Rozdział 27
Rozdział 27.
„Życie nigdy nie będzie łatwiejsze, ale może być prostsze."
— Gail Hagen
Lucy
Zgodnie z kaprysem policji, wiele osób, które trafiły na komisariat, zostało zatrzymanych na czterdzieści osiem godzin pod zarzutem posiadania substancji niedozwolonych. Wszczęto dogłębne śledztwo, aby z wielu przerażonych studentów wyłowić osoby rzeczywiście winne wykroczenia. Póki ci nie zostaną wskazani, nikt nie zostanie wydalony z uczelni.
Jak jednak łatwo się domyślić, nasz skład został w ostatniej chwili zmodyfikowany i za to musieliśmy dopłacić z własnej kieszeni. Bilety musiały zostać wydrukowane jeszcze raz, a rezerwacje w hotelu przepisane na inne osoby. Te i inne duperele kosztowały szkołę po trzysta funtów na łebka. Szkoła powysyłała oczywiście pisma do rodziców uczniów o zwrot opłat. Listy powinny dotrzeć do naszych domów za kilka dni, co oznacza, że będziemy tłumaczyć się rodzicom po powrocie.
— Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że nie ma cię na tej imprezie... Jednak gdy tylko dowiedziałem się, że bawi się Konserwatorium, kazałem Samuelowi pojechać ze mną pod dom tej całej... Nooo... — Amazajasz energicznie pstryka palcami, pragnąc przypomnieć sobie nazwisko Macy. Podsuwam mu je szybko, a on dziękuje mi skinieniem głowy i kontynuuje: — Powiedz, Lucy, wiesz, kto mógł rozprowadzać to gówno na taką skalę?
Patrząc na ulice budzącego się za oknem miasta, zastanawiam się przez chwilę, lecz moja głowa pulsuje, jakby ktoś uderzył mnie prosto w czaszkę. W rezultacie ogarnia mnie jeszcze większa senność i odchylam się do tyłu na siedzeniu, żeby oprzeć swoje zmęczone ciało.
— Jej impreza, jej poncz, jej dragi — kwituje za mnie Luna, wzruszając ramionami, jakby to było oczywiste. Patrzy na odbicie twarzy taty Sama w lusterku, wyczekując jego opinii.
— Sprawa jest na tyle skomplikowana, że nie sposób od razu winić gospodarzy. Równie dobrze mogłyście to być wy, a nawet stara sprzątaczka w domu państwa Hannaghan.
Kiwam ze zrozumieniem głową, nie wiedząc, co mogłabym powiedzieć. Wszystko w rękach policji. Nam pozostaje tylko czekać.
— Skoro każdy jest hipotetycznie winny, to czemu pan nas stamtąd wyciągnął? — pyta zaciekawiona Luna, opierając ręce o zagłówek fotela kierowcy, w którym siedzi mężczyzna.
Amazajasz wydaje z siebie nerwowy dźwięk, zbliżony do chichotu, a jego lekko potraktowana zmarszczkami twarz czerwieni się gwałtownie.
— O mamuniu! — szturcha mnie L, jednocześnie przysuwając się tak, że jej usta znajdują się kilka centymetrów od mojego ucha. — On cię ubóstwia, Lucy... — Posyłam jej rozbawione spojrzenie.
Nie dogadywałam się z nim tak dobrze od początku. Czas chyba po prostu zrobił swoje i im więcej czasu spędzałam z Samem, tym lepiej poznawałam jego ojca i rodzeństwo. Byli u nas nawet kilka razy na obiedzie. Bycie tam z nimi, całą gromadką, śmianie się z poetyckich żartów taty oraz wspólne oglądanie meczu sprawiało, że odczuwałam te czynności jako takie... Zwyczajne. To znaczy, jakbyśmy robili to od zawsze. Jak jedna wielka rodzina.
Czas wiele zmienia. Zmienia ludzi i relacje między nimi, a nawet wprowadza coś nowego, ekscytującego do codzienności. Dlaczego więc ludzie chcą go zatrzymać? Boją się zmian? Tego, czego nie znają? Bez upływu czasu nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym obecnie jesteśmy. Nawet, jeśli to gorszy moment — będzie lepiej.
Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że życie nie jest łatwe, ale może być lepsze. Do tego, by faktycznie takie było, potrzebny jest upływ czasu i dobra wola człowieka. Możemy zmienić w swoim życiu tak wiele, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Dlaczego nie poddać się losowi i nie pozwolić mu działać?
