Rozdział 19

Rozdział 19.

„Można odejść na zawsze, by być stale blisko."

— Jan Twardowski

Catherine

Jest mi ciężko. Śmierć Elizabeth sprawiła, że serce przemieściło mi się w piersi, jakby zostało brutalnie uderzone. Za każdym razem, kiedy próbuję głęboko odetchnąć, czuję, że jest wbite głęboko, niemal po kręgosłup i nie mam siły, by pomóc mu wrócić na swoje miejsce. Czy zdewastowane serce jest o wiele gorsze od złamanego, które mi potem zafundowano?

Pierwsze uczucie, jakie napadło mnie po tym, jak wróciłam do domu po spotkaniu z Tommym? Wyrzuty sumienia. Podejrzewam, że poczułby je każdy, kto znalazłby się na moim miejscu. Czuję się podle, mając świadomość, że między mną a chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki w ogóle coś się dzieje. Przecież gdyby tylko Elizabeth żyła, ona, Thomas i Iris na pewno tworzyliby rodzinę.

Ile dokładnie zmienia śmierć Beth? Próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie przez ostatnie dwa tygodnie. Dręczona mieszanymi emocjami, nie mogę się na niczym skupić. Kasuję SMS-y od Toma, nie odbieram jego telefonów. Nie zrobię niczego, dopóki nie znajdę odpowiedzi na to, co dalej zrobić.

Mia, moja koleżanka z pracy, obdarza mnie zmartwionym spojrzeniem za każdym razem, gdy tylko myśli, że nie patrzę. Kiedy przyłapuję ją na wpatrywaniu się we mnie, odruchowo próbuję się uśmiechnąć, by zamaskować to, co czuję. Sądząc po jej smutnym wyrazie oczu, przekonywanie jej, że wszystko jest w porządku (chociaż nie jest), wcale mi nie wychodzi. Sęk w tym, że nie chcę, by się martwiła. Jak każdy człowiek, ma swoje problemy. Po co jej moje?

Jest jeszcze jeden, gorszy aspekt. Nie tylko Mia zauważyła we mnie zmiany. Wszyscy je widzą. Nieustannie słyszę pytanie o to, czy dobrze się czuję. Te słowa, nawet rzucone luźno w rozmowie z koleżanką czy kolegą w pracy, uruchamiają we mnie alarm. O nie! Tylko nie to!, myślę wtedy. Raz nawet ordynator mojego oddziału, poczciwy doktor Jeffers, zapytał, czy nie potrzebuję urlopu. Zaprzeczyłam stanowczo, niemal zrywając się z krzesła. Dzieci, którymi się opiekuję, są nielicznymi osobami sprawiającymi, że myślę trzeźwo, choć w środku rozpadam się na milion kawałeczków. Napędzają mnie do przeżywania każdego kolejnego dnia.

Wiecie, co mawiają ludzie? „Każdy dzień jest testem. Jeśli budzisz się następnego dnia, to znaczy, że dostałeś piątkę za wczoraj".

Wdech... Wydech... Oddycham głęboko, czując, jak moje płuca wypełniają się powietrzem, by za chwilę znowu się skurczyć. Kolejny wdech... I wydech. Nie chcę płakać w szatni, gdzie każdy może wejść i natknąć się na mnie załamującą ręce. Powolnymi ruchami ściągam biały kitel, strzepuję lekko miły w dotyku materiał i wieszam ubranie na wieszaku w mojej szafce. Białe trampki, które noszę w pracy, zamieniam na ciemnobrązowe kozaki, wiązane na czubku sznurówkami w tym samym kolorze. Mozolnie, opierając się o ławkę, podnoszę się z pozycji siedzącej i odkładam trampki na ich miejsce. Zamaszystym ruchem zatrzaskuję szafkę, natychmiast tego żałując, bo echo uderzenia rozlega się po całej damskiej szatni i pewnie jeszcze dalej. Oby nie zbiegła się zgraja przestraszonych hałasem pracowników! Z mocno bijącym sercem czekam na owych ludzi, jednak zamiast zgrai, staję oko w oko z Mią, która wzięła się tu nie wiadomo skąd. Musiała być tu już wcześniej, ale szatnia jest na tyle wielka, że jej nie zauważyłam. Myślałam, że jestem sama, ale Mia stoi przede mną, we własnej osobie, a jej kąciki ust drgają w niepewnym uśmiechu. Prawą stroną swojego ciała napiera na szafkę obok i sprawia wrażenie bardziej spiętej niż wcześniej. Wiem, że to moja wina. Tak długo przywdziewam tę posępną minę, że pewnie bała się zbliżyć. Zdusiłam jej pozytywny temperament, choć każdy, kto ją zna, z góry uznałby to za niemożliwe.

