Rozdział 18

Rozdział 18.

„Wiesz co jest największą tragedią tego świata? Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć."

— Terry Pratchett

Lucy

— Gdzie są te durne buty? — krzyczę w przestrzeń pustego apartamentu. Krążę od pokoju do pokoju, szukając moich skórzanych kozaków.

Pogoda znęca się nad nami już od tygodnia, dając nam na przemian deszcz lub śnieg... Albo deszcz ze śniegiem, co oznacza, że nie mogę założyć trampków. Mogłabym nosić je każdego dnia do końca życia, co nie znaczy, że w tak zimną i złowrogą pogodę, jak ta, chcę przemoczyć nogi, będąc zmuszona do ich włożenia. Złośliwy paradoks...

— Cholerna pogoda... — mamroczę do siebie, po raz kolejny nurkując w ogromnej szafie, która, wygodnie wbudowana w ścianę, mieści więcej rzeczy niż zwykła. Widząc, że każde pudełko na buty jest otwarte i w żadnym nie ma tego, czego szukam, wychodzę stamtąd i idę do przedpokoju. Kładąc dłonie na biodrach, bezsensownie gapię się na podłogę, jakby głupio oczekując, że kozaki same pojawią mi się przed oczami.

Gdy przymierzam się do tego, by przenieść jednoosobową ekipę poszukiwawczą do kuchni, słyszę nieśmiałe pukanie do drzwi. Od razu wiem, że to moja sąsiadka. Obiecała przynieść mi kilka książek dotyczących pierwszych instrumentów. Materiały te są mi potrzebne nigdzie indziej, jak oczywiście na historię muzyki. Nasz wykładowca postanowił zrobić nam dzisiaj pracę w parach.

— Będzie to dla was miła odmiana — oznajmił nam dwa dni temu podczas zajęć, z uśmiechem, za którym, jestem przekonana, kryła się złośliwość.

Przyłapuję się w lustrze na smętnej minie, która wystraszyłaby niejedno dziecko i natychmiast wyrzucam z myśli irytującego nauczyciela.

Przekręcam dwa zamki i otwieram drzwi. Cherry wygląda dziś bardzo promiennie. Jej brązowe oczy błyszczą radośnie, przybierając piwny odcień, długie rzęsy rzucają cienie na policzki, a szeroki uśmiech, widoczny nawet w oczach, nadaje jej osobie niezwykle młodzieńczego wyglądu. Drobne usta podkreśliła czerwoną szminką, by dodać sobie „pazura" dla lekkiego kontrastu. Lekki, kobiecy makijaż połączyła z prostą, czerwoną sukienką z długimi rękawami i dekoltem w kształcie litery V. Ciemne loki falują wesoło po obu stronach jej twarzy za każdym razem, kiedy wykona gwałtowniejszy ruch. To naprawdę piękna i dobra dziewczyna. Nagle odczuwam dumę z koleżanki i uśmiecham się, kiwając z uznaniem głową. Reaguje śmiechem i obraca się wokół własnej osi, prezentując swoją dzisiejszą stylizację.

— Witaj, Cherry. Dobrze cię widzieć. — Mój wzrok pada na trzy spore książki, które trzyma pod pachą. Jednak udało jej się znaleźć chwilę, by poszukać tego, czego dziś potrzebuję. Mam ochotę rzucić jej się w ramiona.

— Hej! Wiem, że się spieszysz, więc podrzucam tylko to, co ci potrzebne — mruga do mnie przyjaźnie.

— Dziękuję — posyłam jej wdzięczny uśmiech. Cherry chyba dostrzega, że jest on pełen ulgi, acz nieco nerwowy, bo poklepuje mnie pocieszająco po ramieniu.

— Będzie dobrze. Masz wszystko, czego ci potrzeba. Poza tym, nie będziesz pracować nad tym sama. — Jej słowa podnoszą mnie nieco na duchu, kiedy uświadamiam sobie, że ma rację. Zgadzam się z nią krótkim skinieniem głowy.

