Rozdział 25

Rozdział 25.

„Sztuka dawania podarunku polega na tym, aby ofiarować coś, czego nie można kupić w żadnym sklepie."

— Alan Alexander Milne

Catherine

— Zupełnie się na tym nie znam — przyznaję, uzupełniając namalowany kwiat róży o kolejne pociągnięcia pędzla. — Chociaż dobrze, że mama zleciła nam malowanie wykończeniowe. Przynajmniej trochę odpocznie — zwracam się w stronę szczupłej sylwetki Grace. Ma ten sam niepewny wyraz twarzy, schowany za uśmiechem niedowierzania, co ja.

Masując skroń, przeklinam nawracający ból głowy. Nigdy więcej takich imprez jak wczorajsza! Chociaż... Okłamałabym każdego, komu powiedziałabym, że mi się nie podobało. Mia, Mary Jane oraz Zoe w końcu wyciągnęły mnie z domu i poszłyśmy trochę zaszaleć.

Nadal czułam się dziwnie, gdy wchodziłyśmy do jednego z licznych londyńskich klubów. Duch Elizabeth zdaje się podążać za mną wszędzie, a wiele rzeczy mi ją przypomina. Może to i dobrze. Wspomnienia to wszystko, co mi zostało.

Jest ze mną w kropli jesiennego deszczu, który tak uwielbiała. W swoich ulubionych kwiatach — liliach rosnących w ogrodzie mojej mamy. W muzyce Pink Floyd, za którą szalała. I w moim sercu, które podbiła lata temu.

Tak, ludzie pojawiają się w naszym życiu i odchodzą, ale nie wszyscy. Kiedy patrzy się na twarz ukochanej osoby lub wspaniałej przyjaciółki, od razu nasuwa się ta szczególna myśl: to jest to! Wtedy jest się więcej niż pewnym, że ktoś zostanie. Elizabeth była takim moim strzałem w dziesiątkę. Nie odeszła dlatego, że chciała, zatem nigdy mnie nie zostawiła. Jestem jej wdzięczna za to, że tamtego dnia, wiele lat temu, stanęła na moim podwórku. Jej śmierć przyniosła mi ból, który będzie wracał. Muszę jednak skupić się na moim życiu.

— To nie może być wieczna żałoba. Jest czas na płacz i smutek, lecz trzeba się jednak pozbierać — powiedziała mi Mia, kiedy po raz kolejny chciałam odmówić spotkania.

Ma rację, to niepodważalne. Postanowiłam spędzić miły wieczór z koleżankami, które są wręcz wspaniałe i czuję się w ich towarzystwie o wiele lepiej. Bo czemu nie? Beth byłaby zachwycona, gdyby zobaczyła wczoraj mnie wirującą na parkiecie. Rzadko dawałam wyciągnąć się w miejsca pełne dymu papierosowego, spoconych ciał i swądu lanej litrami wódki. Moja przyjaciółka lubiła się dobrze zabawić — tak jak my wczoraj. Wiem, że polubiłaby Mię, MJ i Zoey. Wierzę, że ma na mnie oko z jakiegoś odległego miejsca i może wybaczy mi Thomasa.

— Ja też nie mam pojęcia, co robię! — śmieje się Grace z drugiego końca pokoju, poprawiając wciąż zsuwający się pasek ogrodniczek, które miała na sobie. Widok drewnianej podłogi, przykrytej grubą, przezroczystą płachtą pode mną, uświadamia mi, że w jakimś nieokreślonym momencie usiadłam po turecku na podłodze.

— Hej, wszystko w porządku? — pyta dziewczyna, odkładając pędzel obok puszki pełnej pomarańczowej farby.

Marszcząc brwi, robi kilka kroków w moją stronę. Jej niebieskie oczy zaglądają prosto w moje i nie mogę się nie uśmiechnąć. Grace to anioł. Cieszę się, że to właśnie ona zawróciła mojemu bratu w głowie, jeszcze w czasach college'u.

— Jasne — odpowiadam, machając niedbale ręką. — Po prostu wczoraj za dużo wypiłam — ściszam głos, choć wiem, że Anastasia i mama są piętro niżej i śmieją się głośno, robiąc nie wiadomo co.

— No co ty? — chichocze z porozumiewawczym uśmiechem na ustach i wraca do miejsca pracy. — Jak ci się podoba moja dynia? — pyta zawadiacko, wskazując dłońmi na ogromną dynię rozmiarów połowy obszernej ściany.

