Rozdział 21

Rozdział 21.

„Nadzieja bierze mnie w ramiona i trzyma w swoich objęciach, ociera mi łzy i mówi, że dziś, jutro, za dwa dni wszystko będzie dobrze, a ja jestem na tyle szalona, że ośmielam się w to wierzyć."

— Tahereh Mafi

Lucy

Powiedział mi, że będzie zajęty. Potem wsiadł do auta. Do policyjnego auta. Czy ma kłopoty?

Ja:

Sam, wszystko w porządku?

Jest.

I już go nie ma.

Za każdym razem, kiedy niespodziewanie mówi, że musi iść, widzę, że żałuje. Żegna się długo. Jakby chciał zostać.

Pewnego dnia, patrząc przez firankę, jak odjeżdża w radiowozie, zdałam sobie sprawę, że znamy się mniej niż nam się wydaje. Każde z nas jest bardzo, bardzo ostrożne. Obydwoje krążymy tak wokół siebie od tygodni, próbując rozgryźć się nawzajem.

Musimy porozmawiać. Powinniśmy. Moja pani psycholog mówi, że rozmowa jest „pożądana". Mówi, że wiele rzeczy jest pożądanych, wymaganych ode mnie i od innych, bym ponownie mogła komuś zaufać.

Ale Sam nie wie, dlaczego jestem, jaka jestem.

Dlaczego chodzę do psychologa.

Dlaczego będąc we własnym domu, co chwila oglądam się przez ramię.

Nie wie, dlaczego nie lubię opowiadać o licealnych czasach.

Dlaczego śpię przy zapalonym świetle.

Nie wie, że nie lubię tajemnic.

Nie będzie wiedział, jak ma się zachowywać, dopóki nie dowie się prawdy.

„W odpowiednim momencie powiedz mu prawdę", podsunęła mi doktor Melissa, kiedy w końcu wydusiłam, że mam chłopaka.

Wiem, że ma rację.

I nienawidzę tego.

Bo to takie trudne.

Ja:

Sam???

Przyciskając notatki i papier nutowy mocniej do piersi, przepycham się przez tłum uczniów przy wejściu do Akademii. Idąc w górę, po schodkach, w kierunku drzwi, zastanawiam się, czy chcą przeczekać deszcz. Powodzenia. Ramię obok ramienia, głowa koło głowy, biodro przy biodrze. Tłoczą się jak mrówki, przeklinając burzowe chmury zebrane nad miastem. Ja przeklinam ich za to, że przyprawiają mnie o klaustrofobię. Najprędzej, jak się da, przemykam po pustoszejących korytarzach w kierunku szatni, gdzie zostawiam kurtkę.

Słyszę Macy Hannaghan, zanim zdążę ją zobaczyć. Ubrana w granatowy sweterek, przesadnie odsłaniający dekolt oraz przykrótką spódniczkę w szkocką kratę, idzie energicznym krokiem po korytarzu. Stukając obcasami o posadzkę, zwraca uwagę każdego chłopaka w promieniu kilometra. Faceci wyginają karki w najdziwniejszych kątach, by tylko uchwycić to, co jest pod swetrem. Co to ma niby być? Liceum pełne testosteronu skierowanego ku jednej osobie? Ze zrezygnowaniem kręcę głową.

Luna dogania mnie i chwyta pod ramię, wydobywając ze mnie tym samym pisk zaskoczenia. Nie jestem płochliwa, ale mówię wam, ta dziewczyna skrada się jak zwinna puma albo ninja. Przyciąga mnie do siebie na moment w geście niemych przeprosin, a ja czuję lawendę — jak za każdym razem, kiedy mnie przytula. I tak wiem, że przy najbliższej okazji znowu przestraszy mnie na śmierć, tylko po to, żeby jeszcze raz zobaczyć moją przerażoną twarz.

Cmoka ustami ze zdegustowaną miną.

— Czujesz to? Ja czuję. Samo patrzenie na nią sprawia, że moje IQ gwałtownie spada.

Śmieję się, podając jej kopię utworu, który będziemy dziś razem ćwiczyć.

— Tobie nic nie będzie. Boję się raczej, że z mózgów tych facetów nic już nie zostało — odpowiadam, kiwając głową w kierunku grupki saksofonistów, którym instrumenty zastygły w dłoniach. — Ruszmy się stąd, zanim obślinią podłogę — proponuję szybko, udając przerażoną. Śmiejemy się głośno, zwracając tym uwagę kilku uczniów.

— Lulu! Luna! Tutaj!

Tylko. Nie. To.

Przestajemy chichotać, gdy słyszymy wołającą nas Macy. Rytm uderzających o posadzkę obcasów przyspiesza. Co może być tak ważne, żeby zmusić Macy do biegania? Odwracamy się i kaszląc astmatycznie, ukrywamy śmiech.

