Rozdział 37
Rozdział 37.
„Szczęście jest tak delikatne, tak nietrwałe, że może je zniszczyć byle podmuch."
— Harlan Coben
Catherine
Patrzę, jak dwie podobne do siebie dziewczynki idą za rękę po kwitnącej łące. Anastasia wesoło o czymś trajkocze, gniotąc w dłoni zwiędłą już nieco stokrotkę, a Iris marszczy mały nosek, gdy patrzy w słońce i zawzięcie tłumaczy coś swojej nowej przyjaciółce.
Wciąż je obserwując, wrzucam do buzi dużą, soczystą truskawkę. Są jak siostry. Jedyna różnica jest taka, że loczki Anastasii przybrały kolor, który w naturalnym świetle przypomina niemal platynę, a Iris nosi dumnie swój nieco ciemniejszy, piaskowy blond.
Gdy dzieci zbliżają się do miejsca naszego pikniku, unoszę się i siadam na piętach.
— Dlaczego mamusia dała ci na imię Anastasia?
— Nie wiem... — Dziecko wzrusza małymi ramionkami i opada na koc, wpatrzone w stokrotkę. — Mówiła coś o jakiejś... Księżniczce — tłumaczy, z trudem wypowiadając ostatnie słowo. Cierpliwie trzymając wolną dłoń w górze, czeka, aż Iris naleje do szklanki wody dla małej roślinki.
— Anastazji Romanowej, kochanie? — podsuwam luźno.
— Tak...
— Och, masz imię po księżniczce! Wiesz, kim była rodzina Romanow? Ja wiem... Jeśli chcesz, opowiem ci o niej — proponuje starsza dziewczynka, siadając obok Ann. — Żyła dawno temu i była bardzo ważną osobą z rodziny królewskiej...
— Naprawdę? Czy wyglądała też jak ja? — Dziecko podaje mi kwiatek w naczyniu i wraca na wcześniejsze miejsce, przytulając fioletowego, pluszowego króliczka z długimi uszami i kokardą wokół szyi.
— Tego nie wiem... A ty, wiesz coś, Catherine?
Kręcę głową, wciąż czekając na obrót rozmowy między dwiema dziewczynkami.
— Chyba nie.
Uśmiecham się, widząc, jak dziesięciolatka ugina łokieć lewej ręki, żeby podtrzymać chwiejącą się do tyłu Anastasię. Dzięki pomocy, mała odzyskuje równowagę.
— Nie wiem, czy wyglądała jak ty, ale na pewno była równie odważna i śliczna.
— Dziękuję, ciociu, kocham cię! — Rusza w moją stronę i przytula mnie, obejmując za szyję.
— Ja ciebie też.
Malutka blondynka obraca się w moich ramionach.
— A dlaczego ciebie mamusia nazwała Iris?
Dostrzegam, jak Issy zastyga z ciastkiem w dłoni i rumieni się, opuszczając wzrok na koc w biało-czerwoną kratę. Bystra córka Toma przez ostatnie dwa miesiące stała się prawdziwą nauczycielką dla mojej małej bratanicy, jednak teraz nie może odpowiedzieć na jej pytanie. Jej zawiedziony wyraz twarzy sprawia, że chcę ją przycisnąć do piersi.
— Nie wiem, nie mam już mamy.
— Och... — zamyśla się Anastasia, unosi fałdki zielonej sukienki i idzie wzdłuż koca. — Jest w niebie? — dopytuje.
Iris kiwa wolno głową, a potem zaczyna cicho płakać. Wkrótce obie jesteśmy małym, wtulającym się w siebie nawzajem na klęczkach bałaganem. Anastasia bez zastanowienia bierze nas za ręce.
Iris potrzebuje mojej siły, przyjaźni Anastasii oraz miłości ojca. I dokładnie to od nas otrzyma. Biorąc głęboki oddech, udaje mi się zapanować nad sobą i postanawiam zdradzić jej mały sekret, odpowiedź na pytanie Ann, z listu mojej przyjaciółki do Thomasa, który nie tak dawno czytałam.
— Iris, ja wiem, czemu mama wybrała dla ciebie właśnie to imię. — Dwie pary błękitnych tęczówek, rozwartych lekko ust i dwa wstrzymane oddechy oczekują moich dalszych słów. — Twoja mama była z ciebie bardzo dumna i mocno cię kochała. Twoje imię znaczy „tęcza". — Głaszczę dwie jasne główki, zerkając na oddalony o kilkaset metrów rodzinny dom. — Nadałaś kolorów życiu swojej mamy.
