Rozdział 17
Rozdział 17.
„Jednak istnieje wiele rodzajów miłości: uczucia łączące rodzeństwo, rodziców i dzieci, małżonków i kochanków są zupełnie inne, podobnie jak różne kolory są częścią tej samej tęczy."
— Santa Montefiore
Catherine
Will i ja nie zawsze dobrze się dogadywaliśmy. Gdy byliśmy dziećmi, uwielbiał stroić sobie ze mnie żarty. Czasem nie wiedział, kiedy przestać; chodzi mi o to, że każde z nas powinno wiedzieć, jak daleko może się posunąć — żarty nie są wyjątkiem. Wszystko ma granice. Co zrobiłam, kiedy miałam już dość? Powiedziałam mu wprost, że sprawia mi to przykrość, ucinając tym samym jego durne komentarze na temat ubrań, które nosze, rzeczy, które jem czy muzyki, której słucham.
Później było już znacznie lepiej. Dzieliliśmy się opieką nad Lucy, ustalaliśmy wspólnie, jaki program telewizyjny będzie leciał w dany piątek wieczorem. Kłótnie między nami stały się rzadsze. Od tej pory zamiast utrudniać życie sobie nawzajem, utrudnialiśmy je wspólnie innym. Idealna filozofia dzieci, czyż nie?
Gdy Will poszedł do szkoły, tak naprawdę nie zmieniło się zbyt wiele. Nadal spędzaliśmy ze sobą czas. Mój brat, wraz z rozpoczęciem edukacji, zaczął grać w piłkę nożną. Dostał się do szkolnej drużyny. Byłam na jego pierwszym meczu, później kolejnym i kolejnym. Tak bardzo mi się podobało, że poprosiłam Willa, by w wolnych chwilach uczył mnie grać. Grywaliśmy jeden na jednego, na podwórku za domem. Ku uciesze mojego brata, kiedy po dwóch latach sama poszłam do szkoły, dostałam się do damskiej drużyny piłkarskiej na pozycję pierwszego rozgrywającego.
Do teraz jestem wdzięczna bratu za nauczenie mnie grać. Dzięki temu będę mogła delektować się miną Tommy'ego, kiedy w końcu powiem mu, że doskonale wiem, co dzieje się na boisku i wcale nie musi mi tego tłumaczyć. Powstrzymywałam się jednak przez całą grę, widząc, z jakim entuzjazmem komentuje jakiś manewr i jak szaleje wraz z tłumem, gdy jego drużyna jest bliska strzelenia gola.
Któregoś dnia, kiedy byliśmy na spacerze, Thomas stwierdził, że bardzo tęskni za grą, po czym zapytał, czy nie miałabym ochoty wybrać się z nim na mecz. Nie jest teraz zdolny do tego, by wrócić do zawodu i jedyne, co może robić, to oglądanie meczów swoich podopiecznych lub drużyny, do której należy. Spotkanie zakończyło się wynikiem 2:1. Mewy z Brighton pokonały Doncaster Rovers, choć przez znaczną część pierwszej połowy utrzymywał się remis.
— Widziałaś to dośrodkowanie? Cudowny gol w ostatniej minucie! — Thomas pokręcił głową, jakby nie dowierzał.
Przeczekaliśmy tłumy, które w biało-niebieskich barwach swojego klubu wylewały się falą z ogromnego stadionu w kierunku wyjścia. Chcieliśmy podejść do piłkarzy i im pogratulować. To był głównie mój pomysł, podczas gdy Tom znajdował znajdował miliony powodów, by nie podejść do całego tego towarzystwa, które wiwatowało teraz głośno, przybijając piątki i żółwiki przechodzącym obok kibicom, z tym samym euforycznym wyrazem twarzy. Mimo dalszych sprzeciwów chłopaka, wzięłam go pod rękę i powoli skierowaliśmy się ku rozświetlonemu jasnymi reflektorami boisku.
— Cześć, Tommy! Jak leci?
— Hej, miło cię widzieć. Jak noga?
— Tom, chłopie, żyjesz ty jeszcze?