— Masz rację, tylko martwię się na zapas... Jak zwykle — przyznaję, zapraszając ją gestem do środka. Wkładam książki ostrożnie do plecaka stojącego pod ścianą, podczas gdy dziewczyna przechodzi przez próg i łagodnie zamyka drzwi.

— Co u ciebie? — posyłam jej krótkie spojrzenie przez ramię, kiedy idziemy krótkim korytarzem prosto do kuchni. Rozglądam się po podłodze i nic... Te buty mogą być wszędzie. Jęczę z zawodem, coraz bardziej wściekła na swoje roztrzepanie.

— Jest... Cóż... Wspaniale! Poznałam w bibliotece takiego miłego kolesia, idziemy dziś na koncert. Przyjdzie po mnie do biblioteki i... Czego szukasz? Znowu butów? — Kątem oka widzę, jak marszczy idealnie wyskubane, brązowe brwi, automatycznie rozglądając się razem ze mną. Często przyłapuje mnie z podobnym problemem i mam nadzieję, że swoją, jak to nazywam, magiczną mocą znajdzie moje kozaki.

— Kozaków. — Słyszę, jak dusi swój chichot.

— Lucindo Roth, gdzie ty masz głowę? Zwykle nie szukasz w najbardziej oczywistych miejscach — mówi, patrząc, jak obchodzę kanapę i zerkam za firanki. Zakłada kosmyk czekoladowych loków za ucho, a jej wzrok wolno studiuje pokój.

— Szukałaś w pokojach, tak?

— Tak.

— W szafie?

— Tak.

— W szafce na buty?

— Nie... — Zanim zdążę wykonać obrót w odpowiednim kierunku, ona już przechodzi przez kuchnię i znika za rogiem. Kręcę głową, nie dowierzając, że nie sprawdziłam w szafce na buty.

Nagle przypominam sobie o goniącym mnie czasie, przyczynie mojej wściekłości. Sięgam do kieszeni jeansów, by sprawdzić, czy mam dzisiaj szansę zdążyć na zajęcia jadąc metrem.

Oczywiście, że... Nie.

Z przerażeniem wpatruję się w zegarek w komórce. Wskazuje siódmą trzydzieści. Będę musiała płacić za taksówkę — tylko tak dotrę bez spóźnienia na pierwsze zajęcia. Niestety ucierpi na tym mój i tak cienki już portfel.

Biegnę za Cherry, ślizgając się po kuchennej podłodze. Dziewczyna z triumfalnym uśmieszkiem unosi ku górze buty, po raz kolejny prezentując swój geniusz. Niemal wyrywam jej obuwie z rąk. Zakładam pospiesznie buty.

— Dzięki. Jesteś cudotwórczynią.

— E tam — prycha lekceważąco, wykonując gest machnięcia dłonią. — No dobra... To ja lecę. Powodzenia i nie ślimacz się, bo wydaje mi się, że jesteś już spóźniona.

Muska pospiesznie mój policzek i wyfruwa przez drzwi, pozostawiając je lekko uchylone.

— Pa, Cher! — krzyczę za nią, podrywając z podłogi plecak.

Próbując powstrzymać nierówny oddech, wpadam do sali jeszcze przed profesorem Maxfieldem. Zrzucając plecak z ramion i zdejmując kurtkę, wchodzę po schodkach, idąc do swojego stałego miejsca, przy jednym z wąskch stolików. Opadam na obite miękkim materiałem krzesło. Oczywiście jest zepsute, o czym nie wiedziałam, dopóki nie oparłam się o nie plecami. Chwytam się krawędzi stołu, kiedy mebel chwieje się pode mną, przez co prawie przewracam się do tyłu. Słyszę za sobą kilka chichotów, które niemal doprowadzają mnie do furii.

To nie mój dzień, myślę, wyjmując z plecaka wszystkie potrzebne materiały.

Minutę później Maxfield jest już z nami. Kładzie plik kartek na dużym, dębowym biurku, będącym miejscem jego pracy i gromkim basem oznajmia, że mamy dobrać się w pary.

Rozglądam się po sali, próbując oszacować, do kogo mogłabym dołączyć. Część osób zerka na swojego sąsiada pytającym wzrokiem, na co druga osoba tylko wzrusza ramionami i dosiadają się do siebie.

