Rozdział 26

Rozdział 26.

„Tylko człowiek odmierza czas. Tylko człowiek wybija godziny. I właśnie dlatego jedynie człowiek doświadcza paraliżującego strachu, którego nie zniosłoby żadne inne stworzenie. Strachu przed tym, że zabraknie czasu."

— Mitch Albom

Lucy

— Czy naprawdę musimy? — jęczę, patrząc przez okno kierowcy.

Wielka rezydencja z czerwonej cegły majaczy w połowicznych ciemnościach. Wygląda imponująco i jest idealna na imprezę przeznaczoną dla co najmniej połowy naszej szkoły. Ogromne białe filary przed drzwiami wejściowymi są oplecione lampkami choinkowymi w białym kolorze. Małe światełka ogrodowe, wbite w ziemię, dodatkowo wyznaczają drogę jasnym chodnikiem do dwuskrzydlowych drzwi otwartych na oścież. Ludzie wlewają się tam falami, a ja, nawet nie wychodząc z samochodu, czuję ich zapał do dobrej zabawy i seksu po kątach. Obracając lekko tułów, spoglądam na Lunę bez większego przekonania.

— Czyżby nieustraszona, wspaniała, niegrzeczna i jednocześnie anielska Lucinda Roth się bała?! — rzuca w przestrzeń wyniosłym głosem moja przyjaciółka, chichocząc przy tym dokładnie tak samo, jak w dzień, kiedy Kai postanowił jej się oświadczyć. — A może boi się Macy Hannaghan?! — krzyczy mi wprost do ucha, jednocześnie przykładając do ust zaciśniętą w pięść dłoń imitującą mikrofon.

Cztery słowa.

Nie.

Ma.

Kurwa.

Mowy.

— Luna, rusz swoją zalaną dupę, idziemy na imprezę! — odkrzykuję wprost w mikrofon, głosem nieznoszącym sprzeciwu.

— Hura! — Słyszę za sobą krótkie odgłosy szamotaniny oraz buteleczkę spadającą z brzdękiem pod siedzenie.

Choć to Luna jest lekko wcięta, to ja trzymam się oburącz jej ramienia. Nigdy nie lubiłam zatłoczonych miejsc i chociaż w liceum z oczywistych powodów często chodziłam na imprezy, to duża grupa ludzi zbita ze sobą w jednym pomieszczeniu napawa mnie pewną obawą.

— Było wzią-ą-ć sobie... Łycka. — Luna zerka na mnie zabawnie i posyła mi uśmieszek.

Zdążyła zapomnieć, że prowadziłam czy się zgrywa? I co, do cholery, było w tej butelce? Mimowolnie przewracam oczami, wspólnymi siłami docierając z towarzyszką pod sam próg.

— I co teraz?! — krzyczę równie głośno, jak ona wcześniej, nie przejmując się jej skrzywionym wyrazem twarzy.

— Idziemy tańczyć! A ty potrzebujesz drinka! — Przerzucając przez ramię niewielką torebkę z czarnej satyny, ciągnie mnie w tłum bawiących się studentów.

Odór spoconych ciał natychmiast uderza mnie w nozdrza, mieszając się z zapachem tej części osób, które nie lśnią jeszcze od potu. Alkohol czuć wszędzie: w ich zmieszanych ze sobą oddechach, w jedzeniu, w salonie, w korytarzu...

— Bingo! — W ekspresowym tempie znalazłyśmy się w kuchni. To, jakim cudem Luna pokonała tę odległość w tak krótkim czasie, mając na sobie dziesięciocentymetrowe szpilki, jest zastanawiające. Jeszcze przed chwilą chwiała się jak po zabawie na huśtawce.

Na blatach w kuchni jest pełno śmieciowego żarcia — otwartych i zamkniętych pudełek chińszczyzny dla jednej osoby — oraz dwie pokaźne miski owocowego ponczu.

Czyli nic, co chcę wziąć. To, na co mogłabym się skusić, musi być zamknięte i przez nikogo wcześniej niedotykane.

Po tym, jak Luna wygrała sprzeczkę o kubeczek ponczu, a ja chwyciłam z lodówki piwo korzenne, udałyśmy się z pewnym trudem do salonu. Jestem pewna, że po drodze mój tyłek został osaczony przez co najmniej pięciu obcych facetów i dziesięć lasek.

W salonie nie mogłyśmy nie trafić na samą Macy Hannaghan.