Kiedy podeszliśmy bliżej, zewsząd otoczyły nas głosy członków zespołu. Byli naprawdę uradowani widokiem kolegi, co i rusz ktoś poklepywał go po plecach, pytając o zdrowie. Instynktownie cofnęłam się o dwa kroki, pozwalając, by Thomas przejął kontrolę nad sytuacją. Po serii licznych powitań i zapewnień, że wszystko jest w porządku, chłopcy zaczęli gawędzić, a ja poczułam się trochę nie na miejscu. Z zażenowanym uśmiechem przyklejonym do twarzy — na wypadek, gdyby któryś z panów zerknął w moją stronę — zaczęłam uciekać wzrokiem w stronę dachu stadionu, a właściwie jego braku. Gęste, ciemne chmury przysłoniły skrawki błękitnego nieba, miałam nadzieję, że się nie rozpada.
Poczułam, że ktoś pociąga mnie za nadgarstek, więc oderwałam wzrok od nieba.
— To jest Catherine. Moja przyjaciółka. Bardzo dużo dla mnie zrobiła, kiedy urządziłem sobie nogę.
Kiwnęłam krótko głową, a już chwilę później kilka rąk powędrowało w moim kierunku, by się przywitać.
— Miło mi — szepnęłam ledwie słyszalnie, otumianiona ludzką klatką, w której mnie zamknięto.
— To są Cory, Saul, Dean i Andy. — Tommy wskazywał kolejno na poszczególnych chłopaków, a oni odpowiadali mi uśmiechem bądź też przyjaznym „hej". — Reszta chłopaków już się zmyła?
— Tak. Zgaduję, że świętują w szatni, siorbiąc wodę z butelek — zaśmiał się rudowłosy chłopak stojący obok mnie.
— A więc, Catherine, przyjaciółko Thomasa, lubisz piłkę nożną? — zapytał inny, o hebanowych włosach i oczach czarnych jak węgiel. Jego uśmiech jest tak zaraźliwy, że nie mogę się powstrzymać, by nie zrobić tego samego.
— Najbardziej na świecie!
Kiedy wyjechaliśmy spod stadionu, zaczęło się już ściemniać. Thomas stwierdził, że kiedyś musi zacząć wprawiać w ruch swoją poszkodowaną nogę i pokierował mnie w stronę plaży. Prosił mnie o to spotkanie wiele razy. Tłumaczył się, że chce mi w ten sposób podziękować za kilkutygodniową opiekę. Nawet argument „to moja praca" nie zmienił jego nastawienia. Jak zawsze robi to, co umie robić tylko on: zaknebluje ci usta skutecznymi argumentami, żebyś nie mógł się sprzeciwić i dopnie swego. Uwielbiam plaże, dlatego nie protestuję, żeby zabrał mnie do domu. Skoro już tu jestem, spacer nie zaszkodzi.
Brighton to jedno z najbardziej znanych miasteczek turystycznych w Anglii, oferujące różne atrakcje, w tym morze.
— Kina, kafejki, stadion, teatr i miliony sklepików z pamiątkami. Istne niebo dla turystów. — Tak Tom ocenił miasto, w którym mieszka, jak się dowiedziałam, prawie od czasu ukończenia liceum.
— Więc... Co robiłeś po szkole? — zapytałam, marszcząc brwi po tym, jak kątem oka uchwyciłam jego zaskoczony wyraz twarzy. Tom zmierzwił brązową czuprynę, wprawiając swoje włosy w jeszcze gorszy nieład, smagany wcześniej wiatrem.
— Byłem tu i tam... — odparł wymijająco, patrząc na swoje stopy spowalniane przez piasek.
— Rozumiem. — Właściwie nie rozumiem, ale nie będę się spierać. — Chodźmy tam, gdzie piasek jest bardziej ubity. — Mój głos był stłumiony przez fale, lecz Thomas mnie usłyszał i rozjaśniając się nieco, podążył ku wodzie.
— Jak tam twoja rodzina? Wiem na pewno, że Lucy się układa — uśmiechnął się, wspominając ją. Była dla niego jak młodsza siostra, której nigdy nie miał.
Zaczęłam opowiadać także o rodzicach. O mamie, która oczywiście ma się dobrze i już od kilku lat prowadzi swoją wymarzoną za młodu kwiaciarnię. O ojcu, który wciąż zaszyty w domu pośród książek tworzy własne. O Williamie, jednym z najlepszych prawników w Londynie. Zdałam sobie sprawę, że musielibyśmy rozmawiać przez co najmniej tydzień non stop, bym chociaż po części przekazała mu to, co faktycznie chciałam powiedzieć.