— A co to znaczy? — pytają jednocześnie.
— Sprawiłaś, że była szczęśliwa. — Wzdycham, ponownie je przytulając. — Ci, którzy odchodzą, zawsze są z nami.
— Jak to się dzieje? — dopytuje Iris, jeszcze mocniej dociskając policzek do mojej koszulki.
Biorę jej dłoń i kładę w okolicy swojego serca. Ten sam gest wykonuję swoją ręką na klatce piersiowej.
— Są tutaj, tak długo, jak o nich myślisz i pamiętasz. — Chciałabym przejąć od niej cały ten ból, ale czasami chce się naprawić sytuacje, na które w ogóle nie ma się wpływu. To ta chwila, kiedy jedyne, co mogę zrobić, to być przy córce mojej przyjaciółki i dopilnować, żeby nie zapomniała swojej matki.
— Nie smuć się, Iris, znam fajną grę... Zawsze mi pomaga, gdy jestem smutna — rzuca Anastasia.
Cóż takiego wymyśliła?
Moja siostrzenica każe nam się położyć na wznak na trawie, obok koca piknikowego. Dotykając dłońmi wilgotnej trawy i wdychając woń świeżo skoszonego siana, czekam na dalsze instrukcje.
— Teraz każdy po kolei wymienia rzeczy, które sprawiają, że czuje się dobrze...
— Nie rozumiem. — Iris kręci głową i cmoka niezadowolona. — Ty zacznij.
Mała dziewczynka wzdycha zniecierpliwiona, ale gdy tylko kładzie się wygodniej po mojej prawej stronie, spełnia prośbę.
— Kocham lody waniliowe. — Uśmiecha się i roziskrzonym wzrokiem patrzy w błękitne niebo ze śnieżnobiałymi chmurkami. Pozwalam słońcu wniknąć w moje pory, z uśmiechem przyjmuję każdy powiew wiatru i odgłosy ptaków śpiewających gdzieś na drzewach, nieopodal granicy łąki z lasem.
— Hmmm... Lubię konie — dodaje nieśmiało dziesięciolatka.
— Słoneczne dni! — mruczę, łaskocząc Anę po lekko wydętym, dziecięcym brzuszku.
— Rysunki z kredy! — wyrzuca z siebie Iris, wpatrzona w młodszą koleżankę.
— Kocham moich rodziców! — krzyczy Ana, wstając z miejsca.
— A ja moją babcię i jej świąteczne pierniki! — Chyba wyrzucono mnie z kolejki.
Dzieci piszczą radośnie, wyrywają się z moich objęć i zaczynają ze sobą tańczyć. Nie przestają krzyczeć o tym, co kochają najbardziej.
— Kiedy wszyscy jesteśmy razem — dołączam swoją myśl, by popatrzeć na ich wybuch entuzjazmu.
Nie wiem, jak długo krzyczałyśmy w niebo o ukochanych rzeczach i osobach, ale pod koniec chrypnę, a dziewczynki śmieją się ze mnie i podają mi butelkę wody z koszyka.
— Ano... — Chrząkam, kładąc dłoń centralnie pod swoim gardłem. — Jak nazywasz tę grę?
Letni wietrzyk zwalnia, szemrząca do nas natura umilkła na chwilę, by wysłuchać dziewczynki, a rozśpiewane ptaki przestały ćwierkać swoje melodie, jakby czekały na inspirację, którą miały być słowa przedstawiciela innego gatunku. Ja też wstrzymuję oddech. Mogłabym przysiąc, że gdzieś blisko czuję Elizabeth, czekającą i obserwującą.
— Wszystko, co kocham.
Może to zabrzmi dziwnie, ale sądzę, że istoty życia powinniśmy uczyć się właśnie od dzieci. One zdają się lepiej rozumieć, że aby być szczęśliwym człowiekiem, należy zacząć od cenienia drobiazgów w naszym życiu. Czasem drobne gesty, zachowania, a nawet szklanka kakao mogą sprawić, że cały dzień z gorszego zmienia się w najlepszy do tej pory. Tylko jak my, dorośli, mamy odzyskać dziecięcą niewinność i radość w obliczu tego wciąż pędzącego i podwyższającego nam poprzeczkę życia? Na to pytanie jeszcze nie znam odpowiedzi, ale z pewnością postaram się ją znaleźć.