Jej taniec na stole jest bardzo rozkołysany, ale ona zdaje się tym nie przejmować. Skąpa sukienka koloru połyskującej żółci źle na niej leży, lecz zachwyceni faceci dopingują ją serią okrzyków, skacząc przy tym jak dzikie małpy.

Ciesząc się chwilą, w której mogę popatrzeć na jej beznadziejne miny i rozmazany makijaż, popijam otwarte przeze mnie wcześniej piwo. Obracam się w kierunku Luny, którą na chwilę spuściłam z oczu. Wyjęła komórkę i skierowała obiektyw aparatu na stolik dźwigający obecnie Macy Żółtko Jajka.

— To idzie na YouTube! Dawaj, Macy! — Koleżanka przekrzykuje tłum, jeśli to w ogóle możliwe i pozwala sobie na podejście bliżej.

Kilka głębokich ruchów biodrami, kroczki w bok, prawo i lewo, machanie rękami i coś, co wygląda jak twerk. Macy działa jak w zegarku.

Boże, czy ona ma różowe majtki?!

Nie chciałam tego widzieć...

— Luna, idziemy... Zanim nas zauważy.

— Za późno! — zachichotała ciemnowłosa, chowając telefon do torebki.

— Hej dziew-sz-szęta... P-sz-sz-yszłyście! Lucy, wyglądasz... Lepiej. W końcu to nie bluza z dułnym nadłukiem... Chcecie pograć z nami w grę? — Kończy bełkotliwą gadkę, gestem wskazując na gości wokół siebie. Kiedy jednak się rozgląda, ma taki zdziwiony wyraz twarzy, jakby nie poznawała żadnej z osób.

Czy Macy sporządziła w ogóle listę gości? Nagle może okazać się, że to nie tylko szkolna impreza; że studenci zaprosili przyjaciół, znajomych, znajomych znajomych i tak dalej... Z drugiej strony, czemu tu się dziwić — to Macy, a ona zrobi wszystko dla rozgłosu.

— W co gracie? — pytam mimochodem.

— Będę zlizywać galaretkowe drinki z ciała Nate'a Hardy'ego — śmieje się donośnie, przyciągając do siebie gościa o posturze boksera, mierzącego jakieś dwa metry. Chłopak macha nam ręką i jest chyba na tym samym poziomie świadomości, co Macy, bo już ściąga koszulkę.

Co za prostaczka... Przez chwilę mam ochotę zapytać, co stało się z jej ostatnim chłopakiem, ale przywołuję na twarz sztuczny uśmiech i gram swoją rolę.

— Nie skusimy się, ale bawcie się dobrze! — Potrząsam głową, biorąc Lunę pod rękę.

— Dobsz-sz!

Mam teraz ochotę, dla odmiany, odetchnąć świeżym powietrzem, zamiast wzdychać to stęchłe i ciężkie od potu. Moja klaustrofobia daje mi się powoli we znaki. Nie zamierzam zrobić sceny na oczach tych wszystkich ludzi.

Zduszając swoje zdenerwowanie, prowadzę się z Luną pod rękę. W ogrodzie na tyłach domu również mają miejsce tańce. Dalej, przy basenie, studenci grają w piłkę plażową, a inni, jak dzikie zwierzęta, szarpią się w wodzie, obmacują, piją i przeklinają. Pozwalam Lunie zaciągnąć mnie na parkiet, którego rolę pełni trawnik. Tańcząc naprzeciwko przyjaciółki, już bez butów, mam przeczucie, że będzie to najzwyklejsza w świecie impreza.

Czas mija prędko. Przetańczyłyśmy z Luną bite cztery godziny, a ja nawet nie zerknęłam na zegarek. O ósmej rano mamy lot do Nowego Jorku. Musimy wrócić wcześniej, bo inaczej mogłybyśmy się spóźnić.

Siedząc w ogródku, na leżaku, masuję sobie stopy. Ponownie upewniam się też, że Luna nadal gra w piłkę plażową z grupką skrzypaczek z naszej szkoły. Niska blondynka w czarnych okularach i zbyt luźnym, fioletowym topie dostaje piłkę na głowę, a przyjaciółka bezwstydnie się z niej śmieje. Ma tak zaróżowione policzki, jakby przebiegła maraton. Zamierzam powiedzieć jej, że wystarczy na dzisiaj drinków. Moje mięśnie protestują, gdy przeciągam się tak, by rozprostować kręgosłup. Za moment do niej pójdę...