Kiedy skończyłam kolejny temat, dotyczący moich studiów, zdałam sobie sprawę, że Thomas przez cały ten czas zachowywał się jak nieobecny. Patrzył w dal, jakby szukał słońca, które znikło z nieba wieki temu.
— Wszystko w porządku? — zapytałam, delikatnie obracając jego twarz ku sobie. Zmartwiłam się, myśląc, że gorzej się poczuł. Otrzymałam jednak krótką, twierdzącą odpowiedź i trochę wymuszony uśmiech. Wkrótce sama zamilkłam.
Dryfując we własnych myślach, stawiałam krok za krokiem, omijając drobne muszelki na beżowym piasku. Przełknęłam głośno ślinę, chcąc zadać kolejne pytanie.
— Czy wiesz, co z Elizabeth? — Wspomnienia pochłonęły mnie całą i wydaje mi się, że wstrzymałam oddech, czekając na odpowiedź.
Nie mogłam powstrzymać tej części mnie, która zastanawiała się, co dzieje się z moją przyjaciółką z dzieciństwa. Byłyśmy nierozłączne od przedszkolnych lat. Nasze matki znały się z pracy, poza tym mieszkałyśmy obok siebie, więc często bawiłyśmy się razem, kiedy nasze mamy godzinami siedziały przy kawie, nawijając w nieskończoność. Choć bardzo się od siebie różniłyśmy, starałyśmy się akceptować te różnice. Każda z nas wiedziała chyba, że idealna przyjaźń nie istnieje, gdyż nie ma na świecie dwóch takich samych osób. Na placu zabaw ona wolała karuzelę, a ja huśtawkę. W szkole — Liz angielski, ja biologię. Ona blondynów, ja brunetów. Lizzy lody, a ja ciastka.
Teraz myślę, że wszelkie różnice między osobami są nieuniknione i przeważnie te cechy po prostu czynią nas sobą. Choć czasem było nam się ciężko dogadać, nie chciałam nigdy w życiu stracić Lizzy...
Ostatni dzień liceum. Drzwi otwarte na świat. Wolność wyboru i możliwości. Zanim każde z nas rozejdzie się, przysłowiowo, w swoje strony, przychodzi czas pożegnań, najtrudniejszy moment ze wszystkich. Oczywiście nie mam na myśli pożegnań z nauczycielami, one już się odbyły. Ceremonia trwała ponad dwie godziny i każdy z nas niemal przyrósł do siedzenia. Nie będziemy tęsknić za wiecznie zmęczonymi swoją pracą i niezadowolonymi z życia nauczycielami.
— Dyrektor nieźle truł, co nie?
— Zdecydowanie — przytaknęłam ze śmiechem, patrząc, jak Lizzy posyła budynkowi szkoły spojrzenie pełne nienawiści. — Jeszcze za tym zatęsknisz — zapewniam przyjaciółkę, poklepując ją lekko po ramieniu. W odpowiedzi otrzymuję pogardliwe prychnięcie i sarkastyczne spojrzenie brązowych oczu.
— Chyba żartujesz... — Bierze za rękę Thomasa i wspinając się na palcach, daje mu całusa w policzek. Brunet, choć jest pogrążony w konwersacji ze swoim przyjacielem, Stu, odpowiada na ten gest ciepłym uśmiechem.
Odwracam wzrok, oplatając się ramionami. Idę chodnikiem, przyglądając się przejeżdżającym samochodom i rodzicom, którzy wypuszczają swoje pociechy z domów. Ubrane w schludne mundurki dzieci zeskakują radośnie ze schodków, kierując się do pobliskiej podstawówki na rozdanie świadectw. Patrzę na swój dokument, schowany bezpiecznie w ciemnoczerwonej teczce z herbem szkoły West High. Inicjały instytucji są wygrawerowane artystycznie zawiniętymi, złotymi literami. Emblemat dookoła zdobią liście laurowe, w tym samym kolorze, co napis. Niezbyt oryginalne. Przed tymi dziećmi jeszcze wiele trudu, zanim zdobędą świadectwo takie, jak to.