To takie proste.

Nawet znienawidzona przeze mnie blondyna, która siedzi przede mną, sparowała się z wciąż śpiącym na zajęciach brunetem siedzącym z tyłu sali. W tym momencie żałuję, że nie umówiłam się z nikim wcześniej.

Wstaję z krzesła, w nadziei, iż w pozycji stojącej będę w stanie dostrzec, kto jeszcze nie ma pary. Na pewno nie zamierzam zabierać się za projekt sama, a o ile wiem, liczba studentów na zajęciach z historii muzyki jest parzysta.

Na szczęście mam jeszcze szansę z kimś współpracować. Mój wzrok ląduje na chłopaku siedzącym kilka rzędów wyżej ode mnie, w prawym rogu pomieszczenia. Jego ramiona są przygarbione, gdy pochyla się nad kartką, a długie nogi odziane w ciemne jeansy — swobodnie wyciągnięte pod ławką. Szacuję, że ma jakiś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, gdy widzę, jak jego dolne kończyny znacząco wystają poza krawędź blatu i zdają się ciągnąć jeszcze dalej. Siadam z powrotem — tym razem ostrożniej niż poprzednio — i zaczynam zbierać swoje rzeczy.

Z na wpół otwartym plecakiem i płaszczem na przedramieniu przemykam przez salę w kierunku faceta, który, jak teraz widzę, w ogóle nie zamierza ruszyć się z krzesła ani rozpocząć z kimś pracy. Zbliżając się do niego, zaczynam mieć wątpliwości i rozważam zawrócenie — przeszywa mnie bowiem jego badawcze spojrzenie brązowo-niebieskich tęczówek, obserwujących mnie spod niewiarygodnie długich rzęs. Nie utrzymuję kontaktu wzrokowego zbyt długo. Spuszczam wzrok na podłogę i stawiam stopę za stopą, aż wreszcie jestem u celu. Jeśli chcę wziąć krzesło, muszę minąć ławkę kolesia i wziąć je z wolnego miejsca obok, ale jego nogi mi przeszkadzają. Mając przed oczami jego stopy, zagryzam wargę i szepczę w jego stronę:

— Czy możesz na chwilę podkulić nogi? — pytam, nadal na niego nie patrząc.

Kiedy nic się nie dzieje i nie dostaję żadnej odpowiedzi, wiem już, że współpraca będzie ciężka. Czuję, jak krew spływa mi do twarzy w pełnym złości rumieńcu. Mam ochotę uciąć mu te nogi. Powstrzymuję się jednak od nawrzeszczenia na niego, widząc, że Maxfield zaczął rozdawać studentom jakieś kartki i co chwila zerka na mnie karcącym spojrzeniem. Palant. Wykonuję krótki skok nad przeszkodą i przysuwam krzesło do stolika. Podczas gdy ja jestem wściekła i zawstydzona moim króliczym skokiem, on wygląda na rozbawionego. Mam ochotę puknąć się w głowę, kiedy widzę, że chłopak, uśmiechając się, wyciąga słuchawki z uszu.

— Cześć, jestem Charlie — mówi i obdarza mnie promiennym uśmiechem, wyciągając w moim kierunku ogromną, przyozdobioną tatuażami dłoń. Granatowa bluza jest tylko nieznacznie podciągnięta ponad nadgarstki, więc widzę jedynie fragmenty rysunków.

— Lucy — odpowiadam, ściskając delikatnie jego rękę i ponownie czując się niekomfortowo, gdy znowu patrzy na mnie badawczo, lecz tym razem z uśmieszkiem czającym się w krawędziach ust.

Dziwny jest, myślę, nadal uśmiechając się półgębkiem.

I nagle doznaję olśnienia. Unosząc nieznacznie podbródek, by przyjrzeć mu się lepiej, nie unikam już uparcie jego spojrzenia, gdyż nagle wydaje mi się znajomy — a w zasadzie nie on, tylko jego oczy. Mój umysł pracuje na wysokich obrotach, próbując przypomnieć sobie, gdzie widziałam już tęczówki z tym samym rozbawionym wyrazem i niecodziennym kolorem. Masuję się pod skronią, czując zmarszczkę pomiędzy brwiami. Chyba jednak pamięć zawodzi mnie za bardzo.