Siadając wygodniej na leżaku, przyciągam kolana do brody. Przyspieszony puls zwalnia, a gorąco spowodowane ciągłym tańcem przez długi czas powoli znika. Zaczynam czuć lekkie znużenie i uświadamiam sobie, że jestem już nieco zmęczona. Może uda mi się niedługo namówić Lunę na powrót do domu.

— Hej, Luc! Myślałem, że nie przyjdziesz. — Charlie manifestuje swoją obecność, przysiadając od razu na skraju leżaka.

Jeśli mam być szczera, nie sądziłam, że przyjdzie. Od razu mnie zagaduje. Jest podekscytowany wyjazdem do Ameryki... O którym nie wiedziałam? Niespodzianka, niespodzianka! Jedzie nami do Nowego Jorku. Pobudzony tą myślą cieszy się jak dziecko i nawija o tym, co będzie robił w mieście, które nigdy nie śpi.

— Nie wiedziałam, że jedziesz z nami. — W moich ustach brzmi to jak pretensja.

Nie wiem czy jestem na niego poirytowana, bo jak zwykle przyprawia mnie o dreszcze, czy dlatego, że Daquin się zgodziła.

A może dlatego, że po prostu go nie lubisz, podsuwa mi moja podświadomość.

Nie mam pojęcia.

Bo w końcu, po jaką cholerę nam gitarzysta w orkiestrze symfonicznej?! Nieświadomie wyrzucam tę myśl na głos, machając rękoma na prawo i lewo.

— Auć, Lulu. Uważaj, bo przestanę cię lubić. — Trąca mnie ramieniem, a na jego twarzy gości dziwny grymas, którego nie potrafię zaklasyfikować.

Marszczy brwi, jakby przez chwilę intensywnie nad czymś myślał, a następnie kręci głową. Potem wzdycha i przeciąga jedną z dłoni po bladej twarzy.

— Nie pamiętasz? Też gram na fortepianie. Jak ty.

Posyłam mu mordercze spojrzenie. On, widząc to, usprawiedliwia się szybko, jednocześnie siadając bliżej mnie.

— To tylko na wszelki wypadek. Pewnie i tak będę obijał się w pokoju hotelowym, nikomu niepotrzebny. Także nie bój się, nie zabiorę ci miejscówki.

Jeszcze tylko tego by brakowało.

Charlie w zamyśleniu przebiega roziskrzonymi oczami po tłumie w basenie. Zauważam, że dłonie ma mocno zaciśnięte na miejscu, gdzie kończy siię leżak. Wydaje się spięty i jednocześnie pobudzony. Stopy drgają mu w rytm muzyki. Nadal nie mogę rozszyfrować uczucia, które towarzyszy mi, gdy jest blisko.

Odsuwam się nieznacznie i oplatam ręce wokół własnych ramion. Chociaż wiosna rozgorzała w pełni, wieczory przynoszą ze sobą chłodny wiatr i wilgoć.

— A tak poza tym, nie widziałem tu tego, jak mu tam...? Samuela. Nie zabrałaś go ze sobą?

— Co? — Nawet wtedy, gdy Charlie odnotowuje na mojej twarzy zdziwienie i wyraz pytający „co cię to w ogóle obchodzi?", czeka na odpowiedź z niewinnym uśmieszkiem, który nawet, jeśli nie gości akurat na jego twarzy, to zawsze czai się w surowo niebieskich oczach.

— Nic. Kompletnie nic. Ponczu? — Naprawia swój błąd, odwracając moją uwagę od poprzedniego pytania.

Oferuje mi jeden z tysiąca przezroczystych kubeczków, których widziałam dzisiaj stanowczo za dużo w rękach Luny. Odmawiam, odpychając jego rękę krótkim ruchem dłoni.

— Jesteś sama. — To nie było pytanie, a stwierdzenie. Błędne. To przypomina mi o...

— Gdzie jest Luna?! Widziałeś Lunę? Jeszcze przed chwilą grała w piłkę plażową! — Wstaję prędko, a szpilki leżące na moich kolanach spadają na trawę. — Stała o-o tam, przy krzakach kwiatów.

Charlie sadza mnie z powrotem na wcześniejszym miejscu i zapewnia, że Luna poszła tylko po picie.

— Powiedziałem jej, że będziemy pływać w basenie! — krzyczy i najszybciej, jak to możliwe, chwyta mnie pod kolanami.

