Rozdział 30
Rozdział 30.
„Jest tylko jedno wyjście, które mogę ci przedstawić, bo widzę je codziennie. Trzeba żyć. Angażować się we wszystko i starać się nie myśleć o siniakach."
— Jojo Moyes
Lucy
— Hej, Charlene. Nie przeszkadzam? — Po drugiej stronie słyszę śmiech koleżanki i szepty.
— Sza... Mike. Zaraz wrócę. — Rozbrzmiewają kroki oraz dźwięk zamykanych drzwi. — Witaj, Lucy! U mnie cudownie, właśnie wychodzę na kolację. Pamiętasz, jak mówiłam ci o tym facecie z biblioteki? Nadal się spotykamy. Ciężko pracuje, dlatego nie widujemy się zbyt często... Ale warto na niego czekać. Jest czarujący i też uwielbia kryminały!
Spójrzmy prawdzie w oczy, Cherry jest najweselszą osobą, jaką znam, ale jeszcze nigdy nie słyszałam u niej tak wielkiego podekscytowania. Oczami wyobraźni widzę iskierki w jej czekoladowych oczach i piękny uśmiech. Nie mogę powstrzymać śmiechu i gratuluję jej udanego kandydata na chłopaka. Koleżanka peszy się i zgrabnie zmienia temat.
— Powiedz, czy wszystko w porządku? Znowu nie wyłączyłaś światła w mieszkaniu? — Wierzcie lub nie, ale zdarza mi się to całkiem często.
— Wyłączyłam, ale czy mogłabyś podlać Teda i sprawdzić skrzynkę?
— Pewnie! Wpadnę nawet jeszcze dzisiaj... A po co ci ten eukaliptus? Ma już ze dwa metry, nie chcesz go przyciąć albo oddać? — Cherry nieudolnie stara się zrozumieć moją pasię do kwiatów.
Tłumaczę jej cierpliwie, że w starożytnych wierzeniach Indian eukaliptus dawał ochronę przed złem.
— No i oczywiście pięknie pachnie!
Cherry pyta jeszcze o nasz występ, a ja z chęcią opowiadam jej o wrażeniach. Z moich ust płynie wiele słów.
„To było, jakbym podbiła świat."
„Orkiestra zagrała bez żadnego błędu."
„Czas minął za szybko."
„Było więcej niż cudownie."
Mam jednak wrażenie, że te słowa nie wystarczają. Nadal czuję otumanienie, nieskończone niedowierzanie tłumiące się gdzieś w moim wnętrzu.
Ja, zwyczajna pianistka z Akademii Królewskiej, miałam zaszczyt poprowadzić naszą orkiestrę podczas występu na Broadwayu, w Nowym Jorku. I wtedy przerywam w pół zdania, przypominając sobie słowa Daquin.
Nadal nie powiediałam Lunie o krytykach i ich planach wobec nas. Powinnam z nią porozmawiać, zanim dowie się o tym od kogoś innego. Wciąż chodzę w tę i z powrotem, a moja suknia plącze mi się pod stopami. Widzę, że orkiestra i aktorzy powoli idą w kierunku głównej garderoby.
— Lucy, jesteś tam? Halo...?
— Prepraszam, zamyśliłam się. Muszę kończyć. Zadzwonię jeszcze i dzięki za pomoc. Jesteś obłędna! — Przerywam połączenie i w pośpiechu idę za grupką muzyków w nieznanym kierunku.
Siedzimy z Luną na moim łóżku, w pokoju hotelowym. Opowiadam jej w szczegółach moją rozmowę z Daquin, a ona w każdej kolejnej sekundzie nie może wyjść z podziwu. Jej twarz ukazuje mieszankę różnych emocji, okazyjnie potrząsa głową w niedowierzaniu, jakbym co najmniej powiedziała, że jestem kosmitą w ciele człowieka i zaraz wyrośnie mi druga głowa.