Nawet nie zauważam, kiedy docieramy do skrzyżowania. Tu się żegnamy. Thomas żegna się ze Stu solidnym klepnięciem w plecy, obiecując, że zadzwoni wieczorem. Mają dziś jechać na imprezę z okazji ukończenia szkoły. Tylko Tom ma prawko, więc wcieli się w rolę szofera. Nie wybieram się na tę balangę, ponieważ dziś jedziemy całą rodziną na wakacje do Włoch. Jestem już spakowana i pełna nadziei na udane wakacje, nie ma mowy o zmianie planów. Macham z małym opóźnieniem do oddalającego się Stu, a następnie ściskam na pożegnanie Thomasa. Stoimy objęci nieco dłużej niż powinniśmy.
— Trzymaj się, Kitty-Cat — mówi Tom, a po obu stronach jego ust czai się perfidny uśmieszek. Trącam go w ramię. Mocno. Zawsze powtarzam, że nie lubię, kiedy mnie tak nazywa.
Patrząc przez ramię na przyjaciółkę, ogarnia mnie wstyd i melancholia. Jej wyraz twarzy nie mówi nic, bo Liz jest jak zwykle szeroko uśmiechnięta, lecz oczy... Oczy zdają się szeptać: „Ja wiem wszystko". Automatycznie puszczam Toma. Cofa się o krok i składa jeszcze krótki pocałunek na ustach Elizabeth, przesuwając palcami po jej szyi, po czym puszcza ją. Macha po raz ostatni, odchodząc w kierunku granatowego samochodu stojącego na chodniku. Zostałyśmy tylko Liz i ja, przypatrując się sobie przez moment. Następnie wybuchamy śmiechem i płaczem jednocześnie. Ona zostaje tu, a ja wyjeżdżam na całe wakacje. Będę tęsknić za naszymi piątkowymi wieczorami, które spędzałyśmy u siebie nawzajem, oglądając filmy i wyjadając z szafek ciastka z nadzieniem czekoladowym. Nie zapomnę tych nocy, kiedy, jeszcze całkiem niedawno, wykradałyśmy wino z piwniczki moich rodziców ani tych momentów, kiedy, leżąc w butach na łóżku, wyklinałyśmy durnych nauczycieli, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie. Te momenty wróciły i zlały się w jedno uczucie, skutkujące płaczem. Czuję, że łzy Lizzy moczą moją ulubioną koszulkę, jakby czuła to samo, co ja. Wybaczam jej ewentualne plamy po tuszu do rzęs na moim ubraniu i delektuję się jej bliskością. Nie wiem dlaczego, ale w objęciach przyjaciółki zawsze od razu czułam się pewniejsza. Za każdym razem otulała mnie jej uspokajająca aura. Teraz też. Zaciskam ramiona wokół niej po raz ostatni i puszczam.
— Masz chusteczkę? — pyta, pociągając nosem. Kręcę przecząco głową. — Cholercia. — Krzywi się, wyciera oczy i policzki, po których ciemnymi strumieniami spływa makijaż, a następnie wypluwa kilka krótkich blond kosmyków z ust, odgarniając je z pola widzenia z wkurzonym wyrazem twarzy. Ponownie próbuje pozbyć się ciemnych smug roztrzęsionymi, chudymi dłońmi, ale to tylko pogarsza sprawę. Śmieję się, patrząc na jej zmagania.
— Może Tommy ma w samochodzie — myśli na głos, wzruszając ramionami. — Zadzwonię, okej? — zakłada mi kosmyk włosów za ucho, patrząc smutno, jakby wiedziała coś, czego nie wiem ja.
— Okej — odpowiadam nieco zbita z tropu.
Nigdy nie zadzwoniła. A ja prawie każdego dnia zastanawiam się dlaczego. Kiedy wróciłam z wakacji, numer jej komórki był nieaktualny, a u Toma miesiącami włączała się poczta głosowa. Znikli jednocześnie, nie mówiąc ani słowa swoim rodzicom. I mnie. Zwłaszcza mnie.
— Och, Catherine... Ona nie żyje.
Wydawało mi się, że już wcześniej zaparło mi dech w piersiach. Znacie to dziwne uczucie, towarzyszące strachowi? Złudzenie, że ktoś właśnie uderzył was pięścią w brzuch, zagłębiając rękę aż po wasze wnętrze. To ono naprawdę odebrało mi oddech. Nie rozpłakałam się tak gwałtownie i głośno od dzieciństwa. Szum fal zdawał się teraz niezwykle irytujący, tak samo, jak ramiona Thomasa, oplatające mnie niczym zaciskające się pnącza. Chciałabym zostać sama... Czułam się trochę jak w innej rzeczywistości, nie dowierzając tej informacji. Przecież to takie nierealne. Pnącza rozluźniają się, zostawiając mnie na łasce wiatru, który wciąż huczy i huczy.