Kiedy ja zastanawiam się nad tym pytaniem, nikt od dawna się nie odzywa. W samochodzie zapadła cisza, przerywana tylko stłumionym przez szyby trąbieniem pojazdów na drodze i całym ulicznym chaosem. Z westchnieniem unoszę się na siedzeniu i dotykam lekko policzka drzemiącego chłopaka. Samuel nie powiedział niczego od wyjazdu na lotnisko. Teraz pochrapuje tylko na przednim siedzeniu. Jego twarz jest zrelaksowana i promienieje; wygląda na znacznie młodszego, kiedy śpi. Ta noc go wymęczyła i trudno mi było patrzeć na jego worki pod oczami oraz zmartwione spojrzenie. Teraz przynajmniej odpocznie.
Przez końcówkę drogi nikt już nie zamienia ze sobą słowa. Luna esemesuje z Kaiem, Amazajasz do reszty skupia się na powoli pęczniejącym, porannym korku, a ja, łapiąc ostatnie widoki domu, jak przy zdjęciach aparatem, patrzę w roztargnieniu przez okno. Do zobaczenia za trzy dni...
Podróż samolotem zajmuje nam około siedmiu godzin. Bez większego namysłu moja przyjaciółka i ja odpływamy do krainy Morfeusza, omijając obiad i całą resztę, do momentu, gdy młoda stewardessa w blond kitce informuje nas, że za moment lądujemy.
— Witamy na lotnisku imienia Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Temperatura w Nowym Jorku wynosi dwadzieścia pięć stopni, czas lokalny to dziewiąta piętnaście. Dziękujemy za lot liniami British Airways i zachęcamy do skorzystania z nich w przyszłości. Nazywam się Heiro Raynolds i wraz z resztą załogi pragnę życzyć państwu miłego dnia.
W pierwszym momencie Nowy Jork jest jak pierwsze lepsze zatłoczone miasto, przypominające pod tym względem Londyn. Ale na tym podobieństwa się kończą, bo zabudowania są inne niż te w domu — szyk ruchu ulicznego jest odwrotny, nawet ludzie zdają się odmienni. To niesamowite... W miarę, jak wyjeżdżamy z Brooklynu, obraz się zmienia. Po obu stronach obszernej drogi jest pełno biegaczy i rowerzystów. Niektórzy biegają w parach, jednocześnie rozmawiając, a inne osoby, na rowerach, wyglądają na spóźnionych do szkoły uczniów.
Zastanawiam się, jakim cudem Amerykanie wytrzymują tę temperaturę. To tylko początek dnia, jednak słońce grzeje mocno już o dziewiątej i wkrótce czuję na skroni cieniutką warstewkę potu. Nasz kierowca, bez uwag, sam włącza klimatyzację i wesołym tonem opowiada pani Daquin, co warto zobaczyć w tym mieście. Nie przysłuchuję się temu specjalnie, bo siedzę pośrodku wielkiego autokaru i słyszę jedynie niewyraźne dźwięki. Mój nos prawie styka się z szybą, kiedy wyginam się na siedzeniu, desperacko chcąc dostrzec chociaż skrawek Manhattanu błyszczącego w promieniach żółtego słońca.
— Wyluzuj, Lu. Jeszcze się naoglądasz. Na pewno pójdziemy po południu na wycieczkę. — Luna kładzie mi rękę na ramieniu i ciągnie mnie w dół.
Dopiero teraz zorientowałam się, że stoję prawie całkowicie wyprostowana i ludzie się na mnie gapią. Natychmiast spuszczam głowę i osuwam ciało wzdłuż siedzenia. Dzięki za ostrzeżenie, Luna.
— Och, Lucy, wyglądasz olśniewająco. Ten widok prosi się o wspólne zdjęcie!
— Że co? — Flesz oślepia mnie na sekundę. Muszę odczekać moment, zanim otoczenie nabierze poprzednich, miłych dla oka kolorów.
Luna, podskakując jak dziecko, macha mi przed twarzą telefonem. Chcąc obejrzeć zdjęcie, przytrzymuję nadgarstek przyjaciółki. Wyglądamy elegancko, a nasze suknie są dobrane idealnie do okazji.
Moja przyjaciółka wcisnęła się w rozkloszowaną sukienkę do kolan, która w dotyku przypomina satynę i pięknie połyskuje w świetle. Dekolt jest odważny, inaczej by jej nie założyła, ale bez niego fantazyjne, kwiatowe wzory w kolorze złota nie wyglądałyby tak dobrze.