Koło dyni stoi strapiony Kopciuszek, unoszący drobną dłoń do ust w wyrazie rozpaczy. Druga ręka opada jej luźno przy boku. Jest ubrana w obdartą, biało-różową sukienkę i ma tylko jeden szklany pantofelek. Dalej szare i brązowe myszy, zmieniające się ze śnieżnobiałych koni w swoje prawdziwe postacie. W tle ciemny las nie migocze żadnym światłem; jest pełen ciemnej zieleni, nieoświetlonej nawet przez gwiaździstą noc nad głową księżniczki.

— Jest cudowna — odpowiadam z pewnym opóźnieniem.

Scena wygląda cudownie i niewiarygodnie realistycznie dzięki mamie, która już od Nowego Roku przez niezliczoną ilość czasu pracowała nad pokojem dla Anastasii.

Dziewczynka bardzo chciała mieć na ścianach sceny ze swojej ulubionej bajki. Przyjemna cisza znów wypełnia pokój, kiedy wracamy do malowania. Moja ściana to moment ślubu Kopciuszka i księcia, gdy zbiegają z marmurowych schodów, a piękność odziana w śnieżnobiałą suknię ślubną znowu gubi pantofelek. Dokańczam piękne róże, pnące się od podłogi do sufitu po obu stronach malowidła.

Naszą ciszę zakłócają jedynie śpiewy ptaków dobiegające z zewnątrz. Śpiewają tak już od rana. Olbrzymie okno, które od tamtej chwili jest otwarte na oścież, nie tłumi pięknych treli.

Przekręcenie klamki przebija się przez natłok moich chaotycznych myśli. Mama powoli wchodzi do pomieszczenia, trzymając w rękach chybotliwą tacę.

— Przyniosłam herbatę i ciasteczka — oznajmia promiennie. Jej wzrok błądzi po ścianach, oceniając efekty naszej wspólnej pracy. To ona najbardziej przyczyniła się do zachwycających malowideł, ale nigdy się do tego nie przyzna.

— Poradziłyście sobie wspaniale. — Właśnie o tym mówię... — Anastasia będzie zachwycona. Szkoda, że Lucy tego nie widzi — dodaje, stawiając drewnianą tacę na samotnym stoliku przy oknie, na którym stoją puste kubki po kawie, jeszcze z dzisiejszego ranka.

Mama była nieco zawiedziona, że Lucy nie będzie na rodzinnym, niedzielnym obiedzie. Sceptycznie podeszła do jej wyjazdu do Nowego Jorku. Gdyby Lucinda nie była dorosła, matka przywiązałaby ją do krzesła, byle tylko nie wyjeżdżała.

Wyobrażcie sobie zatem, co czuła przez rok, kiedy Lucy zniknęła i wysyłała nieregularne listy. Była przerażona. Gdy dziewczyna wróciła, uspokoiła się, widząc, iż jej córka nie jest już blada jak ściana, a jej nieobecny dotąd wzrok odzyskał dawny blask.

— Zadzwonimy dziś do niej, przyda jej się dawka wsparcia przed wyjazdem — wtrąca Grace, kładąc rękę na ramieniu mamy. Moja rodzicielka kiwa głową, poklepując dłoń synowej. Jej wzrok rozpromienia się, jakby nagle coś jej się przypomniało.

— Catty, środki przeciwbólowe są w górnej szafce nad blatem. — Wydaje się szczerze rozbawiona, patrząc, jak się rumienię. Nie kryje rozbawienia w szarych oczach. Ja z kolei zastanawiam się, skąd wie, czego mi trzeba. Myślałam, że spała spokojnie, gdy dziś rano przemykałam korytarzem w kierunku swojego pokoju.

Zanim zdążę odpowiedzieć, wszystkie słyszymy nagle małą piąstkę wybijającą rytmiczne „puk puk" do drzwi.

— Ja pójdę — oznajmiam, chwytając jeden z kubków wypełnionych miętowym naparem. Zanim pukanie zdąży rozlec się po raz drugi, już uchylam drzwi i prześlizguję się przez małą szparę, by dziewczynka zobaczyła jak najmniej.

— Czemu nie mogę zobaczyć pokoju? — Natychmiast słyszę stęknięcie.

— Ponieważ to ma być niespodzianka — tłumaczę cierpliwie to samo, co zawsze.