— Powiedziała, że wybrani przez krytyków mają szansę na kontynuowanie studiów w różnych zakątkach świata. Możemy się przeprowadzić, zdać tam egzaminy i zacząć całkiem nowe życie. — Biorę głęboki oddech, nie dlatego, że jestem zdenerwowana, ale dlatego, że moje płuca nie przetrzymują wystarczającej ilości powietrza, abym mogła powiedzieć wszystko jednym tchem.
Ponownie zachwycona tą wizją spełniania swoich marzeń i podróżowania, chwytam Lunę za obie ręce i przysuwam się bliżej niej, jednocześnie zerkając głęboko w jej tęczówki koloru węgla.
— To nasza szansa — dokańczam, ponownie wypełniając płuca powietrzem.
Dziewczyna najpierw się uśmiecha i jednorazowo ściska moje ręce, ale potem jej oczy uciekają od moich i patrzy w dół, na pościel koloru rubinu. Słyszę tykanie zegara ściennego i ruch uliczny za oknem. Czekam na jej słowa, stopniowo martwiąc się jeszcze bardziej jej reakcją.
Luna nigdy nie jest cicha. Jeżeli już jej się to zdarzy, to zły znak. To koszmarny znak. Czy powiedziałam coś nie tak? Prędko wertuję w pamięci to, jak dobierałam słowa. Już mam ją spytać o co chodzi, ale ona mnie uprzedza.
— Czy to znaczy, że możemy trafić do zupełnie innych uczelni, w dwóch różnych miejscach świata? Mogę trafić jeszcze dalej od domu? Na przykład do Australii? — Kpiący, pełen goryczy uśmiech zdobi jej twarz i dopiero teraz nasze spojrzenia się krzyżują. Ma wilgotne oczy, a we mnie znowu coś pęka.
Podśmiewa się sama do siebie i mówi dalej:
— I tak zostawiam rodziców teraz, kiedy najbardziej potrzebują mojej pomocy. I tak zostawiam Kaia. — Nie gwałtownym, lecz zdecydowanym ruchem wyrywa swoje ręce z mojego uścisku i ku mojemu zdumieniu podnosi głos: — Zdajesz sobie z tego sprawę?! Czy zupełnie pochłonęła cię chęć ciągłego uciekania na koniec świata? — Nabiera niespokojnego oddechu i tym razem pozwala sobie na uronienie kilku łez. — Nie każdy jest taki jak ty. Nie każdy potrafi tak zostawić wszystko za sobą.
Chcę jej przerwać, zanim się pokłócimy. Nienawidzę się z nią kłócić.
— To nie tak. Pomyślałam po prostu, że opowiem ci o tym. Dzielimy się przecież wszystkim... — Bezwładnie opuszczam dłone, nie wiedząc, co jej powiedzieć.
Jakiś drobny, natrętny głosik we mnie podpowiada mi, że ma rację co do mojego postępowania. Tylko czy ja naprawdę uciekam? Czy Catherine i rodzice myślą podobnie? Podczas gdy ja się nad tym zastanawiam, Luna ociera mokre oczy i policzki rękawem bluzy.
— Zresztą, to nieważne. — Bierze chusteczkę z kolorowego pudełka na szafce nocnej i wyciera nos. — Powiedz mi tylko jedno. Czy choćby rozważasz opcję wyjazdu?
— Nie, co ty. Nie mam... — Zostaję powstrzymana ruchem dłoni i twardym spojrzeniem.
— I nie mów, że nie masz szans. Bo masz.
— Ty też — szepczę coraz ciszej, bojąc się powiedzieć cokolwiek na głos.
Lucy sięga po buty stojące przy łóżku. Słyszę jej rozbawiony śmiech i pomruki. Zastanawiam się, jak może zwątpić w swoją grę, przecież jest wspaniała.
— Pięknie grasz na skrzypcach. Jesteś najlepsza! — Wyrzucam ręce w górę, w geście bezradności.
— Tylko że ja nie chcę jechać. — Ucina moją wypowiedź i ugniata mnie swoim stanowczym spojrzeniem. — A ty chcesz, widzę to. — W mgnieniu oka sznuruje czarne trampki i wyciąga telefon spod poduszki na swoim łóżku. Wypada przez drzwi, a jej czarne włosy latają na wszystkie strony, skutecznie zakrywając jej sfrustrowany wyraz twarzy.