— Hej! Mam dla was zaproszenia na moją imprezę — wyciąga w naszym kierunku dwie różowe koperty. Popryskane perfumami? Pod wpływem ich mocnego, słodkiego zapachu aż mnie zatyka. Czuję się jak w hollywoodzkim filmie. Obracając w dłoniach kopertę, patrzę na okropny wyszczerz Macy. Jestem prawie pewna, że wstrzykuje sobie w usta botoks.

Luna przejmuje inicjatywę i odzywa się pierwsza.

— Z jakiej to okazji, Macy? Czyżbyś nagle wyhodowała sobie ja... — Trącam Lunę w ramię, chcąc powstrzymać ją od dokończenia zdania. Ona, chwiejąc się lekko na obcasie, posyła mi chytry uśmiech, który znika pod wpływem mojego karcącego spojrzenia.

— ...znaczy, zmądrzała? — dokańcza.

Zawsze w takich sytuacjach przypominam sobie bardzo trafne powiedzenie: „Trzymaj przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej". Wiemy, że Botoksowe Usta zaprasza nas do siebie tylko na pokaz. Jest zbyt konkurencyjna, by zaprosić nas tak po prostu. Otóż Macy wydaje się, że nikt w całej szkole nie gra tak dobrze, jak ona. Przez nią zbrzydł mi poczciwy instrument, jakim jest wiolonczela.

— Nasza orkiestra jedzie na Broadway! — skrzeczy Granatowy Sweterek i pochyla się nieznacznie w naszą stronę z niemal pogardliwym wyrazem twarzy.

— To wystarczający powód. — Czuję nadmiar jakichś drogich perfum. Zanim zdążę kichnąć jej w twarz, odsuwa się z ustami zastygłymi w dzióbku. — Nie muszę was lubić — dodaje, patrząc krytycznie na moje ubranie składające się z legginsów i bluzy z kolorową mapą Florydy na przodzie. Mogę sobie tylko wyobrażać, co przemyka przez jej mózg wielkości orzecha włoskiego.

— Ładna bluza — stwierdza sarkastycznie, jednocześnie muskając materiał mojego ciucha swoim długim, wymanikiurowanym paznokciem. Ignoruję jej wredotę i zamiast tego pytam szczerze zdziwiona:

— Jaki Broadway?

Macy puszcza moje pytanie mimo uszu i przerzucając swoje włosy przez ramię, żegna się teatralnym ciao.

Co to miało być?

— Zabij mnie... — szepcze Luna, wieszając się bezwładnie na moim ramieniu. Obdarza oddalającą się Macy krótkim spojrzeniem, pełnym czystej nienawiści. Jakim cudem ludzie dają się omamić tej całej sztuczności? Nie mam pojęcia.

— Jaki Broadway? — próbuję ponownie, tkwiąc w bezruchu i mrugając co jakiś czas powiekami. Czy ktoś mnie oświeci?

— Jedziemy do Ameryki. Przez trzy noce będziemy grać muzykę do Piotrusia Pana — rzecze prosto, jakby to było oczywiste.

Broadway, w Ameryce.

Amerykański Broadway...

Mamy tam grać!

W wyobraźni moja siostra bliźniaczka alias podświadomość potrząsa moim ciałem, skacząc w miejscu jak piłeczka ping-pongowa i uśmiecha się, mając wzrok utkwiony w moim, jakbym była ósmym cudem świata.

Luna, nie widząc zmian w moim zachowaniu, przystaje gwałtownie. Orzechowe oczy rozszerzają się, jak zawsze, gdy jest podekscytowana.

— Daquin ci nie mówiła?

— Nie... — Czuję się nieco urażona, że moja nauczycielka nie poinformowała mnie o tak ważnej sprawie.

— Pewnie nie chciała cię zdenerwować.

Mam ochotę krzyknąć, że, no cóż, właśnie zdenerwowała, ale wiem, że moja irytacja nie ma sensu.

— Daquin wie, co robi. — Przyjaciółka klepie mnie po ramieniu, chcąc mnie w ten sposób pocieszyć. Uśmiecham się smutno.

Tak, wie co robi. Już czuję lekkie zdenerwowanie i swoistą radość jednocześnie. Nie wiem, co przeważa.

W milczeniu odwracamy się w kierunku schodów prowadzących na drugie piętro.

— Nie, Lucy! Jeszcze raz! — Dziewczyna zdejmuje smyczek ze strun. Widzę, jak bardzo stara się nie irytować. — Dołączasz się nie w tym miejscu, co trzeba — tłumaczy Luna, pokazując odpowiednie miejsce w utworze.

— Przepraszam, nie wyspałam się — mówię, patrząc na moje dłonie złożone na kolanach. — Jakoś nie mogę się skupić.

Próbujemy jeszcze raz — tym razem wszystko jest tak, jak być powinno. Uśmiecham się, patrząc na moje ręce, które posłusznie przesuwają się po klawiaturze. Kątem oka widzę, jak Luna posyła mi usatysfakcjonowany uśmiech, dając do zrozumienia, że jest lepiej.