— Przecież wiem, co to będzie — zauważa, wydymając drobne usta. Siada na pierwszym schodku, jasno dając tym samym do zrozumienia, że nie idziemy na dół, do kuchni.

— Czekanie jest fajne. Pomyśl tylko, jaką minę będziesz miała, kiedy już zobaczysz swoje ściany — mówię energicznie, starając się ją przekonać.

— Nie lubię czekać — upiera się mocno, tuląc do siebie brązowego misia z błękitną kokardą pod szyją.

— Już niedługo. — Uśmiecham się, pozwalając, by dziecko usiadło pomiędzy moimi nogami.

Przez chwilę obie machamy gołymi stopami, każda w swoim świecie. Wtulając twarz w loczki Any, zastanawiam się, czy z Iris dogadywałabym się tak samo dobrze jak z moją bratanicą. Dziewczynka obraca się w moich ramionach.

— Wyglądasz na smutną — zauważa, łapiąc mój wzrok.

Przez moment bawi się srebrnym łańcuszkiem na mojej szyi, obracając go w pulchnych paluszkach.

— Wiesz, co ja robię, kiedy jestem smutna? — pyta nieco niewyraźną, dziecięcą paplaniną.

— Co takiego? — Daję jej pstryczka w nos, a ona chichocze, wtulając się w moją koszulkę.

— Robię listę.

— Jaką listę? — Nie rozumiem, co ma na myśli.

Dziecko podrywa się do góry, niemal uderzając mnie w brodę.

— Mamusia! — piszczy, biegnąc przez korytarz.

Grace stoi przodem do nas i z wyczekiwaniem kuca do poziomu niskiej Anastasii. Dziewczynka na moment przykleja się do matki, a potem odrywa się od niej i biegnie w dół po schodach jak wystrzelona z procy.

— Jaka lista? — pytam roześmianej Grace.

— Znów coś wymyśliła. Jak to dzieci. — Wzrusza ramionami, po czym po raz kolejny poprawia ogrodniczki. Sięga po klamkę i uchyla drzwi. — Idziesz?

— Chyba mam blokadę pisarza — mamrocze do siebie tata, kiedy siedzimy w kuchni.

— Naprawdę? — dopytuję z nutą ironii. Nalewam do jego kubka mocnej, świeżo zaparzonej kawy.

Tata nie miewa blokad, chyba że coś go dręczy albo nie ma siły na pisanie.

— Może po prostu za długo się leniłeś? — podsuwam żartobliwie.

Stawiam napój tuż koło jego ręki, której lekko pomarszczone palce drgają, jakby rwały się do pisania na niewidzialnych klawiszach w powietrzu. W odpowiedzi słyszę tylko westchnięcie i cichy śmiech. Tata przejeżdża palcem po gładkiej powierzchni jasnych klawiszy, jakby dotykał porcelanowej zastawy.

— O czym napisać, Cat? — Jego oczy błyszczą jak lampki choinkowe. Po ich wyrazie widzę, że w jego umyśle już narodziły się pomysły, ale jeszcze nie dotarła do niego ta właściwa idea.

Nie bardzo wiem, co powiedzieć, więc wzruszam ramionami, siadając na krześle po jego lewej stronie. Moje doświadczenie z pisaniem ogranicza się do kilku pamiętników i wierszy sprzed lat, które schowałam w pudełku po butach gdzieś w moim pokoju.

— O czym chcesz. Czy to nie przywilej pisarza? Pisanie o wszystkim, co mu się zamarzy? — zastanawiam się, zerkając na kwiaty posadzone w ogromnych skrzynkach za oknem.

— Masz rację, ale najpierw potrzebuję inspiracji — mówi odrobinę żywszym tonem i wstaje z krzesła.

Dostaję całusa w czoło, kiedy przechodzi obok mnie. Tata otwiera szklane drzwi i znika w ogrodzie. Przechodzi przez bramkę i idzie dalej, łąką, która niestety nie należy do nas. Mimo to nikt nigdy się tym nie przyjmował. Jako dzieci bawiliśmy się w wysokich trawach całymi dniami, a teraz nadal wymykamy się czasem na spacery wzdłuż łąki i do samego lasu.

Jest coś niezwykle relaksującego w lesie, który zdaje się brać cię w swoje szerokie ramiona, kiedy tylko przekroczy się linię drzew.