— Wszystko okej? — pyta chłopak, nachylając się nieco w moją stronę i wyrywając mnie z zadumy. Muszę przestać odlatywać, kiedy mam do czynienia z ludźmi...

— Tak... Jasne — rzucam bez przekonania. — Zastanawiam się tylko, czy my się nie znamy?

Charlie śmieje się i przez chwilę nic nie odpowiada, bo jego głowa zniknęła częściowo pod ławką. Jak mniemam, szuka czegoś w plecaku.

— Raczej nie — stwierdza, wyciągając kolejno książki. Dostrzegam, że dwie z nich są takie same jak te, które dziś rano przyniosła mi Cherry.

Przez następne kilka minut zbieramy materiały, co jakiś czas wymieniając uwagi na temat tego, co na pewno będzie nam potrzebne, a co nie. W międzyczasie, przekonując się, że miejsce pracy jest stanowczo za małe, łączymy dwie ławki. Kiedy Maxfield dociera do nas, by dać nam dokładne wytyczne co do projektu, my porównujemy notatki.

— Panno Roth, proszę wziąć ten plecak z przejścia... Jeszcze ktoś się o niego zabije — urywa na moment, a jego pełna zmarszczek twarz wykrzywia się tak bardzo, że bardziej już chyba się nie da. Kontynuuje krytycznym tonem: — Miejsce płaszcza jest w szatni... Przy okazji, chciałbym panią poinformować, że ostatnia praca pisemna nie wyszła pani najlepiej. Proszę rozważyć korepetycje. Jeśli życzy sobie pani obejrzeć pracę, proszę zostać po zajęciach. — Po tych uwagach wraca do rozdawania kartek innym parom.

Wzdycham głęboko, tępo gapiąc się w beżowy blat stolika.

Maxfield od początku wydaje się niezadowolony z tego, co piszę w esejach i zawsze odejmuje mi punkty na sprawdzianach, jakby nieustannie chciał mi dopiec. Co tu dużo mówić — nienawidzi mnie. Z wzajemnością.

— Potrzebujesz pomocy? Mogę pożyczyć ci notatki, jeśli chcesz — oferuje Charlie, unosząc na moment wzrok, wcześniej przebiegający po wymaganiach przyniesionych przez profesora.

Zaskakuje mnie tą propozycją, jednak zgadzam się natychmiastowo, bo nie mam czasu na regularne korepetycje. Przecież nadal nadganiam grę na fortepianie, by za cztery miesiące zdać egzaminy.

Pracujemy przez okrągłą godzinę. Później ja idę do łazienki, a Charlie oznajmia, że zostaje w sali, by pracować dalej. Wychodzę na długi korytarz pełen krzątających się uczniów i idę do jednej z ładnie urządzonych łazienek, znajdujących się kilka pomieszczeń dalej. Popychając drzwi, już od progu słyszę dźwięki stłumionej rozmowy. Mijam dwie dziewczyny, na oko w moim wieku, które poprawiają makijaże przed nieskazitelnie czystymi lustrami, jednocześnie rozmawiając. Wchodzę do pierwszej kabiny. Nie ma papieru. Automatycznie chcę sięgnąć po chusteczki do plecaka, ale orientuję się, że przecież go nie mam, bo został w sali, oparty o nóżkę stolika. Mam nadzieję, że Charlie do tej pory nie ruszył się z miejsca i nie zostawił moich rzeczy na pastwę losu. Czym prędzej załatwiam swoje sprawy i zaraz jestem z powrotem na swoim miejscu.

— Nie ruszałeś się stąd nigdzie, prawda? — pytam, siadając na krzesełku i upewniam się, że moje rzeczy leżą w tym samym miejscu, co poprzednio. — Bo zostawiłam tutaj rzeczy i...

— Spokojnie, Luc, twój plecak nie dostał w tym czasie nóg — śmieje się Charlie, żując ostatnie kęsy kanapki, od której w powietrzu unosi się zapach szynki.