Mam okropne wyrzuty sumienia. Nigdy bym się nie domyśliła, że moje samopoczucie może tak wpływać na zachowanie innych. To straszne. Przepraszam ją w duchu za te dwa tygodnie oziębłości i kamiennych twarzy.

— Miło cię widzieć. — I wcale nie żartuję. Izoluję się od niej, choć wiem, że jest najsympatyczniejszą osobą, jaką miałam ostatnio okazję poznać. Muszę to naprawić, zanim stwierdzi, że jestem naburmuszoną dziewczynką w ciele dwudziestoośmiolatki.

— Hej. Już przebrana? Idziemy? — pyta wesoło.

— Tak, jasne — uśmiecham się i zarzucam torbę na ramię. Wychodzimy z szatni w ciszy i kierujemy się w stronę wind.

— Wiesz, zastanawiałam się, czy nie zechciałabyś wybrać się gdzieś ze mną po pracy...

Przystaję gwałtownie, jakby uderzona młotkiem w głowę. Czuję, jak wiruje mi świat. Moja znajomość z Mią właśnie dobiega końca. Dziewczyna staje przede mną z nadzieją wymalowaną na twarzy, a ja mam ochotę jęknąć i zasłonić się torbą. W myślach mówię moim płucom, by wykonywały swoją zakichaną robotę i pompowały powietrze, a potem układam sobie w głowie jakiś delikatny sposób na odmówienie jej. Mia nadal czeka, a jej młoda twarz — pełna nie tylko blasku, ale i uroczych piegów koło nosa — stopniowo traci wigor. Jej jasne oczy patrzą w dół, kiedy nerwowo bawi się palcami, wyczekując odpowiedzi.

Jestem w żałobie. W żałobie po przyjaciółce.

I możliwej ponownej stracie mężczyzny, którego kochałam od zawsze.

Jak mam się bawić, kiedy buzuje we mnie smutek?

— Nie mam ochoty na imprezę... To raczej zły moment — przyznaję cicho, spuszczając wzrok na podłogę pokrytą ohydną boazerią. Nagle wydaje się bardzo interesująca...

— Hej! To nic! — Czuję, jak Mia ściska moje ramię w geście pocieszenia. Podnoszę wzrok. — Wcale nie chodziło mi o imprezę. Miałam raczej nadzieję na babski wieczór z maślanym popcornem i filmami z Bradem Pittem. Wpadną jeszcze tylko dwie osoby. To wszystko... — szepcze, jakby zdradzała mi jakiś sekret.

Część mnie chciała pojechać po pracy prosto do domu i zakopać się w pościeli, przeczekać to wszystko. Tak, to ta mniej racjonalna część mnie.

Nie.

Nie będę małą, przestraszoną dziewczynką. Mia wyraźnie próbuje się ze mną zaprzyjaźnić i poświęciła mi już wiele swojej anielskiej cierpliwości, a ja wciąż waham się, co odpowiedzieć na jej propozycję.

Nic jeszcze nie zrobiło się samo, muszę stawić czoła wszystkiemu. Temu, co dobre i złe.

Na początek — dobre.

Prostuję się, czując i słysząc, jak strzelają mi kości. Czy chodziłam przygarbiona przez tak długi czas? Oddycham głęboko i dla odmiany patrzę wprost w oczy Mii. Jej spokojne, łagodne spojrzenie zapewnia mnie jeszcze bardziej o dobroci i cierpliwości, które są nieustannie obecne w jej osobowości. Stopniowo, powolnymi ruchami zaczynam kiwać głową. Widząc, jak twarz Mii rozjaśnia się z radości, ja też zaczynam się uśmiechać.

— Tak, chętnie. Gdzie i kiedy? — Mia aż piszczy z radości, owijając drobne ramiona wokół mojego pasa. Tym razem nie powstrzymuję uśmiechu.

— Chodź! Wszystko ci powiem.