Pozwalam sobie wsłuchać się w muzykę, którą tworzymy. Czuję, jak otacza mnie przyjaznym kokonem, zapraszając, bym jej się poddała.

Nie protestuję.

Poddaję się.

Bez wysiłku wydobywam dźwięki, których potrzebuję. Znam ten utwór na pamięć. Zasięg mojego wzroku ogranicza się do klawiszy przede mną, a słuch do muzyki. Nie ma niczego innego. Przez chwilę jestem muzyką, krążącą powoli w zachodzącym słońcu, umykającą przez szpary w oknach i dziurkę od klucza.

Płynę.

Dryfuję.

Latam...

W innym świecie, tworzonym z dźwięków i nut.

Utwór się kończy. Słyszymy oklaski.

— Pięknie, dziewczęta! Pięknie! — Daquin chwali nas już od progu.

Kobieta płynie z werwą w naszą stronę, ubrana w kolorową spódniczkę z fantazyjnymi wzorami, która sięga jej do kostek i bordową bluzkę. Pozbawiona zmarszczek twarz jest rozpromieniona radością, a surowy wyraz twarzy, który przybierają zwykle jej piwne oczy, znikł gdzieś jak cień. Dzisiaj ma dobry dzień. Pamiętając, że profesor zawsze przypomina mi o postawie, unoszę szyję i prostuję plecy. Kobieta wpuszcza do sali kilkoro uczniów, wyznaczając im miejsca przy fortepianach, ustawionych kolejno w dwóch równych rządkach — jeden przy oknach, drugi przy ścianie. Alejka pomiędzy, to miejsce, gdzie Daquin będzie się przechadzała w ciągu najbliższych dwóch godzin.

Każdy posłusznie siada na swoim miejscu i następuje grobowa cisza. Uczniowie różnych roczników wlepiają oczy w nauczycielkę, jakby widzieli ją po raz pierwszy. Nic dziwnego, bo rozsiewa wokół siebie aurę profesjonalizmu i surowości. Francuzka, jakby nie widząc tych wszystkich par oczu zastygłych na niej, spokojnie rozdaje wydrukowany utwór, rozdzielając papier idealnie pomalowanymi na czerwono paznokciami. Dostaję swoją kopię. Nikt nie usiadł obok mnie.

— Panno Tahone... — Josette delikatnym gestem dłoni daje Lunie do zrozumienia, że to dobry czas, by się ulotnić. Dziewczyna kiwa energicznie głową, jednak niespiesznie zabiera się do schowania skrzypiec w futerał.

Przerzucając instrument przez ramię, szepcze:

— Złapię cię później! — Znika za drzwiami, mijając się wcześniej w progu z... Charliem?

— Panie Maxfield! Miło, że pan dołączył. Proszę usiąść z panną Roth.

Jestem więcej niż zaskoczona widokiem chłopaka.

Maxfield.

Maxfield.

Maxfield.

Charlie Maxfield.

Dopasowuję imię do nazwiska i wiem, że coś mi się nie zgadza. Tylko co? Kręcę głową.

Nie mam pojęcia.

Nie natknęłam się na Charliego już od kilku dni. Zadbałam o to, by go unikać. Uczucie, że skądś go znam, nie znika. Wręcz przeciwnie — nasila się. Suchość w gardle, obecna za każdym razem, kiedy na mnie patrzy, podpowiada mi, że wcale nie chcę wiedzieć, kim jest. Gdy przypominam sobie, że muszę oddać mu zeszyt, wydobywa się ze mnie jęknięcie. Nie uniknę go dzisiaj. W żaden sposób.

— Cześć, jak leci?

— Więc jedziecie grać na Broadwayu... — zaczyna Charlie, przerzucając długie nogi na przeciwną stronę ławki. Gdyby siedział równolegle do alejki między fortepianami, ludzie potykaliby się o jego nogi. Byłby więcej niż szczęśliwy z tego powodu.

Skąd ja to wiem?

— Tak... — zaczynam, nagle nie będąc pewna, co powinnam powiedzieć. On uśmiecha się do mnie przelotnie, a potem odwraca głowę. Mogłabym przysiąc, że jego oczy przez chwilę zatrzymały się na tyłku naszej nauczycielki.

Dobry Boże...

— Fajnie — stwierdza krótko, biorąc w dłonie zeszyt, który oddałam mu przed końcem zajęć. — Na ile?

Zwlekam z odpowiedzią, zamykając pokrywę chroniącą klawisze. Zastanawiam się, po co mu ta informacja.

— Trzy dni.

Charlie, widząc, że jestem gotowa do wyjścia, podrywa się z miejsca. Wyjmuje z tylnej kieszeni portfel i komórkę, dorzuca jeszcze klucze. Czy nie było mu niewygodnie? Przekłada wszystko do kieszonek na przodzie.

Zupełnie. Bez. Sensu.