Unoszę brwi w lekkim zaskoczeniu. Luc? To też skądś znam. Cholerna pamięć.

— Czy tu w ogóle można jeść...? — pytam, zezując wzrokiem na profesora, który siedzi za swoim biurkiem, na dole, patrząc na studentów wzrokiem, który zdaje się mówić: „Nienawidzę was, wstrętne bachory".

Przełykam ślinę, posyłając Charliemu zaniepokojone spojrzenie.

— Masz tu majonez — informuję go, dotykając prawego kącika swoich ust. Chłopak ściera paćkę kciukiem, po czym wzrusza ramionami. Buja się beztrosko na krześle, dokańczając posiłek i lustrując wzrokiem kartki z naszym wypracowaniem.

— Koniec przerwy! — Przestraszona donośnym głosem starszego mężczyzny, podskakuję na krześle.

Odnajduję spojrzeniem profesora, który patrzy na coś — czy może raczej kogoś — obok mnie z nienawistnym wyrazem na bladej, pomarszczonej twarzy. Wąsko wykrojone usta, ukryte pod siwiejącą brodą, zaciska w wąską linię. Kiedy mam wrażenie, że huknie zaraz tym swoim basem, a Charlie i ja wylecimy z sali z jedynkami w dzienniku... Nic się nie dzieje. Maxfield odwraca się do nas plecami i oznajmia krótko:

— Czas, start!

— Nie wyrzucił nas... — mamroczę zaskoczona, odwracając się twarzą do chłopaka. On zaś wpatruje się w plecy starszego mężczyzny z pokerową miną.

— To mój stary. Nie może mnie wyrzucić, bo chce, żebym studiował i tak dalej...

— Naprawdę? — pytam z niedowierzaniem.

Chcę dodać, że jakoś nie widzę podobieństwa, ale zamykam buzię na kłódkę i dalej słucham chłopaka.

— Ta. Nie prosiłem go o to, by mnie tutaj zapisywał. Chciałem grać w barach, pubach, na ulicach. Ale on uparł się, odezwał się milusim głosem do tych, co trzeba... I jestem. — Znów wzrusza ramionami. Podaje mi długopis i książkę z zakreślonym fragmentem, który mam zacytować w naszej pracy.

— Chciałeś grać...? — dopytuję, chcąc zachęcić go, by rozwinął wypowiedź.

— Gram na gitarze akustycznej i elektrycznej. Tu i tam uzupełniam trochę fortepianem. A ty? Grasz na fortepianie?

— Tak, skąd wiesz? — Unoszę wzrok znad kartki, prostując się na krześle.

— Grzebałem ci w rzeczach, jak cię nie było — szczerzy się, wskazując na mój czarny plecak.

— Jasne. — Mrużę oczy, patrząc w jego kierunku. — A tak serio? — pytam, przygryzając dolną wargę, by powstrzymać śmiech.

— Czasem widuję cię w sali fortepianowej na drugim piętrze. Kilka razy byłem na zajęciach z fortepianu, na które ty też chodzisz.

— Och. Do Daquin?

Josette Daquin, czterdziestoletnia, wyrafinowana Francuzka, uczy nas fortepianu. Kawał nauczycielki. Gdybym miała przedstawić ją w jednym zdaniu przerażonym pierwszoroczniakom, powiedziałabym...

Mon chéri, ou travail ou à vue!

— Tak — zgadza się, kładąc nacisk na literę „a". — Strasznie wymagające babsko — mówi Charlie, kiwając głową, jakby wiedział, co myślę.

Nie schodzimy więcej z tematu wypracowania o początkach muzyki. Pracujemy przez kolejną godzinę, aż profesor oznajmia koniec zajęć i dodaje, że w piątek, podczas kolejnych dwóch godzin przedmiotu, będziemy kontynuować pracę.

Wychodzimy jako ostatni, bo Charlie instruuje mnie, gdzie w dwóch grubych zeszytach znajdę tematy potrzebne mi do poprawy oceny.

— Dzięki, Charlie — mówię, patrząc, jak zarzuca granatowy plecak na ramię, przygotowując się do wyjścia.