Kończymy właśnie czwarty film z Bradem Pittem w roli głównej. Nie mogę powstrzymać kilku łez, które wykradają się spod moich powiek i skapują mi na piżamę. Piękna aktorka, w roli Susan, która biegnie teraz przez most za miłością swojego życia, ma nadzieję, że zdąży dogonić to, co straci w przypadku poniesienia porażki. Co za ironia...

Odwracam wzrok od nieziemsko przystojnego, młodego Brada w roli Joego i sięgam po resztkę taniego wina. Nalewam napój do jednego z kieliszków, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy to mój.

Po mojej prawej stronie Zoey roni kolejne łzy, jakby świat walił jej się na głowę. Kilka wilgotnych, wściekle rudych loków przykleiło jej się do policzka. Trzyma się kurczowo jednej z wielu poduszek o wymyślnych, orientalnych wzorach. Nie widziałam jeszcze takiego smutku spowodowanego filmem. Płakała również przy poprzednich. Mia twierdzi, że jej przyjaciółka bierze wszystko za bardzo do siebie. Gdyby usłyszała moją łzawą historię, która w rzeczywistości jest elementem mojego życia, jestem pewna, że utonęłaby w kałużach własnych łez tak szybko, że nikt nie zdążyłby jej wyłowić.

Wychylam się do przodu, by sięgnąć ze stolika do kawy pudełko chusteczek dla mojej nowej koleżanki. Mia, czując ruch — bo opiera się plecami o sofę — odwraca się w naszą stronę. Przeskakuje wzrokiem między mną a Zoey, po czym w jej oczach pojawia się błysk zrozumienia. Zaczyna chichotać w poduszkę, po czym śmieje się głośno, odrzucając fale kasztanowych loków do tyłu. Dostaje za to poduszką po głowie od Zoey i donośne chrapnięcie od drugiej przyjaciółki, Mary Jane.

Mary Jane, lub też MJ, nie jest fanką romansów. Ani niczego, w czym jest przesadnie dużo miłości. Od kiedy Felix — przystojny posiadacz czerwonego Harleya i najpiękniejszych szarych oczu na świecie — rzucił ją, by dołączyć do gangu motocyklistów, MJ woli horrory. Wypiła całą butelkę wina i odpłynęła w objęcia Morfeusza. W wyobraźni wzruszam ramionami na wspomnienie naszej rozmowy, która toczyła się całkiem nieźle, zanim dziewczyna zupełnie umilkła i zasnęła, przytulona do mojego ramienia.

Każdy ma swój własny sposób na imprezowanie. Tak, jestem pewna, że impreza piżamowa zalicza się do imprez. Może być tak samo szalona... Prawda? Dobra, to nie to samo, co prawdziwa dzika impreza w klubie, ale pójście do klubu nie wchodzi teraz w grę. Dziewczyny były na tyle uprzejme, że zgodziły się, byśmy zostały w domu. Dopiero kiedy przyszłam do mieszkania Mii i jadłyśmy chińszczyznę, którą przyniosłam, dziewczyny zdradziły mi, że Mia zmieniła plany ze względu na mnie. Podziękowałam im za zrozumienie i obiecałam, że następnym razem stawiam wyjście do wybranego przez nie klubu.

Odrzucam głowę do tyłu, czując nagle niemałe zmęczenie. Jedynym źródłem światła w pokoju jest ekran telewizora plazmowego znajdującego się przed nami. Lecą właśnie końcowe napisy, a przyjazny, męski głos wyśpiewuje w tle moją ulubioną wersję „Somewhere Over the Rainbow".

— Idziemy spać, dziewczęta? — pyta Mia, poklepując się po pełnym brzuchu.

Postanawiam zerknąć w stronę Zoey, a Mia patrzy na przyjaciółkę zaraz po mnie, badawczym spojrzeniem, jakby chciała ocenić, czy ta zniesie kolejny film. Obie dochodzimy do tego samego wniosku.

— Myślę, że powinnyśmy — mówimy jednocześnie. Zaskoczone odnajdujemy swoje spojrzenia i równie zsynchronizowane wybuchamy śmiechem, który zaraża także Zoey. Zgodnie stwierdzamy, że nie będziemy budzić Mary Jane. Mia wyłącza telewizor i odtwarzacz DVD, po czym w ciemnościach wstajemy chybotliwie ze swoich miejsc.