Przy drzwiach uprzejmie żegnamy się z Daquin. Charlie, zagadując mnie, towarzyszy mi w drodze do szatni, a potem w kierunku wyjścia. Zadaje dużo pytań i milczy przez dłuższą chwilę, zanim zada kolejne. Nonszalancko odpowiadam na każde, ale staram się robić to wymijająco. Mały głosik cały czas alarmuje mnie, żebym wreszcie się zamknęła. Przyspieszam, chcąc szybko dotrzeć do wyjścia.

Ubieramy się, idąc korytarzem. Charlie zapina zieloną bluzę z kapturem, a ja wkładam płaszcz.

— Nie jest ci zimno? — pytam. Chłopak zaprzecza ruchem głowy, a w jego oczach widzę iskry pewności siebie.

Nie chcąc czuć się gorsza od morza mijających nas studentów, prostuję plecy i unoszę kąciki ust.

Wychodzimy na świeże powietrze. Sam stoi u podnóża schodów z uśmiechem na twarzy. Po bokach jego świeżo ogolonych policzków widnieją dołeczki, które kocham. W dłoniach trzyma dwa kubki ze Starbucksa. Nie wiem, za co powinnam być mu bardziej wdzięczna: za gorącą czekoladę czy za fakt, że tu jest. Spychając na bok fakt, że nie odzywał się przez prawie tydzień, zbiegam po schodkach i wtulam twarz w jego szyję. Pachnie wodą po goleniu i słodyczą parującą z kubków.

I tak będziesz musiała z nim porozmawiać, upomina mnie cichy głosik. Wspomnienie radiowozu przyprawia mnie na kilka chwil o palpitacje serca.

I tak będziesz musiała z nim porozmawiać...

Tak.

Później.

Tonę, tonę, tonę w jego objęciach. Rozpływam się jak ta gorąca czekolada, kiedy czuję jego usta z boku mojej głowy.

T-tak...

P-później...

Gdzie podział się twój mózg, Lucy?

— To twój chłopak? — Pytanie wisi w powietrzu, tuż nad moją głową, napisane czerwonymi literami. Powiewa na wietrze, czekając uparcie na moją reakcję. Ach, tak... Charlie nadal tu jest.

— Tak — potwierdzam szybko, prostując się, by spojrzeć na nieco zaskoczonego Charliego. Teraz, kiedy niespodziewanie wyprostował plecy i patrzy mi prosto w oczy, wydaje się być bardziej przytłaczający niż wcześniej. Zanim zdążę go przedstawić, robi to sam.

— Charlie. Kumpluję się z Lucy — mówi sucho, co nie uchodzi mojej uwadze.

Pytanie za sto punktów: o co mu chodzi?!

Nieznacznie unosi brodę. Wyciąga ogromną dłoń w stronę Samuela. To my się „kumplujemy"? Niebieskie, niemal przezroczyste oczy Sama krzyżują się tylko na sekundę z moimi oczami, zanim odwzajemnia uścisk.

Tak, Sam... Jestem tak samo zdziwiona tym stwierdzeniem jak ty, myślę, odbierając chłopakowi jeden z kubków. Upijam łyk. Pycha.

Owijam palce wokół palców bruneta. Ściska mocno moją rękę, a potem rozluźnia uchwyt. Rysuje palcem kółka na wierzchu mojej dłoni, nadal ją trzymając.

Gdzie byłeś, Samuel?, pytam go w myślach, opierając policzek o jego odziane w brązową kurtkę ramię. Charlie przygląda się nam, nie kryjąc ciekawości emanującej z oczu, które pociemniały, wpadając w odcień szarości. Stoimy w niekomfortowej ciszy.

Jedna minuta.

Dwie.

Trzy...

— Lecę... — Brunet w końcu wycofuje się w kierunku parkingu.

Alleluja!

Przystaje kilka kroków dalej, jakby sobie o czymś przypomniał. Idąc tyłem, krzyczy:

— Powodzenia na Broadwayu! — szczerzy się, naciągając kaptur na głowę. Ponownie staje plecami do nas i przygarbiony znika w tłumie.

Samuel nabiera powietrza, a potem wypuszcza je ze świstem. Zaczynamy iść do jego samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy.

— Wow... Nie widzimy się przez zaledwie kilka dni, a ty już wyjeżdżasz do Ameryki. — Nie jest już taki wesoły.

Nie tak miał się o tym dowiedzieć. Zaczynam bardzo nie lubić Charliego.

Pozwólcie, że powiem wam coś o tacie Sama: jest PRZE-RA-ŻA-JĄ-CY.

Przynajmniej w pierwszej chwili.

Zanim Samuel podrzucił mnie pod szpital, w którym pracuje Catherine, byliśmy w Little Rock. Zabieraliśmy stamtąd resztę jego rzeczy. Kiedy wynosiłam z domu jedno z pudełek, jego ojciec stał na podjeździe, oparty o wiekowego Chevroleta koloru nieba w środku nocy. Patrząc na maszynę chytrym wzrokiem, pomyślałem, że to piękny pickup. Takiego szukam. Krytyczny wzrok pana Przerażający-Na-Pierwszy-Rzut-Oka prześlizgiwał się po mnie. Nie witając się, dalej palił papierosa, kopcąc przy tym niemiłosiiernie. Brązowe włosy, poprzetykane kilkoma siwymi wstęgami miał upchane pod czapką z daszkiem. Był ubrany raczej mało profesjonalnie — w jasne jeansy i wetkniętą w nie szarą koszulę, do tego skórzany pasek. Miałam ochotę spytać, czy nie jest mu zimno.