Co do cholery...?!

Protestuję zdezorientowana, odkrzykując, aby mnie puścił, ale zaciskam palce na jego wilgotnym od potu karku, gdy ślizga się na przemoczonej trawie. Dobiegnięcie do krawędzi basenu zajmuje mu kilka sekund, a ja nawet nie mam czasu ponownie krzyknąć. Wierzgam nogami, ale to sprawia tylko, iż ramiona Charliego zacieśniają się wokół mnie mocniej. Zewsząd słyszę śmiechy. Nieznani mi kolesie wrzeszczą w naszym kierunku: „Wrzuć ją! Wrzuć ją!". Liczne gardła wykrzykujące słowa zachęty, sprawiają, że mięśnie chłopaka stopniowo rozluźniają się, gdy trzyma mnie nad wodą. Kolejne osoby dołączają się do skandowania, ale fakt, że są schlani w trupy, sprawia, iż z ich ust wydobywa się coś, co brzmi bardziej jak „Rzuć nią! Rzuć nią!". Charlie nie patrzy na mnie, gdy posyłam mu pełne błagania spojrzenia; rozgląda się tylko na prawo i lewo z sadystycznym uśmieszkiem na sinych ustach.

Z przerażeniem przymykam powieki, czekając na kontakt z basenową wodą, gdy nagle...

Nic się nie dzieje.

— Roth! Przestaw swój samochód, jeśli chcesz, żeby rano był w całości! — Tatiana, koleżanka Macy, wygląda na bardziej ogarniętą od reszty towarzystwa przy basenie i mocno kołysząc biodrami, płynie w naszą stronę, ubrana w krwistoczerwone, skąpe bikini. Nie mogę patrzeć, jak to babsko pozwala rozbierać się wzrokiem każdemu oblechowi w promieniu kilometra.

Charlie nie jest wyjątkiem. Uśmiecha się do dziewczyny z porozumiewawczym spojrzeniem, a ona sugestywnie trzepocze wytuszowanymi na granatowo rzęsami.

Ohyda! Ohyda! Ohyda!

Jak tylko uratuję swój samochód, zabieram się z Luną do domu. Pokierowana impulsem, drę się na Charliego. Stawia mnie na ziemi, a ja biegnę przez cały ogród i dom w kierunku drzwi frontowych. Przy mojej furgonetce kręcą się mięśniak Nate i jego przydupasy.

Co to to nie!

— Zjeżdżać, barany! — Odganiam ich jak muchy i na maksa wkurzona przeparkowuję samochód. Dwie przecznice dalej, gdzie jest cisza i spokój, moje złotko będzie bezpieczne.

Nigdy nie zadzieraj z dziewczyną, która kocha swoje auto.

Będąc jeszcze w samochodzie, zamieniam szpilki na trampki. Teraz idzie mi się znacznie wygodniej, choć nadal czuję ból stóp. Jestem już tylko jedną przecznicę od domu Macy. Moje kroki są dość szybkie. Robi się późno, a ja koniecznie muszę znaleźć Lunę. W tej chwili cieszę się z faktu, że u mnie nocuje, bo nie wiem czy dotarłaby bezpiecznie do kampusu i trafiła do swojego pokoju. Myśląc o tym, mam wyrzuty sumienia. Trzeba było zakazać jej pić.

Unoszę wzrok, wlepiony dotychczas w chodnik. Niebiesko-czerwone światła — a raczej ich odbicie w szybach mijanych przeze mnie domów — przyciągają mój wzrok w ułamek sekundy. Serce na moment podchodzi mi do gardła, a puls gwałtownie przyspiesza, informując resztę ciała o zagrożeniu. Cokolwiek się tam dzieje, muszę iść po Lunę. Nie daruję sobie, jeśli przez moją głupotę wpakuje się w kłopoty. Gdyby trafiła na komisariat, władze powiadomiłyby o tym jej rodziców, choć jest pełnoletnia.

A wtedy wkurzą się i każą jej wracać do domu...

Nie wiem, co może być jeszcze gorsze.

Popchnięta przez te myśli biegnę w trampkach z gęsią skórką na gołych ramionach i adrenaliną w żyłach. Kiedy jestem po drugiej stronie właściwej ulicy, widzę chaos.