— Nie ma sprawy. Jakbyś miała jakieś pytania, złap mnie na korytarzu, czy coś.

Za progiem sali każdy z nas odchodzi w swoją stronę.

Ciekawy poranek? No pewnie!

Dzień był niezwykle wykańczający. Całe osiem godzin, z zaledwie półgodzinną przerwą na Starbucksa — taki dzień potrafi wykończyć człowieka. Daquin też nie oszczędzała resztek mojej energii. Przez ostatnie trzy godziny ćwiczyłam kilka utworów na czerwcowy egzamin. Nauczycielka uparła się, że wszystko musi być parfaitement. Jasne... Będzie, jeśli dożyję.

Idąc pustoszejącym korytarzem na parterze budynku, marzę o dobrym obiedzie, prysznicu i łóżku z ciepłą kołdrą. Zanim jednak dostanę to, czego pragnę, czeka mnie jeszcze spotkanie z Samem. Nie mogłam mu przecież odmówić, skoro wczoraj wieczorem napisał, że przyjeżdża i idziemy na „najlepszego burgera na świecie".

Burczy mi w brzuchu, przez co automatycznie chcę przyspieszyć, ale słysząc pierwsze akordy piosenki, zatrzymuję się w pół kroku przed małą salą teatralną. Rozlegają się pierwsze dźwięki melodii. Moje spojrzenie prześlizguje się po osobach na scenie. Przygarbiony basista ukrył się w najdalszym zakątku i wygląda, jakby wraz z muzyką odpłynął do innego świata. Dumna z siebie wokalistka o krótkich, prostych, pofarbowanych na czarno włosach, zaczyna śpiewać całkiem przyjemnym głosem.

A potem jest on.

Charlie. Charlie, który gra na gitarze i hipnotyzuje mnie swoim spojrzeniem, odkąd tylko wychyliłam się zza rogu. Odpowiednio dobranymi ruchami palców wygrywa melodię, nawet nie patrząc na instrument. Na jego twarzy gości pełen satysfakcji uśmiech. To on panuje nad muzyką, a nie ona nad nim.

Nie mogę uwolnić swoich kończyn z odrętwienia, które ogarnęło mnie nie wiadomo kiedy. Jakbym miała dostać ataku paniki, którego nie miałam od jakiegoś czasu. Muzyka uwięziła mnie w momencie, w którym rozpoznałam piosenkę. Ceglany mur odciął mi drogę ucieczki. Już nie znajduję się na korytarzu uniwersytetu; chmura wspomnień, która nazbierała się nad moją głową, wchłania mnie, zabierając ze sobą w przeszłość.

Już po mnie.

Kiedy sceny z pewnego wieczoru zaczynają przelatywać mi przed oczami, nie mam już dokąd uciec.

Światła Londynu lśniły z oddali blaskiem miliona gwiazd, prawie pod naszymi stopami. Dziwnie było oglądać ten widok, kiedy ponad nami, w bezkresnej przestrzeni, rozciągnięte było ciemne, granatowe niebo, z równie licznymi, jasnymi punkcikami. Człowiek miał wrażenie, że zarówno niebo, jak i ziemia należą do niego.

Wieczór był cudowny. Z imprezy przyjechaliśmy tutaj, na to wzgórze, któremu zawdzięczamy ten cudowny widok. Z samochodu wydobywały się dźwięki piosenki Katy Perry, a ja, oddychając świeżym powietrzem, nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko tu zostać.

You make me feel like I'm living a teenage dream

Byłam prawie pewna co do faktu, że nie wolno nam tu być. Kiedy tu jechaliśmy, nikt oprócz mnie nie zauważył chyba kilku leżących na ziemi desek, które kiedyś najpewniej były furtką. Nikt z nas nie przejmował się, że to pewnie własność prywatna. Ja też nie, dopóki nie wpadniemy w ewentualne tarapaty i rodzice nie będą musieli wyciągać mnie z izby zatrzymań, jak zdarzyło się raz... Czy dwa.