Dziesięć upadków i tysiąc przekleństw później jesteśmy w sypialni Mii i wszystkie trzy pakujemy się do jej ogromnego łóżka. Co w takiej chwili może być lepsze niż łóżko godne królowej, z przyjemną w dotyku, błękitną kapą, miękkimi poduszkami, na których mogłyby spać dwie osoby jednocześnie i materacu o grubości co najmniej czterdziestu centymetrów? Nie mija nawet pięć minut, a z obu moich stron dziewczyny śpią już głęboko. Wsłuchując się w ich spokojne oddechy, zamykam oczy i naciągając kołdrę po szyję, czekam na sen. Nadchodzi nie wiadomo kiedy.

Śnię, że jestem z Elizabeth. Jemy lody, leżąc na moim łóżku i puszczamy rocka tak głośno, że rozbrzmiewa nam w klatkach piersiowych.

Highway to hell! I'm on the highway to hell! — krzyczę ile sił w płucach. Chichoczę jak oszalała. Kiedy mam zamiar otworzyć usta, by dalej śpiewać refren, muzyka cichnie. Zdezorientowana zwracam się w stronę siedzącej obok mnie przyjaciółki. W drobnych dłoniach o kościstych palcach trzyma pilota do wieży. Prawy kciuk zastygł na przycisku pauzy, wodzi po nim kolistymi ruchami, wyrysowując jego kształt.

— Jak mogłaś, Cat? — szepcze dziewczyna, wbijając wzrok w pilota, szklistymi od łez oczami. Jej twarz straciła kolory, a niebieskie oczy pociemniały od niewypowiedzianych emocji. Zakłada kosmyk krótkich blond włosów za ucho.

Wyglądasz tak, jak cię zapamiętałam. Chcę wypowiedzieć te słowa, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk.

Dziewczyna szepcze wciąż to samo, z każdym kolejnym razem trochę głośniej, aż w końcu, po kilku minutach, krzyczy.

— Jak mogłaś?! — wrzeszczy wniebogłosy, wciąż i wciąż.

Jej krzyk rani moje serce, rozdziera mój umysł i sprawia, że chcę zapaść się pod ziemię. Zakrywając uszy przed krzykiem przyjaciółki, próbuję ją przeprosić, ale znowu nie mogę nic powiedzieć. Chcę jej dotknąć, ale moje dłonie natrafiają na nicość.

Gdy krzyk osiąga niewyobrażalną moc i mam wrażenie, że wybuchnie mi głowa, następuje cisza. Cisza, która w swej złowrogości jest gorsza od tamtego krzyku sprzed sekundy. Otwieram oczy i zabieram dłonie z uszu. Choć wcale nie chcę, spoglądam w stronę Elizabeth, obawiając się najgorszego. Ma kamienną twarz, wypraną ze wszelkich emocji. Przypomina bardziej porcelanową lalkę niż moją cieszącą się życiem przyjaciółkę. Lewą rękę ma wyciągniętą przed siebie. Palec wskazujący, z paznokciem pomalowanym na krwistoczerwony kolor, jest skierowany tam, gdzie powinna być ściana, a w niej drzwi na korytarz. Odwracam się. Nie ma ani jednego, ani drugiego. W miejscu, gdzie powinna być ściana, zaczyna się inne pomieszczenie. Pomieszczenie, które widziałam niedawno. Jest kominek, jest fotel, są ramki ze zdjęciami na ścianach, porozrzucane zabawki i oczywiście pojedyncze łóżko w rogu. W łóżku leży śpiąca Iris, a obok siedzę ja, obejmująca szlochającego bruneta. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę przez gulę rosnącą w moim gardle, która zaciska się na mojej tchawicy, pozostawiając mnie bez powietrza.

Choć nie jestem pod wodą, tonę. Z zaciśniętymi płucami i rozkołatanym od braku tlenu sercem zmuszam się, by ponownie spojrzeć na Elizabeth. Na moich oczach jej blada skóra staje się połyskująca, a nikłe rumieńce na policzkach przypominają maźnięcia różowej farby. Oczy zastygają w niemym wyrazie rozczarowania i nienaturalnie uwypuklają się względem twarzy.

Lalka. Stała się lalką.

Przebiegam wzrokiem po jej twarzy. Serce mi pęka, krew zalewa mnie od środka. Unoszę dłoń i kciukiem ścieram pojedynczą, zabłąkaną łzę z matowego w dotyku policzka. W momencie, w którym mój palec styka się ze skórą Elizabeth, ona rozpada się na milion kawałków. Ze łzami w oczach dotykam ich, nie dowierzając temu, co się stało. Kawałeczki ranią mi palce.