Wracając do tego, że jest, a jednocześnie nie jest przerażający... Co skłoniło mnie do myślenia, że jest straszny? Jego oczy. Ciemne, granatowe, zachmurzone pod ciężarem lat i licznych godzin pracy. Patrzył na mnie w szczególny sposób, mianowicie, jakbym mu kogoś zabiła.

— Dzień dobry.

Cisza.

Cóż za wylewność.

Przygryzam wargę. Ojejku.

Oszczędzając sobie kilku sekund zanim znów będę z nim oko w oko, zasłaniam się kartonem i obchodzę samochód. Popycham uchylone drzwi biodrem, by otworzyły się szerzej. Pudło ląduje na tylnym siedzeniu obok dwóch innych. Myślę sobie, że teraz już nic mnie nie chroni... No dobra. Bułka z masłem. Poprawiam obluzowany warkocz i ubranie. Idę. On patrzy. Czy to moja wyobraźnia, czy jego oczy ciskają pioruny?

— Cudowny samochód — wyrzucam z siebie, wskazując na pojazd. — Który to rocznik? — Podchodząc bliżej, nieśmiało przesuwam palcami po gładkiej w dotyku masce.

Niespodzianka, niespodzianka. Cisza.

— Mam na imię Lucinda. — Kolejna próba zachęcenia go do rozmowy.

Surowe usposobienie tego mężczyzny, jeśli można to tak nazwać, kazało mi nie używać zdrobnienia. Przestępuję z nogi na nogę, czując się coraz bardziej niekomfortowo.

— Amazajasz — pada chrapliwa odpowiedź.

— Słucham? — Och... Jego imię. No tak. Nie nadążam.

— Amazajasz. Imię z Biblii — rzecze, wpatrując się w moją wyciągniętą dłoń. Gasi papierosa, rzucając go na pęknięty bruk podjazdu. Jego chmurne oczy odnajdują moje, zielone, zanim ściska moją dłoń. Jest to krótki, mocny uścisk. Jeden z tych, po których ma się ochotę syknąć i rozmasować rękę. Ale nie robię tego. Uśmiecham się, widząc jakiś progres w jego podejściu.

— To rocznik 69. — Poklepuje samochód po masce.

Jego wąskie wargi unoszą się w drobnym uśmiechu. Kto by pomyślał, że ten facet się uśmiecha?

Odchrząkuje i mówi dalej:

— Samuel naprawił go kilka dni temu. Miał wysłużone hamulce — tłumaczy.

— Wygląda super. Jest na sprzedaż? — pytam automatycznie.

Kogo ja oszukuję? Kto chciałby sprzedać tak świetny samochód?

— Właściwie to...

— Tak, jest! Zainteresowana?

Odwracam się. Sam stoi w progu, przeskakując spojrzeniem od taty do mnie. Z nerwowym westchnięciem przeczesuje brązową czuprynę.

Słyszę rechot. Nie podchodzi od Samuela, to Amazajasz! Śmieje się tak mocno, że trzęsą mu się ramiona. Trzyma się za pulchny brzuch. Gdyby zamienić jego brązowe włosy na śnieżnobiałe, wyglądałby jak Mikołaj.

Przykładam dłoń do swoich ust, by powstrzymać własny śmiech.

— Doprawdy, synu? — pyta, nadal chichocząc. — Ach, młodzi... — mamrocze, mijając mnie. — Miło było cię poznać, Lucindo. Sam, Anna i Jonathan są w domu?

— Tak, Amazajaszu... — Zauważam, że nie nazywa go tatą ani nawet ojcem. Dlaczego?

Poznałam wtedy jeszcze jego starszego brata i młodszą siostrę. Jonathan to czarujący blondyn, dający do wiwatu swojemu rodzeństwu, a Anna jest piętnastolatką z obsesją na punkcie lakieru do paznokci i niezwykłym zamiłowaniem do karate.

Teraz wiem o Samuelu kilka szczegółów więcej.

— Nie musisz tam ze mną wchodzić — mówię, puszczając jego dłoń. Zwracam twarz w jego stronę i chroniąc oczy przed jasnymi promieniami, robię nad nimi daszek z dłoni. Słońce wyszło dość niespodziewanie, robiąc bardzo miłą niespodziankę. Mam nadzieję, że jutro też będzie ładnie; wtedy całe przyjęcie urodzinowe Willa odbędzie się w ogrodzie.