Tajemnicza aura koron ciągnąca się aż do chmur zamyka cię w bezpiecznym kokonie ofiarowanym przez naturę. Dźwięki ograniczają się tylko do twoich kroków i oddechu tańczącego w powietrzu. Las to miejsce, gdzie można pobyć samemu ze sobą. Czasem to najlepsza terapia.

Wstaję z krzesła i ostrożnie odnoszę pełne kubki na wysepkę przy zlewie. Wciąż wodzę wzrokiem między znikającym w oddali ojcem a lasem. Przechodząc koło schodów na piętro, słyszę nikły śmiech rodziny. Moje stopy, jakby myśląc samodzielnie, omijają schodek i lądują z powrotem na drewnianej podłodze. Nie będę im przeszkadzać. W drodze do przedpokoju zakładam kurtkę. Nie biorę komórki, kluczy ani torebki. Przy drzwiach zakładam trampki.

Świeże powietrze i słońce zapowiadają zbliżającą się pełnię wiosny. Przyspieszam kroku, kierując się na tyły domu. Kiedy dopinam kurtkę, jestem już na łące, tuż za bramką wyznaczającą koniec naszego podwórka. Tata poszedł bardziej w lewo, ja idę w prawo.

Amelia Tolani zdaje się tak samo zaskoczona moją wizytą jak ja sama. Stoi przez chwilę całkiem nieruchomo, ze zdrętwiałym uśmiechem w kąciku ust. Wędrowałam lasem przez nieokreśloną ilość czasu i skrótem dotarłam do wschodniej części miasta. Wylądowałam dokładnie przed stosunkowo niewielkim domkiem z czerwonej cegły, przyprószonej szarością bezlitosnego czasu i dachem w podobnym kolorze. Trawnik, jak zawsze, jest starannie przycięty i połyskuje jakby dopiero co skropiony rosą, a kolorowe kwiaty przy poręczach schodów ocierają się o moje jeansy, uginając się niebezpiecznie. Nie chcąc uszkodzić kwiatów, schodzę schodek niżej, stając lekko na palcach, by sięgnąć białego guziczka oznaczonego jako dzwonek.

Patrzymy na siebie tak długo, że przez chwilę zastanawiam się, co skłoniło mnie do tego, by w ogóle tu przyjść. Zaciskam pięści schowane w kieszeni płaszcza. Czuję, jak paznokcie wbijają się we wnętrze dłoni. Jestem taka niemądra. Gdybym tylko nie nacisnęła dzwonka... Chociaż, może jednak nie będzie tak źle, bo kobieta przede mną uśmiecha się. Co prawda, z pewną litością, jakby patrzyła na bezdomne zwierzę, ale przynajmniej mnie nie wygoni. Mam nadzieję.

Wydaje mi się, że stoimy tak przez wieczność: ona w bezruchu, z tym smutnym uśmiechem, a ja z doskonale wyćwiczoną, kamienną twarzą.

Wstrzymujemy oddechy. Obie. Potem je wypuszczamy. Jednocześnie. Pierwszy krok za nami. Ja tu przyszłam, a ona mi otworzyła. Niestety, drugiego kroku nie widać na horyzoncie, bo nie mogę się odezwać. Myślę gorączkowo, co mam powiedzieć.

Matka Elizabeth pierwsza wybudza się z transu i przejmuje ciężar rozpoczęcia konwersacji. Jej usta poruszają się w niemym „witaj, Catherine". Niemym? Nie, nie niemym. To ja wyłączyłam się całkowicie, patrząc w nieokreślony punkt ponad ramieniem pani Tolani.

— Wejdź, proszę. — Dociera do mnie jej głos. Jest tak samo aksamitny jak jej spojrzenie. Widzę, że jakimś pokręconym trafem rozumie, jakie to dla mnie trudne. I że nie chcę tu być, ale jednocześnie pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego.

— Tak właściwie, pani Tolani... Czy mogłybyśmy wyjść na kawę? — Przełykam gulę w gardle i wskazuję gestem w stronę miasta.

Dzięki cofnięciu się o jeszcze jeden schodek, moja przestrzeń osobista zwiększa się o parę centymetrów, umożliwiając mi jako takie oddychanie.

— Za dużo tu wspomnień — dodaję, chcąc uświadomić jej powód propozycji.

— Oczywiście.