Nie mogę zabrać rąk od sterty ostrych kształtem resztek mojej przyjaciółki.

Nie mogę oddychać.

Nie mogę się ruszyć.

Nic nie mogę.

Padam bezwładnie na łóżko.

Z mocno bijącym sercem otwieram oczy. Mrugam. Jeden raz, drugi, trzeci. Przed sobą mam tylko śnieżnobiały sufit, a koło siebie słyszę jedynie spokojne oddechy. Pokój jest pogrążony w szarościach poranka. Jeszcze nie pora się budzić. Nabieram powietrze w płuca z dziecinną łatwością. Czuję kwiatowy proszek do prania, którym pachnie pościel i delikatny przeciąg od okna, majaczący w tę i z powrotem. Oniemiała odkrywam, że równie łatwo mogę wypuścić powietrze. Wyciągam przed siebie moje dłonie, które dotychczas były zaplątane w pościeli. Nie ma krwi. Nie ma ran. Poruszam palcami.

Wszystko w porządku.

To tylko sen.

Ale jakże realistyczny ból w sercu, którego doświadczyłam, siedząc koło Beth, nie zniknął. Wiem, że jeśli zacznę się teraz nad tym zastanawiać, zabije mnie to. Wyobrażam sobie niewielki kufer na kłódkę, upycham tam sen wraz z Tommym, Iris i towarzyszącym mi bólem. Zamykam kufer i popycham go w zakamarek mego umysłu. Na razie wystarczy.

Powoli, uważając, by ruchem nie obudzić dziewczyn, unoszę się do pozycji siedzącej. Przechodzę do kuchni najciszej, jak się da, tylko po to, by idąc niedługim korytarzem zorientować się, że pali się tam światło. Przy kuchennym stole z jasnego drewna siedzi Mary Jane. Kolorowa, kraciasta cerata pokrywająca wierzch stołu, podwinęła się pod naciskiem jej łokci. Ma je ugięte, a w dłoniach trzyma biały kubek z jakimś czarnym napisem, którego nie mogę odczytać z odległości.

— Dzień dobry — witam się cicho i omijam stół, by za chwilę postawić czajnik na nowocześnie wyglądającej kuchence. Torebka z kawą stoi na blacie, kubka brak.

— Wiesz, gdzie są kubki? — pytam, odwracając się przodem do dziewczyny. Ta wpatruje się w przestrzeń przed sobą, czyli białą ścianę z tablicą korkową pełną informacji i notatek, z telefonem wiszącym zaraz obok. Wątpię, żeby Mary Jane miała sokole oko i czytała te wszystkie papierki z drugiego końca stołu. Sądząc po jej nieobecnym spojrzeniu, rozmyśla nad czymś bardzo intensywnie. Natychmiast zastanawiam się, co nie pozwoliło jej spać o tak wczesnej porze.

— Twój telefon jest szalenie głośny — oświadcza, kierując nieruchomy wzrok na uderzenie po drugiej stronie stołu. Czekoladowe oczy Mary Jane zwracają się w moją stronę, gdy odrywa usta od kubka. Dmucha w swoją kawę i dodaje: — Szafka nad kuchenką.

— Słucham?

— Twój telefon dzwoni od kilku minut. Jestem też pewna, że dostałaś co najmniej kilkadziesiąt SMS-ów — wyjaśnia spokojnym głosem.

To pewnie Thomas. Dzwoni i pisze co najmniej raz dziennie.

Przepraszam.

Porozmawiajmy.

Nie odcinaj się.

Zawsze to samo albo coś podobnego. Usilnie staram się nie przewrócić oczami. Mógłby dać mi spokój. Otwieram szafkę i owszem, znajduję pełno kubków o różnorakiej barwie. Na każdym są napisy.

— Wow. — Zwalczając chęć wyciągnięcia wszystkich naczyń i przeczytania, co jest napisane na każdym z osobna, chwytam pierwszy lepszy, zamykam szafkę i czytam na głos. — Komu w drogę, temu czas?

— Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiada Mary Jane.

Śmiejemy się głośno, stawiając sobie jednocześnie to samo pytanie: po co Mii tyle kubków z napisami?