— Jesteś pewna? — powątpiewa, nachylając się, by oprzeć swoje czoło na moim. Kiwam głową. Patrzymy sobie prosto w oczy z tak bliska, że jego tęczówki zlewają się w jedną.

— Cyklop — uśmiecham się, muskając jego usta.

Dołeczki.

Dołeczki.

Dołeczki.

— Jesteś dziwna.

— To dobrze czy źle?

— Dobrze. Bardzo dobrze, kochanie.

Siedzimy w samochodzie, Catherine i ja. Siostra ma zawieźć mnie do domu. Od samego początku jest milcząca, zupełnie jak nie ona. Zaczynam się trochę martwić. Prowadząc, cały czas bębni nerwowo palcami o kierownicę.

Coś się stało.

Gdy stoimy trochę w korku, bębnienie nasila się.

— Kup sobie samochód — burczy, trąbiąc klaksonem. — Dupek! Wcina mi się na ciągłej. Widziałaś to?!

— Odkupuję samochód od Samuela — mówię, bawiąc się troczkami bluzy.

— To dobrze. — Ton jej głosu pozostaje bezbarwny. Coś jest bardzo nie w porządku.

Dzwoni nie moja komórka. Sięgam po torebkę Catherine leżącą na tylnym siedzeniu i bez zastanowienia odbieram połączenie.

— Halo? — słyszę szelesty i nierówny oddech. Patrzę na ekran. — Tommy?

— Cześć... — Chrząknięcie. — Co słychać?

— U mnie w porządku. Stoimy w korku — mówię, wzruszając ramionami, chociaż Thomas nawet mnie nie widzi.

Zerkam ukradkiem na Cat. Nienawidzi, kiedy odbieram za nią telefony. Rzuca się wtedy jak dzikie zwierzę, żeby tylko wyrwać mi aparat. Ale nie tym razem. Okej...

— Grasz już? Nie mogę doczekać się meczu Seagulls z Herefore United!

— Jeszcze nie... Noga dalej się goi. — Chwila wahania. — Słuchaj... Jest tam gdzieś twoja siostra?

Odrywam aparat od ucha. Catherine wygląda tak, jakby coś kopnęło ją w żołądek. Szczękę ma zaciśniętą tak mocno, że jej kości policzkowe uwydatniają się, jak nigdy wcześniej. Patrzy na mnie tylko przez sekundę, a jej wzrok jest lodowaty. Wiem jednak, że nie jest skierowany do mnie. Oddycham z ulgą, bo nie lubię, gdy jest na mnie zła.

— Co zrobił? — pytam odruchowo.

Nie czekając na odpowiedź, powtarzam pytanie do słuchawki.

— Co zrobiłeś?

— Elizabeth... Nie żyje — słyszę łamiący się głos obok siebie.

Powietrze ugrzęzło mi w gardle. Prawie gniotę słuchawkę.

— Słuchaj, Thomas... Ona nie chce rozmawiać — mówię, patrząc, jak oczy Catherine szklą się od nadchodzących łez. Rozłączam się bez pożegnania, a Cat zjeżdża na pobocze.

Przez resztę drogi ja siedzę za kółkiem, a ona łka i opowiada.

Kiedy wychodzę spod prysznica, czuję się odrobinę lepiej. Mam wrażenie, jakby to był jeden z najdłuższych dni, jakie przeżyłam. Ból w mięśniach podpowiada mi, że czas odpocząć.

Przechodzę przez mieszkanie aż do samej kuchni. Mam zamiar zabrać zaparzoną wcześniej miętę do sypialni. Gaszę po kolei światła: najpierw mała lampka nocna w przedpokoju, potem światło w kuchni... W momencie, kiedy mój salon ogarnia ciemność i chcę jak najprędzej dotrzeć do sypialni, słyszę hałas.

Tłuczone szkło.

Dźwięk jest tak okropny, że w pierwszej chwili mam ochotę zatkać uszy. Serce wyrywa mi się z piersi, bijąc w szalonym rytmie.

Szkło.

Jest chyba wszędzie.

Ślizga się po mojej podłodze, kawałek po kawałku. Wydaje mi się, że odłamki lądują aż koło moich stóp. Nie patrzę w dół, bo nie mogę się ruszyć. Skostniałam. Czy ktoś się włamuje? Próbuję uspokoić przyspieszony oddech, który dudni mi w uszach jak głośny parowóz. Jedyne, co słyszę, to dźwięki z ulicy.

Telefon.

Potrzebuję mojej komórki.

Bolą mnie stopy, podczas chodzenia trochę ślizgam się po kafelkach. Docieram do kuchni i zwijając się w kłębek przy jednej z dolnych szafek, dzwonię szybko na policję. Dyspozytor mówi, że zaraz kogoś przyślą.

Gdzie mój kubek?