Zazwyczaj — choć nie zawsze — tam, gdzie był Jess, byłam i ja, a tam, gdzie Jess, tam kłopoty. Nieraz dostało mi się za zbyt dobrą zabawę i ucieczki z domu w środku nocy. Szłam za Jessem nawet w ogień i czasem zastanawiałam się czy to dobrze, czy źle. Pozbyłam się tych myśli w momencie, kiedy poczułam pod koszulką chłodne dłonie, sunące leniwie po ciepłej skórze mojego brzucha, w kierunku miejsca, w którym zaczynały się moje szorty.

The way you turn me on

I can't sleep

Let's run away and don't ever look back

Don't ever look back

Skutecznie wybudziłam się z transu. Przyspieszony oddech Jessa tańczący koło mojego ucha, a następnie wzdłuż szyi, omamił mnie na krótki moment... Bo ponad ramieniem chłopaka swoją obecność zamanifestowały dwie inne osoby, wyrażając niezadowolenie kilkoma wulgarnymi uwagami. Zniknęły mi z pola widzenia równie szybko, jak się pojawiły, jakby w ogóle ich tam nie było, a jednak nie czułam się komfortowo, wiedząc, że ktoś na nas patrzy.

— Jess, przestań — wyrzuciłam z siebie, opierając dłoń na jego torsie i tym samym automatycznie próbując go odtrącić. Nawet nie drgnął. Zaatakował moje usta, gryząc dolną wargę, by dostać się do środka. Pozwoliłam mu się pocałować, ale niezbyt długo, bo smakował znienawidzonym przeze mnie gorzkim piwem i ziołem, które rozsiewało nieprzyjemny, również gorzki posmak, jeszcze bardziej skłaniając mnie do tego, bym uwolniła się z uścisku chłopaka.

— Jess, jesteś najarany. Spadaj — wymamrotałam ostrym głosem w jego usta, na tyle wyraźnie, by mnie zrozumiał. Kiedy jego objęcia nieco się rozluźniły, opuściłam ręce, oparte wcześniej na wąskich biodrach chłopaka i pozwoliłam, by opadły luźno wzdłuż mojej sylwetki. Nie patrzyłam mu w twarz, lecz ponad jego ramię, na migoczące światła miasta, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu i rzucić się w pościel. Ta noc za bardzo mi się dłużyła. Nie lubiłam, gdy Jess wypalił o kilka jointów za dużo ani kiedy zbyt wiele wypił — nie czułam się przy nim wtedy bezpieczna.

— Aleś ty zadziorna — zaśmiał się gardłowo, muskając moje usta. Odepchnął się od maski samochodu, o który do tej pory opierał ręce, umieszczone po obydwu stronach mojej głowy. Nie odpowiadając, poprawiłam podciągniętą do góry koszulkę i schyliłam się po czerwoną bluzę, która wcześniej była szczelnie owinięta wokół moich bioder, ale spadła na suchy piach. Otrzepałam materiał i włożyłam na siebie ubranie, bo już dawno temu zaczęło robić się zimno i do tej pory walczyłam z gęsią skórką.

Pocierając ramiona w celu ogrzania się, zostawiłam za sobą Jessa, by powstrzymać jego przyjaciela od uprawiania seksu z przypadkową laską, tuż przed naszymi oczami. Nawet nie wiem kto to i jakim cudem trafiła do naszego samochodu.

— Wystarczy tego, nie sądzicie? — Para, pojękując z niezadowoleniem, odsunęła się od siebie. Przyjaciel Jessa posłał mi nienawistne spojrzenie spod kaptura wymiętej bluzy, na co ja przewróciłam tylko oczami, robiąc gest w kierunku samochodu. Bełkotał coś jeszcze pod nosem, zanim pociągnął smukłą blondynkę w kierunku tylnych siedzeń czarnego Jeepa.

— Jess, zgaś papierosa, wracamy do domu — poprosiłam, przechodząc obok niego, w kierunku siedzenia kierowcy. Ku mojemu zdziwieniu, nie zaprotestował. Rzucił niedopałek na ziemię i zdeptał go skórzanym butem.