Siadam koło MJ z napojem w jednej dłoni i telefonem w drugiej. Osiem nieodebranych połączeń i pięć nieprzeczytanych SMS-ów. Wszystko od Tommy'ego. Zanim zdążę odłożyć telefon, ten znów się rozdzwania. Zdjęcie Thomasa w białym stroju piłkarskim, z szerokim uśmiechem oraz szopą brązowych włosów zmierzwionych przez wiatr, wypełnia ekran. Ze zmęczonym westchnieniem odrzucam połączenie.

— Czy jest samolubem? — MJ zaskakuje mnie tym nagłym pytaniem. Przez chwilę nie wiem, o czym mówi. Odrywam wzrok od telefonu i przenoszę go na dziewczynę. Ruchem głowy wskazuje na telefon.

— Mogę ci coś poradzić? — Nie czeka na odpowiedź. — Jeśli nie jest samolubny i mu zależy, daj mu szansę. Wszystko da się przedyskutować. Jeśli angażują się dwie osoby, można uratować każdą sytuację.

— Dzięki — uśmiecham się słabo do dziewczyny obok mnie. Gdyby to było takie proste...

Mary Jane bierze ostatni łyk kawy i z głośnym brzdękiem odstawia naczynie. Wstaje od stołu i bez ostatniego słowa znika za drzwiami łazienki. Moja komórka wibruje, dając mi znać o kolejnym SMS-ie. Tym razem to Lucy.

Lucy:

Dwunasta u Bridget's?

Ja:

Jasne.

— No, to komu w drogę, temu czas — mówię do siebie, patrząc na biały kubek, zostawiony samotnie na stole przez Mary Jane.

Jestem w knajpce u Bridget dokładnie za dziesięć dwunasta. Umówiłam się tu z Lucy, by przedyskutować prezenty i imprezę urodzinową dla naszego brata. Trzydziestego pierwszego marca, czyli dokładnie za tydzień, kończy trzydzieści jeden lat. Impreza odbędzie się oczywiście w Oksfordzie, w naszym rodzinnym domu. Ogród jest wystarczający obszerny, by pomieścić gości, a kuchnia na tyle duża, by ich wykarmić... Co przypomina mi o tym, by zadzwonić do mamy z pytaniem, czy zamawiamy catering. Znając ją, najchętniej zrobiłaby wszystko sama, ale nie mogę jej na to pozwolić. Po prostu nie zna słowa odpoczynek.

Sięgam do torebki po portfel. W jednej z kieszonek schowane są dość duże, kolorowe kartoniki. Ciekawe, czy spodoba mu się prezent...

— Witaj, Catherine. To, co zwykle? — Przed moimi oczami staje pulchna kobieta w białym fartuchu i różowym uniformie pod spodem. Jej zawsze uśmiechnięta twarz, prawie nieposiadająca zmarszczek i radosne, oliwkowe oczy doskonale maskują fakt, że jest po pięćdziesiątce. Ucieleśnienie talentu kulinarnego, posiadaczka najlepszego dineru w Londynie. Nie wiem, co bym jadła, gdyby dwadzieścia lat temu Bridget i jej mąż nie sprowadzili się tu z USA i nie założyli knajpki ze wspaniałym jedzeniem.

— Tak, proszę. — Kobieta uśmiecha się do mnie z tą samą serdecznością, co zawsze i notując, odchodzi za ladę, by zniknąć za drzwiami kuchni.

Lokal jest na razie wypełniony tylko w połowie, ale podejrzewam, że za kilka minut ludzie zaczną schodzić się na lunch. Przebiegam wzrokiem po beżowych ścianach przyozdobionych zdjęciami oraz tablicami rejestracyjnymi z różnych stanów Ameryki. Zastanawiam się, co podkusiło właścicieli do otworzenia takiego lokalu w Londynie.

Dzwonek nad dwuskrzydłowymi drzwiami obwieszcza przybycie kolejnych gości. Lucy wchodzi do środka z o wiele wyższym od siebie mężczyzną o brązowych włosach i jasnoniebieskich oczach niespotykanej barwy. Zdezorientowana marszczę brwi. Nie może być to nikt inny, jak Sam, chłopak, którego Lu poznała na imprezie sylwestrowej. Jak ma w zwyczaju moja siostra, na początku napomknęła o nim jedynie w kilku słowach i nic więcej nie powiedziała, dlatego dzisiaj oficjalnie się z nim zapoznam. Próbuję nie przyglądać im się ze zbytnią ciekawością. Siostra śmieje się z czegoś, co powiedział Samuel, po czym rozgląda się powoli po pomieszczeniu. Wybrałam ostatni boks przy oknie, ze sporym stolikiem i kanapami obitymi czerwoną skórą. Macham do niej nieśmiało.