Gdy idziemy do kawiarni, podtrzymujemy jakąś rozmowę tylko dzięki nieugiętej woli Amelii. Wręcz wyczerpująco opowiadam jej o mojej rodzinie, a ona chłonie wszystko z błyskiem prawdziwego zainteresowania w jasnych oczach. W końcu nasi rodzice przyjaźnili się tak długo...

— Mimo że ty i Elizabeth... — Przerywa, szukając odpowiednich słów i jednocześnie patrząc w dal. — ...straciłyście kontakt, nadal widywałam się z twoją mamą. Szczególnie, kiedy przychodziła na bazar, zamawiać świeże kwiaty do kwiaciarni.

Zaskakuje mnie tą informacją. Czuję ulgę. Chociaż one się ze sobą kontaktowały. Nawet tata i pan Tolani spotykali się czasem i robiąc grilla, zapraszali kolegów na pogawędki do późnej nocy.

Następnie opowiadam jej o rodzeństwie. O sukcesach Willa w Londynie i o wspaniałej Grace. Kiedy przechodzę do Anastasii, staram się szczegółowo opisać jej wygląd, gdyż pani Tolani kocha dzieci. Jest już prawie emerytowaną przedszkolanką. Niejednokrotnie zajmowała się mną, gdy rodzice byli w pracy. Elizabeth i ja kochałyśmy te dni, w które wyjątkowo zostawałam w jej domu od rana do nocy. Zabawa nie miała wtedy końca.

Amelia, nadal słuchając uważnie, popycha drzwi kawiarni Tina's. Instynktownie ściszam głos, gdy przekraczamy próg pomieszczenia. Choć jest sobota, lokal nie świeci pustkami. Siadamy w nieco odosobnionej części kawiarni, gdzie światło jest przyjemnie przytłumione, a tuż obok co chwila otwierają się drzwi na zaplecze.

Zdejmujemy kurtki, gdy z uśmiechem zapewniam mamę Elizabeth, że wspomnę mojej, by dała jej kilka aktualnych zdjęć naszej rodziny.

— Tak bardzo chciałabym zobaczyć Anastasię i Willa... Hmmm, a jak ma się Lucy?

Mówię długo, opowiadając jej, jak ciężko pracuje moja siostra, by udowodnić rodzicom, że od początku nie marnuje szansy, którą jej dali, zapisując ją na lekcje gry na fortepianie lata temu. Wspominam o charytatywnym wyjeździe do Nepalu, a kobieta jest wprost zachwycona.

— Czemu zdecydowała się wyjechać na rok? — dopytuje się, całkiem nieświadoma mojego zmieszania. Do tej pory omijałam nieprzyjemne części życia Lucy. Choć ta jest na pozór cudowna, kryje się za nią kilka złożonych czynników.

— Zrobiła to dla innych i dla siebie — mówię, wzruszając ramionami.

Pani Tolani zdaje się usatysfakcjonowana tą krótką odpowiedzią albo po prostu wyczuła niepewność w moim głosie i odpuściła. Nie mam jej niczego za złe, w końcu to ja zaczęłam jej wszystko opowiadać. Nie jest obca, lecz mimo wszystko pewne rzeczy powinny zostać przemilczane. Amelia zgrabnie zmienia temat. Mówi mi, że pan Tolani wyjechał właśnie do rodzinnego miasteczka w Grecji. Tak, Elizabeth jest w połowie Greczynką. Pamiętam, że kiedyś pytałam mamę, gdzie leży ten kraj i czy mogłabym do niego kiedyś pojechać z Beth, która często odwiedzała tam dziadków. Mama zaśmiała się i obiecała, że pojadę tam, gdy będę duża. Nie miałyśmy szansy na ten wyjazd. Gdy wspominam o tym Amelii, mówi, że bardzo jej przykro.

Kelnerka przynosi nasze kawy. Patrzę na zachęcająco wyglądające latte, ale nie mam już na nie ochoty.

— Powiedz, Catherine... — zaczyna, odstawiając z brzdękiem śnieżnobiałą filiżankę. — Nie odwiedziłaś mnie dzisiaj tylko po to, by pogawędzić, prawda? — pyta, unosząc idealnie wykrojoną brew.