Rzucam się do tyłu, na miękką pościel i zakrywam twarz dłońmi. Kilka łez piecze mnie pod powiekami. Spływają po moich policzkach i szyi, pewnie moczą piżamę. Słyszę trzask drzwi.
— Luna? — Podnoszę się do pozycji półsiedzącej i jestem gotowa, aby doskoczyć do niej i ją przeprosić.
— A gdzie poleciała Hawajka? — Do pomieszczenia wchodzi Charlie i opiera się o framugę. Rękawy jego białej koszuli są podwinięte, a kilka guzików na górze odsłania jego lekko opaloną skórę. Rozluźnił granatowy krawat tak, że zwisa on nisko na jego piersi. Poprawia zmierzwione włosy prawą ręką i chowa ją do kieszeni eleganckch spodni od garnituru. W lewej trzyma bukiet kwiatów ozdobionych kolorowymi wstążkami. Jego oczy, jak zwykle, bez względu na sytuację, zawierają w sobie czysty humor i bystry błysk.
Zawieszam wzrok na roślinach w jego silnym uścisku. Czy nie może chociaż spróbować być delikatniejszy? To tylko kwiatki, nie rzucający się zwierz.
— Nie mam pojęcia — odpowiadam szczerze i spuszczam wzrok na moje białe szorty w różowe kotki. Nie uchodzą one uwadze chłopaka.
— Ładne kotki — chwali, machając we mnie kwiatami z jego obowiązkowym, łobuzerskim uśmiechem.
Unoszę się na czworakach i chwytam zawieszony na oparciu krzesła puszysty szlafrok.
— Między wami wszystko w porządku? — dopytuje się i pozwala sobie usiąść na przeciwległym łóżku nieobecnej przyjaciółki.
Wzdycham i siadając na piętach, zwracam się twarzą do niego. Nagle zaczynam czuć pulsujący nacisk gdzieś z tyłu głowy i nie chcę niczego więcej, jak tylko walnąć się na ten niebiańsko miękki materac i czekać na sen, który zakończy ten dzień. I pozbędzie się zasadzającego się na mnie bólu głowy.
— Tak, po prostu miałyśmy drobne spięcie.
— Wygląda, jakby chciała złapać mnie w worek, torturować w swojej ukrytej pieczarze gdzieś w dżungli, a potem powiesić za jaja do góry nogami, żeby tubylcy mogli patrzeć — śmieje się donośnie, a ja nie mogę powstrzymać się od zrobienia tego samego, ale bardziej pod nosem.
— Nie lubi cię.
— Zauważyłem. — Kiwa głową, ale oczywiście na jego przystojnej twarzy nie ma ani śladu przejęcia. Prostuje barki i rozmasowuje tył szyi. — Rzadko kto za mną przepada — mruga kokieteryjnie.
Niewzruszenie kładę się z powrotem na łóżku. Jedyne, co mnie interesuje, to to, po co tu przylazł. I jeszcze jedna rzecz.
Spanie.
Spanie moim przyjacielem.
Spanie pozwoli mi jutro normalnie funkcjonować.
Spanie sprawi, że gdy wstanę jutro rano, Luna będzie spała rozwalona na łóżku obok, a między nami znowu będzie dobrze.
— Wiesz, nie chcę cię wyganiać, ale to był drugi wieczór i chciałabym...
— Spać! Tak, jasne, sorry, już się zbieram. Chciałem tylko podrzucić ci te kwiaty. Leżały pod drzwiami. — Praktycznie wciska mi w dłonie rośliny i wstaje, wyciągając swoje nieludzko długie kończyny. — Nie będę już przeszkadzał.
Posyła mi uśmiech, jednocześnie obdarzając kwiatki dziwnym spojrzeniem.
Otruł je, czy jak?
Ledwo zauważalnie potrząsa głową i idąc tyłem, wycofuje się do drzwi.
— Trzym się! — Macha i znika za drzwiami.
Uśmiecham się i przybliżam twarz do kwiatów. Pachną słodko, ale zapach nie jest odrzucający, tylko delikatny.