— Lucy! — Siostra uśmiecha się przyjaźnie, ukazując delikatne dołeczki w policzkach. Opiera swoją drobną dłoń na jego przedramieniu i zwracając spojrzenie w jego stronę, mówi coś cicho.

Gdy on odnajduje mój wzrok, kąciki ust drgają mu w uśmiechu, który sięga aż do jego oczu. Prostuję się na krześle i patrzę sceptycznie na tę dwójkę spod przymrużonych powiek. Nagle mam ochotę skarcić Lucy za jej ufność do obcych. Nie twierdzę, że każdy człowiek jest taki sam, że każdy, kogo pozna, rzuci jej się z nożem do gardła, ale trochę więcej ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Nie musiałam się martwić. Nikt z nas nie musiał. Do teraz.

Kiedy pewnego dnia rozmawiałyśmy przez telefon, gadała tylko o Samie. Zbywałam to w przekonaniu, że już nigdy go nie spotka. Bez wątpienia byłoby to bezpieczniejsze. Nie chcę patrzeć, jak mała Lu rozpada się na kawałki przez kolejnego kolesia.

Jess na początku też był miły, myślę z goryczą.

Upijam łyk chłodnej wody ze szklanki przyniesionej przez Bridget. Krew buzuje mi na wspomnienie tego dupka. Opanowując irytację, wstaję, by przywitać się z siostrą.

— Nie patrz na niego, jakbyś chciała go zabić — prosi mnie szeptem, gdy się przytulamy. — Catherine, to Samuel. Samuel, to moja siostra, Catherine.

Sam ściska moją dłoń, zupełnie niezrażony moim nieufnym podejściem. Część mnie żałuje tego nagłego wybuchu paniki, lecz nie mogę do końca opanować strachu. Co, jeśli znowu stanie się coś złego i moja siostra ponownie się załamie?

— Miło cię wreszcie poznać — mówi, puszczając moją rękę.

Patrząc, jak się uśmiecha, zastanawiam się, czy wie o Jessem. Jest taki radosny, miły i wpatrzony w moją siostrę...

Niczego mu nie powiedziała.

Biorę głęboki wdech. Nagle nie bardzo wiem, jak się zachować.

Przywitaj się, dyktuję sobie.

— Witaj... Samuelu. Lu opowiadała o tobie — odpowiadam, starając się, by mój głos brzmiał trochę sympatyczniej.

Jest taki... Niezorientowany.

Siadam po jednej stronie stołu, a Lucy i Sam po drugiej. Moja siostra ściąga brązowy płaszcz, pozostając w lawendowym swetrze i jasnych jeansach, a Samuel pozbywa się czarnej kurtki. Jest ubrany w białą koszulkę z długim rękawem i jeansy. Z burzą zmierzwionych w nieładzie włosów wygląda na całkiem wyluzowanego. Szczęśliwego, że poznał członka rodziny dziewczyny, która mu się podoba.

Nie panikuj. Bądź miła.

— Jesteście głodni? Ja już zamówiłam sobie śniadanie...

— Jasne, że jesteśmy. Lucy, co dla ciebie? — pyta Sam, wstając z boksu.

— Poproszę naleśniki z jagodami, dzięki.

On tylko kiwa głową i odchodzi, chowając ręce w kieszeniach jeansów. Odprowadzając go wzrokiem, kiedy się oddala, jestem mu ogromnie wdzięczna, że zostawił nas same.

— Co ty sobie myślisz? — syczę przez zęby, uderzając w stół szklanką. Woda rozlewa się po stole i po mojej ręce. — Jak możesz tak ślepo ufać pierwszej lepszej osobie po tym, co stało się z Jessem? — Mój głos staje się piskliwy i zbyt głośny jak na lokal, w którym rozmowy prowadzi się po cichu. Cholera, to by było na tyle, jeśli chodzi o moje bycie miłą.

Siostra nie wygląda na zaskoczoną. Nie mówi nic, tylko patrzy na Sama, który stoi przy ladzie i rozmawia o czymś z kucharzem przewracającym na patelni naleśniki.