Jest taka bezpośrednia... Zastanawiam się, co jej powiedzieć. Oczywiście, miło było dowiedzieć się co nieco o tym, jak toczy się życie państwa Tolani, bo są odwiecznymi przyjaciółmi rodziny. No i są mi bliscy ze względu na Elizabeth. Jest jednak coś jeszcze. Coś, przez co ze spaceru w lesie trafiłam wprost przed ich dom. Czuję na skórze dłoni ciepło rozgrzanego kawą kubka. Trzymam go coraz mocniej i jeśli go nie puszczę, mam wrażenie, że zaraz pęknie i rozleci mi się w rękach. Ku mojemu zdziwieniu, Amelia wyciąga swoją dłoń w moją stronę i kładzie na niej.

— Czego ode mnie oczekujesz? — dodaje, nachylając się nieznacznie. Czuję zapach jej kwiatowych perfum o niezwykle mocnej woni. To fiołki? Czy lawenda?

Wolną ręką bębnię palcami o gładką powierzchnię blatu. Słyszę szept własnego umysłu.

Po co tu jesteś?

— Ja... Nie wiem. Bez Elizabeth czułam taką pustkę przez tyle lat! — wybucham w końcu, czując swędzenie pod skórą i gorąco.

Patrzę w oczy pani Tolani i zastanawiam się, jakim, do cholery, cudem może być taka spokojna.

— Gdy w końcu usłyszałam jej imię z czyichś ust, okazało się, że nie żyje — kontynuuję, mając na myśli rozmowę z Thomasem, tamtego dnia na plaży. — Zostawili mnie... Oboje. — Kiedy wypowiadam te słowa twardym głosem, czuję, jak ciśnienie w moich żyłach opada, a ogień konsumujący moje ciało przygasa. Zamiast niego jest tylko lód. Matka Elizabeth, czując tę zmianę, patrzy na mnie z pewną obawą.

— Pozwól sobie czuć — mówi łagodnym tonem, jakby bała się, że na jej oczach zmienię się w bryłę lodu. — A potem przyjmij prawdę.

Dla kogoś, kto dołączyłby do nas w środku konwersacji, byłoby to niejasne, lecz ja wiem, co ma na myśli. Przeszłam już przez etap pozwolenia sobie na czucie. Czułam wszystko. I choć wszystko zdawało się takie szare i okropne, stopniowo było coraz lepiej. Z czasem pewnie przestanę przyglądać się naszym starym zdjęciom, oczekując, że Elizabeth za moment zapuka do moich drzwi, cała i zdrowa. Według jej matki, mam przyjąć prawdę. Staram się.

— A co z Iris... I Tommym? — Amelia marszczy brwi, zakładając za ucho ciemny kosmyk włosów. Jej oczy błyszczą w przyćmionym świetle kawiarenki i wiem, że się domyśla. Przez chwilę zdumiewam się tym, jak dobrze mnie rozumie i robi mi się cieplej.

— Czy ty nadal...?

Rozkładam ręce w geście kapitulacji.

— Nie mam pojęcia, minęło tyle lat... I co by powiedziała Elizabeth? Na miłość boską, mają córkę! — wyrzucam z siebie, opuszczając ręce na kolana.

— Nie da się zdefiniować miłości — wzdycha Amelia. Jej spojrzenie kieruje się ponad moje ramię i mam wrażenie, że przez chwilę jest gdzieś daleko. — Nie ma w niej zasad, dopóki wszystko jest czyste i dobre. Nie skrzywdzisz tym Beth. Przeciwnie, wyświadczysz jej przysługę. Możesz wnieść szczęście w życie Toma i Iris. Będą w dobrych rękach. Myślisz, że Elizabeth by cię za to znienawidziła?

Nie odpowiadam przez długi czas. Moje oczy napełniają się łzami i kompletnie nic nie widzę. Nienawidzę płakać przy ludziach, więc wierzchem dłoni staram się pozbyć łez. Zupełnie mi nie wychodzi. Amelia prędko doskakuje i obejmuje mnie mocno. Jej perfumy to zdecydowanie lawenda...

— Och nie, nie, nie... Kochanie... — słyszę przy uchu, gdy mnie tuli.

Płaczę, a ona kołysze mnie w ramionach. Znów czuję, jakbym była zdanym na siebie dzieckiem. Pozwalam sobie na chwilę pociechy i przytulam się do niej mocniej.

Gdy się uspokajam i wstrząsy ciała mijają, Amelia ujmuje moje policzki w dłonie.

— Pytanie jest jedno. Czy akceptujesz sytuację taką, jaką jest?


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top