Na trawniku i ulicy zaparkowano liczne radiowozy, których reflektory oświetlają najbliższą okolicę na czerwono i niebiesko. Funkcjonariusze wyprowadzają z rezydencji licznych gości — niektórzy wyglądają na zdezorientowanych, ale dziwnie spokojnych, inni wykrzykują niezrozumiałe dla mnie słowa i szarpią się z policjantami. Patrząc na całą scenę, wiem, że nie dostanę się tam łatwo. Biegnąc na następną ulicę, mam jedynie nadzieję, że Luna nie siedzi w jednym z radiowozów.

Zakradam się na podwórko równoległe do domu Macy. Kilka innych osób ma taki sam pomysł, lecz oni uciekają, a ja idę pod prąd w tłumie. Obijam się o ciała, a tamci przeklinają i okazyjnie biorą pod ramię schlane koleżanki oraz chwiejących się kolegów.

Basen jest pusty. Wszędzie widzę śmieci, rozbite talerze i pełno kubeczków, z których wylał się alkohol, tworząc kolorowe strużki na jasnym cemencie. Przepycham się do drzwi, jednak spanikowane osoby stworzyły korek. Nadal nie wiem, co się dzieje i czemu policja otoczyła dom.

Z tłumu gnieżdżącego się przy drzwiach wybiega niziutka, szczupła dziewczyna o krótko przyciętych, farbowanych na czarno włosach. Trzęsie się w histerii, a na jej blade policzki spłynął cały makijaż. Ma na sobie tylko bikini i narzucony w pośpiechu na plecy czarny ręcznik. Rozpoznaję w niej wokalistkę z zespołu Charliego i mimowolnie zastanawiam się, gdzie on jest i czy radzi sobie w tym całym bałaganie. Dziewczyna nadal pochlipuje, przestępując z nogi na nogę. Jej oczy rozglądają się szaleńczo, ale żadna droga ucieczki nie jest dobra. W każdej chwili mogą nas złapać.

— Co tu się dzieje? — Zatrzymuję ją, chwytając za ramiona. Jest taka zimna... Jej oczy, niemal pozbawione tęczówek, błądzą po mojej twarzy, jakby nie rozumiała, co się z nią dzieje i czemu ją zatrzymałam. Jej widok przeraża mnie jeszcze bardziej i okropnie boję się o Lunę.

— Heroina w ponczu... Rodzice mnie zabijają. — Płacze histerycznie, ocierając co chwila twarz. Jej palce są ubarwione na czarno od tuszu, a usta różowawe od schodzącej szminki. — Puszczaj! — Wyrywa mi się i ucieka w mrok, wbijając mi wcześniej długie paznokcie w przedramiona.

Potem wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Jakimś cudem wpycham się do środka i popychana przez osoby w środku, kilka razy potykam się o nogi spanikowanego tłumu.

— Uciekajcie, uciekajcie! — wydziera się jakaś dziewczyna.

Policjanci nie dotarli jeszcze do tej części domu, oblężenie musiało zacząć się dosłownie chwilę temu.

Kuchnia jest pusta. Nie mogę iść dalej, jeśli nie chcę wylądować na posterunku.

Nie wiem, co robić.

Jestem beznadziejna.

— Lulu? Hej! Tutaj, na dole! — Odwracam się w stronę blatów i patrzę na podłogę.

Luna jest w opłakanym stanie. Długie, czarne włosy sterczą jej na wszystkie strony, a sukienkę ma podciągniętą do połowy uda. Rzucam się na podłogę w jej stronę.

— Boże, tak mi przykro, L... Nic ci nie jest? Musimy uciekać. — Przyciągam jej rozgrzane ciało do siebie i mocno przytulam.

— Byam tu sz-szały sz-szas! — chichocze beztrosko, poklepując mnie po plecach.

Zaskoczona jej reakcją wypuszczam ją z uścisku.

— Byam głodna... Sz-szyszłam po chińszczyznę... — sepleni niewyraźnie.

Piła poncz.

Mnóstwo ponczu.

Wypiła masę heroiny wkruszonej w to cholerstwo.

Mocno ciągnę ją za rękę, a drugą dłonią podnoszę z podłogi jej buty. Biegniemy korytarzem w stronę drzwi ogrodowych. Jestem wkurzona na Lunę, bo stęka i cały czas papla bezsensowne rzeczy. Jest stanowczo zbyt powolna i przez to możemy trafić do kicia. Jeszcze bardziej jestem wściekła na siebie za to, że spuściłam ją z oczu.

Odwracam się do przyjaciółki i ujmuję jej twarz w dłonie.

— Tak bardzo cię przepraszam...

