi wokół nas.
Może moje zdanie nic nie znaczy, ale i tak to powiem.
Oto wasza prawda. Współcześni ludzie wciąż bawią się w berka z życiem, udając Boga. Nie wiedząc, co sami robią na tym świecie. Ja nie chcę być Bogiem. Chcę ratować ludzi najlepiej, jak po ludzku potrafię. Tylko tyle mogę zaoferować temu światu. A może aż tyle?
Taki jest mój plan.
— Wszystko jest darem. — Choć samochód jedzie Wellington Road, Thomas myślami jest gdzieś daleko.
— Nawet śmierć?
— Nawet ona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top