Ja mam na sobie jedną z trzech zaplanowanych wcześniej przez Lunę, niemal balowych sukienek. Granatowy materiał jest przyjemny w dotyku i chyba po raz pierwszy w życiu jest mi wygodniej w sukience niż w spodniach, które noszę częściej.
Zrobiłam nam obu delikatny, wieczorowy makijaż, uwydatniający kolor oczu każdej z nas. Obie postawiłyśmy dzisiaj na loki. Jej hebanowe włosy kręcą się przy końcach, swobodnie spadając na plecy. Podczas gdy moje są upięte srebrną spinką ze sztucznymi szafirami, mniej więcej na czubku głowy. Jesteśmy gotowe.
— Wyślę to twojej mamie, na pewno umiera z ciekawości — mówi, patrząc na mnie z wyrazem twarzy niewiniątka, co oznacza, że za moment odejdzie ode mnie na tyle daleko, żebym nie widziała ekranu i wyśle to do mnóstwa innych osób. Przewracając oczami, zostawiam jej co do tego wolną rękę.
Zakładam szpilki i wychodzę z pokoju na klimatyczny korytarz. Co kilka metrów lampy w stylu Dalekiego Wschodu rzucają kolorowe cienie tańczące po pomalowanych na czerwono ścianach. Na naszym piętrze jest dwadzieścia pokoi, a na drzwiach do nich wyżłobione są marokańskie wzory i piękne postacie kobiet oraz mężczyzn. Ledwie powstrzymuję się od podejścia do każdych i obejrzenia obrazów. Wzdychając z zachwytu, patrzę na muzę o łagodnym spojrzeniu, która trzyma w dłoniach harfę. Stoi w ogrodzie z fontanną pełną lilii wodnych. Dalej widać jakąś budowlę z kopułą. Uśmiecham się po raz ostatni, patrząc na dzieło i zmuszam nogi do wykonania kolejnych kroków.
Mijam pokój numer dziesięć. Gdzieś pośrodku korytarza stoi dębowy stoliczek z rzeźbieniami dookoła nóżek, na którym luzem ułożono żywe kwiaty różnego rodzaju. Woń roślin jest szczególnie intensywna, gdy mijam mebel. Chciałabym zagarnąć je w dłonie i ukraść do pokoju. Pełna obaw, że ktoś mnie przyłapie, zostawiam kwiaty z żalem wymalowanym na twarzy.
Dalej, przy windzie, powieszono na ścianie perski dywan z każdym możliwym odcieniem brązu. Pośrodku wyhaftowano pomarańczową głowę tygrysa o długich, czarnych wąsach i białych pręgach oraz dzikim, niebieskim spojrzeniu.
— Nitrish... — Imię napisane na dole, wśród obfitych zdobień, jest na tyle wyraźne, aby każdy, kto się przyjrzy, mógł je dostrzec. W blasku egzotycznej lampy przez chwilę zdaje mi się, że w oku zwierzaka widzę iskrę zrozumienia.
Niemożliwe...
Rozglądam się pospiesznie po otoczeniu. W rogach ścian nie widzę zamieszczonych kamer, dlatego pewnym ruchem wyciągam dłoń i zanurzam ją w dywanie.
— Poradzę sobie dzisiaj, prawda? — Ku mojemu rozczarowaniu, tygrys nie raczy odpowiedzieć. Wybucham przesadnie głośnym śmiechem i w końcu wchodzę do windy.
Jadalnia również jest urządzona w stylu Dalekiego Wschodu. Nie rozglądam się jednak za dużo. Nie chcę się rozpraszać. Przysiadam do masywnego instrumentu w brązowym kolorze i zaczynam grać Uwerturę Piotrusia Pana.
Nie mogę doczekać się dzisiejszego wieczoru. Od sławnej ulicy Broadway dzieli mnie kilka przecznic taksówką, a od najważniejszej chwili w moim życiu — niewiele czasu.
— Chéri, beau! — szepcze Daquin, gestykulując w kierunku sukni i mojej osoby. Sama nie wygląda gorzej. Ubrana w burgundową suknię, która podkreśla wąską talię i połyskujące, czarne szpilki, wygląda zjawiskowo.
— Dziękuję pani.
— Denerwujesz się?
Moje ręce znikają z klawiszy. Splatam je na kolanach i nerwowym ruchem obracam w palcach srebrny pierścionek z maleńkim diamencikiem, będący prezentem od rodziców na osiemnaste urodziny.