Od kogo są? Czyżby przysłał je Samuel?
Obudził mnie strumień światła albo fakt, że chciało mi się siku lub przyspieszone bicie serca, które w niespokojnym rytmie obijało się o moją klatkę piersiową, a potem, jakby popchnięte impulsem, wróciło posłusznie na swoje miejsce. Cokolwiek to było, cieszę się, że się obudziłam, bo Luna wróciła do pokoju i krząta się po małej, ale schludnej łazience, wbudowanej od razu do naszego pokoju hotelowego. W końcu mogę ją przeprosić.
Poklepuję nagrzaną pościel wokół siebie i poruszam nogami. Po tej drugiej stronie jest mi zbyt miękko.
Co do...
Unoszę lekko głowę, tak, aby móc dostrzec swoje stopy. Leżę całkiem na opak, z nogami na swoich poduszkach. Unoszę się na łokciach i podwijam stopy tak, aby były poza zasięgiem śnieżnobiałych poduszek, a następnie zwracam głowę w kierunku słupa światła z sąsiedniego pomieszczenia, prawie naprzeciwko łóżek. Niezamknięte drzwi pozwalają mi patrzeć, jak Luna, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, szczotkuje czarne włosy, ciągnąc za ich końce, jakby chciała je wszystkie wyrwać. Patrzę na to z chmurną miną. Czemu są winne te biedne włosy?
— Wyrwiesz je wszystkie! — krzyczę w jej stronę, starając się, aby barwa mojego głosu była luźna i spokojna. Nienawidzę tej sztywnej atmosfery oraz gęstniejącego powietrza. Mam wrażenie, jakbyśmy miały zaraz oddychać smołą i ziać ogniem, jak jakieś demony z piekielnych czeluści.
Piekielne czeluści?
Demony?
Chyba muszę przystopować trochę z powieściami fantasy...
Luna obdarza mnie, a raczej lustro, półuśmiechem i odkłada drewnianą szczotkę na szafkę obok zlewu. Wychodzi z łazienki, już w piżamie, gotowa do snu. Pewnie nie zyska go za wiele.
Właśnie, która to może być godzina? Zastanawiam się nad tym i automatycznie monitoruję pomieszczenie wzrokiem, szukając tarczy zegarowej. W półmroku nie widzę godziny na sporym zegarze ściennym naprzeciwko mnie.
— Okropnie się plączą, chyba powinnam je podciąć. — Przerzuca czarne fale przez lewe ramię i nawija kosmyk wokół swoich palców. Zanim gasi światło w łazience, zapala jedną z lampek z czerwonym abażurem i złotymi frędzlami na dole.
Kiwam głową ze zrozumieniem. Zapada cisza. Luna przez chwilę stoi z rękoma na biodrach, a jej wzrok błądzi po podłodze, kiedy ocenia zrobione przez siebie tornado. Z westchnieniem niezadowolenia zaczyna sprzątać ubrania.
Wystarczy jedno spojrzenie na jej kamienną twarz i wiem, że robi to, by zyskać na czasie, ponieważ, tak samo jak ja, nie wie, jak zacząć rozmowę. Właściwie stanęło na tym, iż zachowałam się dupowato i nie powinnam być taka zadowolona z tamtego wyjazdu za granicę. Rzednie mi mina.
No, dawaj, Luc. Miej jaja.
— Przepraszam, Luna.
Bawię się przez chwilę własnymi dłońmi, przyglądając się zawiłym liniom papilarnym, jakby miały powędrować w górę i ułożyć się w litery, dyktujące mi, co mam mówić.
— Nigdy nie patrzyłam na to z takiej perspektywy. Nie chciałam nikogo zostawiać, być samolubną czy nieodpowiedzialną. Chciałam się jedynie zmienić. — Unoszę wzrok, chcąc skontrolować sytuację. Mówię to szczerze i wolałabym, aby przyjaciółka nigdy więcej nie patrzyła na mnie w ten oskarżycielski sposób. — Dla siebie i dla was.