Dociera do nas szelest trawy i przyciszone odgłosy rozmowy, dlatego każda z nas kieruje wzrok w stronę, z której dochodzą dźwięki. Na czele trzyosobowej grupki idzie Thomas, niosący przezroczysty dzbanek lemoniady z kawałkami truskawek, a za nim drepczą Lucy i Sam. Dzieci, ignorując pyszny napój, o który wcześniej się upominały oraz moją siostrę, która czeka na nie z otwartymi ramionami, podbiegają do Samuela i wieszają się na jego szyi. Chłopak zagaduje je radośnie i daje im po wielkiej czekoladzie.
— Cat, lemoniady? — pyta Thomas, siadając po turecku na kocu.
— Nie... Nie, dzięki. Lucy, przecież one jeszcze nie jadły obiadu! — Podnoszę głos na tyle, żeby tamci mnie usłyszeli. Siostra posyła mi tylko bezradne spojrzenie i rozkłada ręce.
— Nie miałam na to wpływu! Chyba jemy dzisiaj czekoladę na obiad, tak, Sam?
Chłopak unosi dziewczynki i trzymając Anę na jednym ramieniu, a Iris na drugim, podchodzi bliżej. Wygląda na rozbawionego.
— Odrobina czekolady jeszcze nikomu nie zaszkodziła — stwierdza, wzruszając ramionami.
— Czekolada górą! — krzyczą dziewczynki.
— Jak tam, wszystko u ciebie w porządku? — Podaję jej kanapkę i butelkę mrożonej herbaty. Siostra domyśla się, że tak naprawdę pytam o przygotowania do egzaminów, ale nie mówię tego wprost.
Dziewczyna ogarnia mi sprzed twarzy kilka zbłąkanych kosmyków i obserwuje, jak za moimi plecami Samuel bawi się z dziećmi w berka.
— Chyba tak.
— No co ty, Luśka! Wymęczyłaś to pianino, jakby świat miał się skończyć. — Thomas szturcha ją w ramię, wywołując na jej ustach drobny uśmiech i zabiera się za sałatkę z kurczakiem.
— Jestem gotowa — mówi z przekonaniem, patrząc ci w oczy.
— A stypendium? Odezwali się? — Boję się, że tak i że znowu będę musiała pożegnać siostrę, pozwolić, by zabrał ją inny kontynent czy kraj... Lucy, którą znam, nie przepuści żadnej okazji do zmian. Taka jest i nie mogę tego zmienić.
Oczywiście nie powiem jej przecież, że ma nie jechać, bo nie chcę tego ja, nie chcą rodzice i inne osoby, które są dla Lucy więcej niż znajomymi.
Z powietrzem zastygłym w płucach czekam na to, co powie.
— Nie. — Och, Boże, dzięki. Odwracając głowę, wtulam się w swoją koszulkę, żeby nie widziała mojego uśmiechu. — Dziekan z Juilliard będzie w komisji. Jeśli uzyskam wystarczającą ilość punktów i stwierdzi, że to dobry dzień na nadanie stypendium, to mam szansę.
Strach uderza mnie gwałtownie jak niespodziewana letnia burza, tylko że zamiast piorunów, szarego nieba i chmur, są oczy mojej siostry oraz zmarszczki, kiedy się uśmiecha. Prawie podskakuję w miejscu.
— A co z Luną, też podejmuje się egzaminu?
— Zrezygnowała. Zostaje w domu z rodziną.
Ciśnie mi się na usta, że ona powinna zostać, ale zaciskam pięści i trzymam buzię na kłódkę, a nerwy na wodzy.
Po co komu kolejna sprzeczka?
Matka wybuchła, gdy się dowiedziała. Będąc świadkiem ich kłótni, miałam wrażenie, że gdyby mogła, powiedziałaby Lucy, że ma maszerować do swojego pokoju i tam zostać, jak za dawnych czasów.
Ale mama, po fazie „wściekłość", przeszła w histerię. Zaczęła płakać. Co innego jej pozostało?
Tata pisał swoją książkę, nawet nie wyszedł z pokoju. Cierpiał.
Nie chcę więcej kłótni, dlatego z uciskiem gdzieś w klatce piersiowej i wspomnieniami dawnych nas, biegających po tej właśnie łące, czekam tylko na to, co wydarzy się dalej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top