— Za co? Jest fajnie! Gdzie biegniemy?

Wzdycham, posyłając jej krótkie spojrzenie. Niestety, gadanie z nią nie ma większego sensu.

Odwracam się z powrotem i nagle uderzam w twardą klatkę piersiową jakiegoś kolesia. Luna wpada na moje plecy, po czym odskakuje ode mnie z głośnym „aua!". Mniejsza z tym, że to ona boleśnie wdepnęła mi w pięty i to ja powinnam była krzyknąć...

Podnoszę oczy z zamiarem wydarcia się na tego gościa, który najwyraźniej nie potrafi patrzeć pod nogi. Ku mojemu zaskoczeniu, to ktoś, kogo dobrze znam.

Samuel?

Co on tu robi?

Wydaje mi się, że obydwoje wstrzymaliśmy oddech. Patrzę oniemiała, lustrując go wzrokiem od stóp do głów. Ma rumieńce na policzkach. Wygląda, jakby przed chwilą biegł, a jego klatka unosi się nieregularnie, kiedy oddycha. Jest ubrany cały na czarno, co wcale nie jest takie zaskakujące. Dopiero w momencie, gdy dostrzegam pistolet wetknięty za pasek jego spodni, wpadam w prawdziwe otępienie.

— Lucy! Szukałem cię, ty i Luna musicie uciekać! — Bierze mnie za rękę, którą ściska zbyt mocno. Ja, w roztargnieniu, sięgam po dłoń Luny. W trzyosobowym sznureczku biegniemy prosto korytarzem. Tym razem przy wyjściu nie kręci się już nikt.

— Macie niewiele czasu. Biegnijcie do samochodu i natychmiast odjedźcie. Lucy, słyszysz?!

Odruchowo kiwam głową, nie zadając pytań tylko dlatego, że po pierwsze — to nie czas na nie, a po drugie — nie wiem, od czego miałabym zacząć.

— Przyjadę po ciebie, jak tylko się to skończy. Biegnij!

Kładę Lunę na świeżo pościelonym łóżku w pokoju gościnnym, znajdującym się naprzeciwko mojego. Dziewczyna przeciera zaczerwienione oczy i zwija się w kłębek jak małe, niewinne dziecko.

Czekając, aż zaśnie, idę do toalety, aby wziąć z szafki aspirynę i napełnić sporą szklankę wodą — ten zestaw będzie jej potrzebny, gdy się obudzi. Przy okazji zmieniam obcisłe jeansy i top na koszulkę oraz legginsy. Odświeżona i przebrana bezsensownie spaceruję po mieszkaniu, próbując ogarnąć, co właściwie się stało, a raczej co się NIE stało. Mnie nic nie jest, a Luna wstanie rano z jednym defektem. Nie będzie niczego pamiętać.

Mam mnóstwo pytań, na które być może nie będzie w stanie mi odpowiedzieć nikt oprócz Samuela. Nie wiem, po co mnie szukał. Dziwne jest też to, że pojawił się akurat, gdy była tam również policja.

Nadal czując na ramionach ciężar całego wieczoru, siadam bezwładnie na swoim łóżku. Jestem zmęczona i zdenerwowana, ale tylko przez kilka sekund obracam w dłoniach fiolkę ze środkami uspokajającymi o działaniu nasennym. Później odkładam lek na miejsce. Nie będzie mi potrzebny. Muszę zachować trzeźwy i czujny umysł.

Pamiętając, że Sam nie ma kluczy, nie mam innego wyboru, jak tylko na niego czekać.

Po cichu sprawdzam, co u Luny. Śpi rozłożona na łóżku, pochrapując cicho. Zostawiam uchylone drzwi i idę do kuchni, by zaparzyć sobie kawę. Zegar pokazuje czwartą rano. Zadziwiające, jak szybko minął czas. Nie spałam prawie dobę.

Kilka minut później siedzę przed telewizorem z kubkiem mocnej kawy i owijając się kocem, czekam na dźwięk domofonu, niecierpliwiąc się z każdą minutą coraz bardziej.

Długi dźwięk rozlega się pół godziny później. Jak porażona prądem, zrywam się prędko z kanapy, naciskam guzik otwierający drzwi na dole i przekręcam klucz w zamku. Zanim zdążam nacisnąć klamkę, do domu wchodzi Sam. Ląduję w jego stanowczym, silnym uścisku. Chowam głowę w zgięciu szyi chłopaka, napawając się charakterystycznym zapachem palonej kawy i piżmowego płynu do kąpieli.