— Chyba nie, będzie cudownie.
— Chéri... Wiesz, że dzisiejszy dzień jest wyjątkowy dla każdego z was?
To oczywiste. Grać na Broadwayu w tak młodym wieku? To możliwość, o której muzycy tacy jak ja marzą latami.
— Oczywiście... Jestem bardzo wdzięczna, że pani mnie wybrała. I obiecuję, że nie zawiodę.
— Oui, oui. To nie tylko wielki zaszczyt, ale i szansa. — Kobieta uśmiecha się tajemniczo, urywając w pół słowa. Zwija rękoma sukienkę i z gracją godną dostojnej pani siada na ławeczce obok mnie.
Wielka szansa? Moje serce przyspiesza na te słowa, a w brzuchu czuję trzepoczące skrzydła motyli. Przysuwam się do niej nieznacznie, oczekując dalszych wyjaśnień. Kobieta chichocze i gestykulując wytwornie dłońmi, kontynuuje:
— Na widowni będą krytycy i przełożeni najsławniejszych filharmonii z Nowego Jorku, Paryża, Wilna, Wiednia... I innych odległych miejsc. Wyobraź sobie pracę w jednym z nich.
Wstrzymuję oddech. Moje usta otwierają się, ale nie wypływa z nich żadne słowo. Co to oznacza?
— Ale co ze studiami? Nie można tak po prostu wszystkiego zostawić! — Mój głos jest jak nie mój. Piskliwy i roztrzęsiony. Zbieram się w sobie i oddycham, tylko oddycham, a potem mówię dalej: — Przecież muszę mieć skończony stopień.
— Pas, niekoniecznie. Jeśli spodobasz się komuś z widowni i zaproponuje ci współpracę, będziesz kontynuować naukę zagranicą. Ach, i nie martw się o egzaminy. Możesz zdać je już tam... Ciężko pracujesz, masz szansę. Dlatego tu jesteś, chéri.
Czy to możliwe, żebym miała aż takie szczęście? Nie wiem, czy komuś z was zdarzyło się coś takiego. Życiowa oferta będąca jednocześnie spełnieniem najskrytszych marzeń, które, myśląc obiektywnie, nie miały szansy ujrzeć światła dziennego.
Jestem o krok od gwiazd. Jeżeli stanę na palcach, sięgnę ich. Jestem tak blisko! Ale...
— Czy to znaczy, że będę musiała zostawić rodzinę, przyjaciół? — Samuela? Ta prawda uderza we mnie z gwałtownością, która sprowadza mnie z powrotem na ziemię. Gwiazdy wracają na swoje miejsce na niebie. Są odległe i obojętne na mój błagalny wzrok.
— Oui. Ale wiesz co, Lucy? Wielkie szanse wymagają wielkich poświęceń.
— Lucy! Lucy! — Luna, nie zważając na zdziwione spojrzenia gości z restauracji, biegnie jak szalona z wielkim uśmiechem na twarzy. Chociaż nadal czuję się, jakbym się dusiła, udaje mi się uśmiechnąć. — Pójdziemy po występie na Manhattan?
Podchodzi do nas i wita się grzecznie z Daquin. Ciemne oczy iskrzą jej w zaciekawieniu. Zadaje mi nieme pytania, ale ja nie mogę spojrzeć jej w oczy. Nauczycielka uznaje to za dobry moment, by się zmyć i żegnając się krótko, odchodzi w kierunku wyjścia. Luna siada na jej miejscu.
— Mów prędko... Co ci powiedziała? Pobladłaś. — Patrzy na mnie z troską w oczach.
— Ciepło tu. Trochę mnie zamroczyło. — Udając, że rzeczywiście tak jest, dotykam nieznacznie mojej skroni, zerkając sugestywnie na zamknięte okna.
Przyjaciółka patrzy na mnie przeciągle, analizując moje słowa. Postanawiam sprawnie zmienić temat.
— Jasne, że powinnyśmy iść na Manhattan. Skoro wycieczka z przewodnikiem będzie dopiero jutro...
Później rozmawiamy jeszcze chwilę o tym, co najbardziej chciałybyśmy zobaczyć. Choć staram się skupić uwagę na słowach Luny, moje myśli wracają do rozmowy z Francuzką i czuję, jakby jakaś niewidzialna ręka zaciskała mi się na gardle. Dlatego milczę jak grób.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top