Odnajduję numer Sama, który najperw uspokaja mnie odrobinę przez telefon, a potem mówi, że przyjedzie za dziesięć minut. Zmuszam się do powrotu do salonu i dzięki nagłemu zastrzykowi odwagi zapalam światło. Jedno z dużych okien, z widokiem na ulicę, jest rozbite w drobny mak. Nocne powietrze owiewa moje ciało, kłując mnie zimnymi igiełkami, od których mam dreszcze. Mokre włosy oblepiające mi szyję oraz plecy sprawiają, że marznę. Przeklinam fakt, że mam na sobie tylko koszulkę i krótkie spodenki. Patrzę w dół i dostrzegam gęsią skórkę na całych nogach.

Widzę też krew. Dużo krwi rozbryzganej w okolicach palców u stóp, jakby ktoś namalował mi tam abstrakcyjny obraz. Powstrzymuję jęki, przytykając dłoń do ust, kiedy na piętach idę do kuchni po apteczkę. Siadam na wysepce z niedużym, białym pudełeczkiem. Dzięki Bogu nogi nie zwisają mi na tyle, by dotykać podłogi. Patrząc na zawartość apteczki, zastanawiam się, od czego zacząć.

Kiedy Samuel i rudowłosy funkcjonariusz wpadają do mojej kuchni, przypominam sobie, że nie zamknęłam drzwi. Brawo, Lucy... Prosisz się o obrabowanie. Po wymienieniu uprzejmości policjant Mobby z przepraszającym uśmiechem oznajmia, że musi zadać mi kilka pytań. Samuel, blady jak kreda, ukucnął przed moimi nogami i ogląda stopy, delikatnie obracając je między kciukiem a palcem wskazującym.

— Czy ma pani jakichś... No, powiedzmy, wrogów? — Policjant wyczekuje mojej odpowiedzi z notatnikiem w ręku. Przez chwilę nie odpowiadam, przekonana, że źle usłyszałam.

Czy mam wrogów? Dziwne pytanie...

— Nie... — mówię z wyraźnym wahaniem w głosie. Sam zabiera mi apteczkę i kładzie ją na podłodze. Wstaje, odpychając się lekko dłonią od podłogi.

— Gdzie trzymasz pęsety? — Nadal patrzy z obawą na moje nogi.

— Pomarańczowa kosmetyczka przy zlewie, w łazience.

— Cokolwiek byś czuła, nie patrz na nie — poleca, wskazując palcem na pokrwawione kończyny. Patrzy na mnie tak surowo, że natychmiast kiwam głową.

— Posiada pani jakieś cenne przedmioty, które potencjalnie mogłyby być łupami?

— Nie. — Co to za pytania? Kto kontrolowałby to, co przynoszę do domu?

Przy kolejnym pytaniu sztywnieję na moment.

— Teraz czysto hipotetycznie... Czy ktoś z pani otoczenia ma pretekst do tego, by chcieć panią nastraszyć?

Przez chwilę nie odpowiadam. Próbuję nie wpaść w panikę. Jess? Nie, to niemożliwe. Mam paranoję. PA-RA-NO-JA. Nic więcej. Jesteś stuknięta, Lucy. On siedzi w psychiatryku, daleko, daleko stąd i nie może ci zagrozić.

Zaprzeczam ruchem głowy. Policjant zapisuje coś pospiesznie i zamyka notatnik. Już sobie idzie? Widzi mój wzrok i zaprzecza ruchem głowy na nieme pytanie.

— Pozwoli pani, że obejrzę pokój. — Zgadzam się i gestem wskazuję odpowiedni kierunek. Samuel wraca z pęsetą i kładzie ją na blacie. Wyjmuje sporą miskę i stawia ją obok, po czym napełnia czajnik wodą i wciska przycisk. Na moje nieszczęście, woda zagotowuje się w mgnieniu oka.

— Może trochę boleć — ostrzega chłopak, siadając z powrotem na podłodze, obok miski z wodą. Bierze w dłoń zdezynfekowaną wcześniej pęsetę. — Oj... Muszę to wyskubać — oznajmia, potwierdzając moje obawy.

— Panno Roth, znalazłem to... — Mobby wraca do kuchni niespodziewanie szybko. Trzyma coś w dłoni: średniej wielkości kamień z notatką przymocowaną beżową gumką.

Nie ufam swoim dłoniom, więc wyciągam przed siebie obie. Ważę kamień w rękach, próbując opóźnić przeczytanie notatki choć o kilka sekund. Oczywiście przedmiot jest wystarczająco duży i ciężki, by wybić szybę w oknie. Roztrzęsionymi dłońmi odwijam papier.

Widzę cię, mała.

Łzy szczypią mnie w oczy. Bez słowa podaję kartkę Samowi, który czyta ją ze zmarszczonymi brwiami. Policjant, po przeczytaniu, składa ją i chowa do kieszonki na piersi. Kamień chowa do foliowej torebki. Patrzy mi sceptycznie w oczy, jakby rozmyślał nad tym, co mi powiedzieć.

— Myślę, że to był czysty akt wandalizmu. — Jego wniosek uspokaja mnie o wiele... za mało.