Jest tutaj, cały i zdrowy.

— Martwiłam się — wyznaję, mówiąc niewyraźnie. Mój głos jest zachrypnięty i słaby. Ocieram pojedynczą łzę. — Wszystko dobrze? — Kładę dłonie na jego przedramionach i trzymam je tam dłuższą chwilę, a potem odrywam się od jego ciała.

Dotykam opuszkami palców jego zmęczonej twarzy, pokrytej zarostem i czerwonymi rumieńcami, w poszukiwaniu ewentualnych obrażeń. Po krótkiej chwili wydycham głośno powietrze, czując prawdziwą ulgę. Wszystko wydaje się być w porządku. Sam potwierdza moje myśli zdecydowanym skinieniem głowy i uśmiechając się, delikatnie całuje mnie w skroń. Chce, żebyśmy poszli do Luny.

— Piła mnóstwo tego ponczu — szepczę, patrząc, jak Sam bada puls przyjaciółki. Sprawdza również jej źrenice. Kolejne tej nocy ukłucie poczucia winy nie daje mi spokoju. Podszczypuje mnie natrętnie jak potrzebujący krwi komar.

Jak mogłam być taka głupia?

Zwieszam głowę i wycieram cisnące mi się do oczu łzy.

— Hmmm, wygląda na to, że nic jej nie jest. — Nadal odwrócony do mnie plecami Samuel sięga po koc z nóg łóżka i nakrywa śpiącą dziewczynę.

Stając twarzą do mnie, jest świadkiem mojego drobnego załamania.

— Nie przedawkowała. Gdyby tak się stało, już dawno potrzebowałaby pomocy lekarza.

Wycieram oczy i próbuję zmusić usta do uśmiechu. Daremnie. Sam nic nie mówi, a ja nadal czuję się jak ostatnia idiotka.

— To niczego nie zmienia. Jestem beznadziejną przyjaciółką — wypowiadam swoje myśli na głos, a mój ton jest nienawistny.

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Kiedy podchodzi blisko, zewsząd ponownie ogarnia mnie jego zapach, a jego osoba zajmuje całe moje pole widzenia. Nie jest osaczający, wręcz przeciwnie. Zamyka mnie w aurze bezpieczeństwa i spokoju. Stoimy przez moment bez ruchu, a gdy sięga po moją dłoń, powstrzymuję zdenerwowany oddech, wyczekując z niecierpliwością tego, co zrobi.

— Każdy czasem popełnia błędy. Ważne, żebyśmy się na nich uczyli. Wtedy drugi raz w podobnej sytuacji wiemy, co robić, a czego nie.

Unoszę wzrok znad naszych złączonych palców na jego twarz. Natychmiast odnajduję jego tęczówki. Chłopak ofiaruje mi jeszcze jeden ze swoich zmęczonych uśmiechów i nie spuszczając ze mnie wzroku, po prostu przyciska wargi do wierzchu mojej dłoni.

— Wszystko będzie dobrze.

Tego się trzymam.

Oboje wiemy, ile pytań wisi nad nami. Większość z nich jest oczywiście moja. Sam po raz pierwszy wydaje się zrelaksowany odpowiadając na pytania. Jest gotowy na każde z nich, dlatego nie waham się zacząć.

— Co tam w ogóle robiłeś? Powiedziałeś przecież, że nie możesz iść z nami na tę imprezę.

— To dlatego, że ten nalot był wcześniej przewidziany. Współpracuję z policją od kilku lat. A że mój ojciec sam jest policjantem, zwykle jestem tam, gdzie on. Gdybym wiedział, że Macy Hannaghan to TA Macy, znalazłbym sposób na to, żebyście tam nie szły. Nie miałem pojęcia...

Ułożona między jego nogami, patrzę w okno, kiedy on bawi się moimi włosami, zakręcając z kosmyków wymyślne supełki. Jest w tym coś, co pozwala mi się rozluźnić i przemyśleć na spokojnie każde jego słowo.

— To dlatego tak często znikasz?

— Mhm...

Teraz nie muszę się przynajmniej o to martwić, jak wcześniej. Opowiadam mu o tym, jak odchodziłam od zmysłów, gdy niespodziewanie odchodził albo nie odzywał się niejednokrotnie przez kilka dni. By zaoszczędzić mu przykrości, pomijam to, że czułam wtedy niemały zawód. Wystarczy nam poczucia winy jak na jeden dzień.