Droga do domu była cicha. Bezimienna blondynka zasnęła, z policzkiem przyciśniętym do szyby, a Chase, wciąż zwiększając dystans między nim a dziewczyną, przesuwał się jak najdalej w przeciwnym kierunku. Najwyraźniej mu się znudziła.

Jess zasnął oparty o zagłówek, z słuchawkami wetkniętymi w uszy, wybudzając się co jakiś czas, by zapytać, gdzie jesteśmy.

Kiedy około trzeciej rano byliśmy już w Oksfordzie, podrzuciłam zaspaną parkę pod dom Chase'a, a ja, wraz z Jessem, pojechaliśmy do mnie. Najciszej, jak to możliwe, otworzyłam tylne drzwi, wpuszczając chłopaka przed sobą do ciemnej kuchni. Ostrzegłam Jessa przed śpiącymi niedaleko rodzicami i poprosiłam, by nie zapalał światła. Ledwie zdążyłam przekręcić zamek w drzwiach, by je zamknąć, a on wziął mnie za rękę i poprowadził w górę po schodach.

My heart stops when you look at me

Just one touch

Now baby, I believe this is real

Dopiero, gdy byliśmy już w moim pokoju, mogłam zapalić lampkę koło łóżka. Jess zaczął powolnymi ruchami zdejmować swoje ciuchy, a ja ściągnęłam trampki i skarpetki. W łazience, połączonej z moją sypialnią, umyłam zęby i ochlapałam twarz wodą. Wróciłam do pokoju w majtkach i koszulce, nawet nie zawracając sobie głowy prysznicem. Kolorowy koc, okrywający wcześniej śnieżnobiałą pościel, został przerzucony niedbale przez oparcie krzesła, a ozdobne poduszki walały się po podłodze razem z ubraniami chłopaka, który odrzucając kołdrę, kładł się do łóżka.

— Dobranoc — szepnęłam, gasząc światło. Wślizgnęłam się na wolne miejsce, czując, jak moje ciało rozluźnia się pod wpływem dotyku chłodnej pościeli. Położyłam się twarzą do Jessa, którego spojrzenie przemknęło po mojej twarzy z nieodgadnionym wyrazem. Jedną rękę ułożył płasko pod poduszką, a drugą wyciągnął w moją stronę, by założyć mi za ucho kilka zbłąkanych kosmyków.

— Kocham cię — powiedziałam cicho, przytrzymując jego rękę przy sobie, kiedy chciał ją zabrać. Przysuwając się do źródła ciepła, jakim było jego ciało, splotłam nasze nogi. Dostrzegłam jeszcze w ciemności jego uśmiech, ale nie usłyszałam odpowiedzi, bo odpłynęłam wtulona w poduszkę.

I finally found you, my missing puzzle piece

I'm complete

Dopiero w chwili, gdy wpadam na jakiegoś studenta, a on/ona (nie wiem, nie patrzę) krzyczy, żebym uważała, wracam powoli do rzeczywistości, zaskoczona siłą tego wspomnienia. Wystarczyło jedynie kilka dźwięków piosenki i parę słów wyśpiewanych przez wokalistkę na scenie, żebym znikła, zapadła się, utonęła w przeszłości. Kolejne, co widzę, wybudzając się z transu, to spojrzenie Charliego, który — niespodzianka! — znów patrzy na mnie badawczo, jakby przyszpilał mnie do ściany. Czeka. A potem... Uśmiecha się.

Raz zachowywał się całkiem normalnie i sprawiał dobre wrażenie, a innym razem (jak teraz) miał minę z serii „jestem lekko popaprany!" — jakby wypisał te trzy słowa na czole, czerwonym markerem, z wyszczególnieniem wykrzyknika na końcu.

Orientując się, że mam gęsią skórkę — i to wcale nie z zimna — wycofuję się kilka kroków i uwalniając się od jego szalonych tęczówek, obracam się w kierunku schodów. Nie oglądam się za siebie, dopóki nie docieram do czarnego Jeepa Sama, z nim samym opartym o maskę i czekającym z otwartymi ramionami.

— Wszystko w porządku?

— Nie bardzo...



(franc.) Kochanie, albo pracujesz, albo do widzenia!

Idealnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top