— Sprawdzę to — zapewnia, poklepując kieszeń, do której przed chwilą wsunął kartkę. — Gdyby coś się działo, proszę dzwonić.

Stykamy się palcami, kiedy podaje mi namiary. Z jego palców bije ciepło. Nie można powiedzieć tego samego o mnie — mam lodowate dłonie.

— Dziękuję — szepczę bez przekonania, by uświadomić go, jak bardzo mnie zawiódł. Ignoruje mój ton i kłania się przesadnie nisko.

Sam w milczeniu odprowadza Mobby'ego do drzwi i zamyka je na dwa zamki.

— Sam, ja nie chcę... — lamentuję, gdy wraca do mnie. Zdaję sobie nagle sprawę z tego, że w szpitalu wyglądałoby to tak samo. I bolałoby równie mocno. Wyobrażam sobie krzątających się wokół mnie lekarzy i niekończące się pytania. Nienawidzę szpitali, wolę zostać w domu.

Sam podchodzi na tyle blisko, że czuję jego zapach i dotykam skórą jego spodni. Przyciąga mnie bliżej i głaszcze po włosach, pozwalając mi wsłuchiwać się w miarowe bicie swojego serca.

— Muszę — szepcze mi kojąco do ucha. Zasysając w płuca dodatkowe pokłady powietrza, nie protestuję, kiedy kuca przede mną.

Pracuje długo i w milczeniu. Czuję, jak wyjmuje szkło. Z każdym kawałkiem jest mi coraz bardziej niedobrze. Czasem błagam Sama, żeby przestał, więc robimy przerwy. Dziesiątki odłamków szkła stopniowo zapełniają miskę z zabarwioną na czerwono wodą. Wreszcie Samuel przerywa. Ze zmarszczonymi w skupieniu brwiami ogląda obie stopy.

— Już. — Najbardziej zbawienne słowo na świecie.

Zanim kładzie mnie spać, smaruje rany maścią z antybiotykiem i owija bandażami. Sięga do niewielkiej lampki obok łóżka, ale ja, poruszona paniką, podnoszę głowę z poduszki i powstrzymuję go ręką. Nie zadaje pytań.

— Zostaniesz? — W odpowiedzi otrzymuję zmęczony uśmiech i pocałunek w czoło.

— Zakleję okno i posprzątam podłogę — mówi, przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy. — Położę się w salonie.

Widzę oczy. Ciemnozielone. Przyprószone czerwienią furii. I ostrze noża, mknące z błyskiem w moją stronę.

— Sam!

Chwilę później siedzę na jego kolanach, z policzkiem na jego klatce piersiowej. Przytulając twarz bliżej ciała chłopaka, słyszę jego bijące równo serce. Jedyny dowód na to, że nie jestem sama. Rysuje palcami kółeczka u dołu mojego kręgosłupa. Właśnie poprosiłam go, by opowiedział mi coś wesołego. Mówi o tym, jak pewnego lata, kiedy on i jego rodzeństwo byli jeszcze mali, rodzice zabrali ich do wesołego miasteczka.

— Moja matka śmiała się jak nigdy, kiedy z przytupem stwierdziłem, że nie idę na diabelski młyn, bo boję się, że się odczepi i będzie toczyć się bez końca, z nami na czubku...

Gdzie twoja mama, Sam?, pytam go w myślach, przysuwając się bliżej jego twarzy i zapraszających, malinowych ust.

Nie całuj go. Nie teraz. Mów do niego.

Strząsam z siebie poprzednie zamiary i z nowym podejściem podejmuję rozmowę, omijając temat jego matki, na który jest szczególnie wyczulony. Śmieję się z jego krótkiej historyjki i zgrabnie zmieniam tor rozmowy.

— Sam, widziałam, jak raz wsiadałeś do radiowozu... — Mój głos brzmi ochryple, jakbym wcześniej godzinami krzyczała.

Kółeczka na moich plecach ustają. Przez chwilę siedzimy w ciszy, a ja trochę żałuję swojego, jak widać, nietrafnego wyboru.

— Pomagałem ojcu w pracy.

— Jesteś policjantem?

Śmiech.

Samuel poprawia zsuwający się z nas koc.

— Nie, jestem mechanikiem.

— W czym pomagasz ojcu?

— Ja nie...

— ...nie możesz powiedzieć? — dokańczam za niego. Rozumiem. Staram się.

— Nie mogę.

— Okej — odchylam głowę do tyłu, układając ją na ramieniu Sama.

Zamykam oczy. Okropnie chce mi się spać, ale nie zasypiam.

— Sam?

— Hmmm?

— Możesz mi coś obiecać?

— Mogę.

— Nie okłamuj mnie.

— Obiecuję — odnajduje moją dłoń i ściska ją w pokrzepiającym geście. — Teraz ty — prosi, opierając brodę na mojej głowie.

— Nie będę cię okłamywać. Obiecuję.

Jestem prawie pewna, że nie zasnęliśmy, dopóki promienie słońca nie zaczęły rzucać cieni na wszystko dookoła.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top