— Wszystko jest w porządku, Cat. On jest... Dobry — mówi, spuszczając wzrok na dłonie splecione na kolanach. Wygląda na kruchą, z lekko podkrążonymi oczami i cerą bladą od braku porządnego snu. Widząc jej przyćmione spojrzenie, domyślam się, że myślami jest gdzieś daleko.

— Chcę go zaprosić na urodziny Willa — oświadcza, kierując wzrok na mnie. Zanim ma szansę kontynuować, przerywam jej.

— Nie.

— Dlaczego nie?

— Nie znamy go — odpowiadam rzeczowym tonem.

— To poznacie. To świetna okazja. Sami zobaczycie, że nie ma złych intencji. — Lucy wygląda na zdeterminowaną. Zaciskam usta w cienką linię, zdając sobie sprawę, że nie wygram. Opieram się plecami o krzesło.

— Dobra... — Sam wraca do stolika. Lucy przesuwa się bliżej okna, by zrobić mu więcej miejsca. Postanawiam interweniować, zanim zapadnie niezręczna cisza.

— Więc, Sam... — zaczynam przyjaźnie. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem na widok przerażonej miny mojej sostry. — Mieszkasz w Londynie?

Chłopak prostuje się nieco na siedzeniu, jakby wiedział, że nie ucieknie przed rozmową. Z jego twarzy da się niewiele wyczytać, nie wydaje się zaskoczony.

— I tak, i nie. Właśnie przeprowadzam się do wujka, mieszka w centrum. Póki nie znajdę czegoś własnego, będę tam.

— Masz może rodzeństwo?

Mogę tak cały dzień. Rzucam pytanie za pytaniem, a on niewzruszenie odpowiada. Mówi o młodszej siostrze, starszym bracie i o ojcu. Kiedy pytam o studia, przez jego twarz przemyka dziwny cień, ale chwilę później nie ma po nim śladu.

— Na razie pracuję przy samochodach i trochę pomagam mojemu ojcu. Zobaczymy, co potem — wzrusza ramionami i uśmiecha się krótko.

Jedząc, rozmawiamy dalej. Lucy co jakiś czas rzuca tylko jakąś uwagę. Kiedy uznaję, że Sam wydaje się w porządku, odpuszczam sobie. Sączę wodę z cytryną, patrząc, jak ludzie wchodzą i wychodzą z lokalu w niebywałym pośpiechu. Jak dobrze mieć wolne...

Lucy odsuwa talerz i wyciera usta białą chusteczką.

— Kupiłaś prezent? — pyta, pochylając się lekko do przodu.

— Jasne. — Obie mamy nadzieję, że to trafiony podarunek.

Wzdycham z ulgą, gdy Lu mówi, że przekonała matkę, by choć część jedzenia przygotował catering. Lista gości nie jest zbyt obszerna.

— Będą tylko rodzina i przyjaciele. — Dokładnie tak, jak życzyłby sobie Will. Kiwam głową z uznaniem.

— Świetnie! Zadzwonię do mamy w tygodniu, żeby ustalić godzinę. — No dobra, bułka z masłem.

Zwracam się twarzą do Sama, który słuchał nas przez cały ten czas. Jeśli czuł się nieswojo, nie dał tego po sobie poznać.

— Sam, jeśli masz ochotę wpaść, zapraszamy.

Chłopak unosi brwi i milczy przez dłuższą chwilę, całkowicie zaskoczony. Potem, po raz milionowy dzisiejszego dnia posyła mi uśmiech.

— Naprawdę? Wypytywałaś mnie, jakbym był kryminalistą — śmieje się, bawiąc się uchwytem od kubka. — Myślałem, że od początku jestem na straconej pozycji — dodaje, patrząc mi w oczy.

— Nie można skreślać kogoś, kogo się nie zna — kwituję, przyglądając się rozradowanej siostrze. Jej oczy błyszczą jak lampki choinkowe. Gdyby stała, na pewno zaczęłaby skakać z radości, klaszcząc w dłonie.

Robiła tak, gdy była mała, myślę, przywołując sobie widok małej Lu sprzed lat, w błękitnej sukni i różowych wstążkach w miedzianych lokach. Pozwalam tej wizji krążyć po moim umyśle i kiedy wracam do rzeczywistości, wiem jedno: lubię sprawiać, że ludzie się uśmiechają. Świat, przy tak wielkiej ilości bólu, potrzebuje wielkiej ilości uśmiechów.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top