— A płacą ci chociaż za tę pomoc?

— Nie. To jakby, hmmm... Mój dług wobec nich. Moje stosunki z policją były różne... — Zastanawia się, czy kontynuować swoją myśl. Ściskam jego rękę, położoną na moim brzuchu, by zachęcić go do dalszej rozmowy. Boję się, że zamknie się przede mną. Często mu się to zdarza.

Proszę, mów do mnie, Sam...

Ku mojej uciesze, decyduje się mówić dalej.

— Jeszcze w liceum pracowałem dla niejakiego Trada. Sprzedawał uczniom marihuanę, czasem jakieś domowe skręty. Miałem kłopoty w domu, dlatego dla piętnastoletniego mnie zostanie szkolnym dilerem zdawało się najlepszym możliwym rozwiązaniem. Nie wahałem się długo. Amazajasza ciągle nie było, mama zachorowała i straciła pracę, a moja mała siostra musiała coś jeść i mieć wyprawkę do szkoły. Zostałem jedyną nadzieją rodziny, nawet Jonathan nie mógł pomóc. Wyjechał na studia oferowane mu w ramach stypendium. — Przerywa monolog, a ja, trochę zszokowana, wpatruję się niemo w śnieżnobiały sufit.

Szukam jakichkolwiek słów, ale nic nie wydaje się wystarczające. Niemal widzę zmęczonego, przepracowanego dzieciaka, który poświęcając się w ten sposób dla rodziny, ryzykuje swoje miejsce w szkole, a nawet wolność.

Jak to jest, że dobry, pomagający innym człowiek, nie otrzymuje pomocy, gdy to on jej potrzebuje? Szkoda, że go wtedy nie znałam i nie mogłam wyciągnąć do niego pomocnej dłoni.

— Chociaż ojciec zostawał po godzinach i jego pensja powinna była się zwiększać, cały czas starczało tylko na rachunki za dom oraz hospicjum dla mamy. Pewnego razu zrobiłem głupi błąd. Najdurniejszy na świecie! — Chłopak fuka z niedowierzaniem w przestrzeń. — Po wspólnym obiedzie w kuchni zacząłem robić pracę domową. Jak tylko udało mi się uporać z algebrą, odskoczyłem od stołu i złapałem ostatni autobus do South Downs, na popołudniową zmianę u Theo. No i ojciec znalazł marychę jak na dłoni. Moja siostra taszczyła torbę po podłodze do mojego pokoju i kilka saszetek wypadło na dywan w przedpokoju. Nawet nie próbowałem się bronić. Nic nie miało znaczenia, nawet to, dlaczego zostałem dilerem. W każdym razie... Zamiast odsiadki miałem wskazać szkolnego dilera i zacząć współpracę z policją. — Gdy kończy opowieść, powietrze wokół nas jest gęste pod ciśnieniem jego słów. Siedzimy w ciszy, patrząc na resztki ognia majaczące wśród połowicznie wypalonego drewna.

Moja głowa unosi się w górę i w dół wraz z klatką piersiową Sama, gdy ten oddycha, a pod uchem czuję jednostajny rytm wybijany przez jego serce. Chociaż zdaje się spokojny, jego oczy są pełne żalu przez wspomnienia z tamtych lat. Spuścił wzrok, jak gdyby bał się mojej reakcji. Mojego osądu.

Kręci głową, nie uśmiechając się do nikogo konkretnego.

— Widzisz, wcale nie jestem taki dobry...

Naśladując wcześniejszy ruch jego głowy, gwałtownie odwracam się twarzą do niego.

— Nie miałeś wyboru... Jesteś więcej niż dobry. Nie każdy dzieciak zrobiłby coś takiego. Zaryzykowałeś wszystko, żeby pomóc, bo jesteś oddany najbliższym. — Urywam na moment, żeby posłać mu szczery uśmiech, mający go przekonać.

Światło ognia iskrzące w kominku ociepla lód w oczach Sama. Debatuje nad tym, czy dać wiarę moim słowom.

— Powinieneś patrzeć na to właśnie z takiej strony. Jestem z ciebie dumna. — Składam lekki jak piórko pocałunek na jego rozgrzanym od ciepła policzku, a następnie, przywierając do niego dłonią, całuję chłopaka w usta. Smakuje gumą miętową i najlepszym, co istnieje na świecie: Samuelem.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top