Kiedy kończę myśl, Luna wchodzi na łóżko i podkula nogi pod brodę. Jej ciemne oczy kontemplują coś, co widzą przed sobą. I kiedy myślę, że już się nie odezwie, ona odwraca głowę w moją stronę i ze spokojnym wyrazem twarzy mówi:
— Już w porządku — zapewnia z delikatnym uśmiechem na zmęczonej już twarzy. — Nie powinnam była tak na ciebie naskakiwać. — Mówiąc te słowa, zsuwa się z łóżka i przechodzi na moje. Przytulamy się, a wielki ciężar, który uciskał moją pierś, znika całkowicie.
— Skąd masz goździki i róże? — Ciekawość w jej głosie jest prawie namacalna. Jej oczy błyszczą jak żarzące się węgliki. Patrzy na mnie z tym charakterystycznym, zawadiackim uśmiechem.
Jakie znowu róże?
Zwracam wzrok w stronę wazonu, w którym znajduje się bukiet kwiatów znaleziony przez Charliego. Różowe kwiaty o delikatnych płatkach wciąż tam są, lecz tym razem obok nich królują czerwone róże ze srebrnymi wstążkami wplecionymi w liście i łodygi.
— Charlie przyniósł goździki. A róż tu nie było.
— Ja je przyniosłam. Trzymali je w recepcji. Miały, biedne, czekać do rana?
Ożywia się nagle, prawie podskakując na pościeli. Sięga do szafki i wciska mi w dłoń mały kartonik, na którym wydrukowano słowa: „Powodzenia na Broadwayu, kotku".
— To znalazłam na podłodze. Nie wiem, do których kwiatów było dołączone.
Przyjaciółka wzrusza ramionami, a mi coś nie pasuje. Nie rozszyfrowałam jeszcze jednak co. Kto, poza moim chłopakiem, miałby wysyłać mi kwiaty? Wątpię, aby był to gest uprzejmości jakiegoś Amerykanina z widowni.
Postanawiam zadzwonić do Samuela, by podziękować mu za bukiet. Czekając na połączenie, jak zwykle nie mogę się doczekać, aby usłyszeć jego głos. Chłopak odbiera prawie natychmiast, a ja szczerzę się jak głupia do swojego odbicia w szybie.
— Hej. Wszystko w porządku? — Słyszę hałasy, uderzanie metalu o metal, męskie głosy, krzyczące coś w oddali i silnik samochodu. Sam musi być w pracy.
Obliczam szybko pięć godzin do tyłu. U nich dopiero zbliża się wczesny wieczór.
— Cześć! Tak. Jesteś w pracy?
— Niestety — wzdycha, a w jego głosie można wyczuć zmęczenie.
Znając Samuela, pracuje od wielu godzin. Fakt, że niewiele spał ostatniej nocy, na pewno niczego nie ułatwia.
— W ostatniej chwili facet przywlókł samochód, któremu wysiadają hamulce i proponuje dwa razy więcej kasy za naprawę do jutra rana.
— Powinieneś oddać to zlecenie komuś innemu. Prawie nie spałeś. — Chodzę po pokoju, a Luna skapitulowała chwilę temu i skuliła się na swoim łóżku jak kot.
— Nie da rady. Annie chce jechać na szkolną wycieczkę do Irlandii. Dorabiam, żeby jej to umożliwić. Hej! A ty czemu dzwonisz tak późno? — dopytuje. — Chyba mieliście mieć rano wycieczkę z przewodnikiem?
— Tak, tak... — Macham zbywająco ręką, choć chłopak mnie nie widzi. — Chciałam ci tylko podziękować za goździki i karteczkę. Jesteś cudowny. — Jakby automatycznie, mój wzrok pada na wazon z kwiatami.
Gaszę światło i zanurzam nogi pod ładnie pachnącą kołdrą. Po drugiej stronie zapadła długa cisza, więc zdezorientowana odrywam aparat od ucha.
Coś się rozłączyło?
Nie, ekran telefonu jest rozświetlony na zielono i daje znać o trwającym połączeniu.
— Lucy, wysłałem ci róże. Bez karteczki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top