— Cześć, mamo... Ze znajomą. Która jest godzina? Co...? Nie słyszę cię. Źle z nią? Już jedziemy. — Thomas zamyka klapkę telefonu. Patrzy na mnie z bólem wymalowanym w oczach, odgarniając mi włosy z twarzy. — Wiem, że to nie najlepszy moment, ale musisz gdzieś ze mną pojechać.
Bez protestu pozwalam zaprowadzić się do samochodu. Całą drogę milczę, ocierając łzy rękawem i niemal smarkając w bawełniany płaszcz, przyciskam policzek do chłodnej szyby.
To jakiś koszmar.
To jakiś koszmar.
To jakiś koszmar.
To jakiś koszmar.
Zbudź się!
Powtarzam to jak mantrę przez następne dziesięć minut, póki nie wjeżdżamy na podjazd dwupiętrowego domku pokrytego kremowym sidingiem. Thomas wyłącza silnik samochodu i opiera się ciężko na siedzeniu kierowcy.
— Tu mieszkam — mówi, zwracając oczy w stronę budynku. Puszczam jego wypowiedź mimo uszu, bawiąc się skrawkiem materiału mojego płaszcza. Tom obchodzi w tym czasie swojego SUV-a i otwiera mi drzwi. Wychodzę. Idziemy po trzech drewnianych schodkach, przechodzimy tuż nad dwoma białymi filarami, które wspierają drugie piętro rezydencji i stajemy przed drzwiami z ciemnego drewna. Dziwię się jednak, kiedy ich nie otwiera. Dłoń Toma zawisa przez chwilę w powietrzu, tuż przy klamce, po czym opada sztywno wzdłuż tułowia. Odwraca się w moim kierunku i patrzy na mnie przeciągle. Zanim się odzywa, wygląda, jakby nad czymś debatował.
— Zanim to... — zaczyna, wykonując gest w powietrzu pomiędzy nami — Przeobrazi się w coś poważniejszego, musisz wiedzieć kilka rzeczy.
Zaintrygował mnie tym wyznaniem. Kiedy widzę, że jego wzrok, skierowany cały czas na mnie, jest bardzo niepewny, kiwam krótko głową i uśmiecham się słabo. Nie, żebym teraz i wcześniej miała jeszcze nadzieję, prawda...?
— Dobrze. Prowadź... — Kiedy tylko przekraczam próg, ogarnia mnie niesamowite ciepło, które sprawia, że chcę natychmiast zdjąć płaszcz. Do moich nozdrzy dociera zapach obiadu z kuchni znajdującej się tuż za rogiem. Rozglądam się po ścianach przedpokoju, na których widnieją zdjęcia natury i ręcznie namalowane, dziecięce obrazki. Mam nadzieję, że nie zostały one wykonane przez...
— Chodź, tędy. — Chłopak zaprasza mnie gestem w głąb domu.
Mijamy kuchnię i ogromny salon z dużą, granatową sofą, czarnym dywanem i stołem obiadowym stojącym obok rozpościerającego się na pół ściany okna. Thomas, ściągając kurtkę, kuśtyka na górę. Automatycznie chwytam go za ramię, by trochę mu pomóc. Rzuca odzienie wierzchnie na śnieżnobiałą poręcz schodów i prowadzi mnie wzdłuż niewielkiego korytarza. Skręcamy w prawo, w kierunku pary drzwi obok siebie. Pierwsza rzecz, na której skupiam swój wzrok, wchodząc do pokoju, to ogromny kominek z białego marmuru. Druga to ogień tańczący spokojnego walca, pożerający powoli drewno ustawione w piramidkę. Trzecia, ściana nad kominkiem, pełna zdjęć w wymyślnych ramkach. Czwarta...
— Mamo, nie wiem, czy pamiętasz Catherine... Byliśmy właśnie na spacerze, kiedy zadzwoniłaś... Tak... Nie. Czy już z nią lepiej? Catherine?
Nie chciałam patrzeć w oczy kobiety, którą dostrzegłam kątem oka, wchodząc do pomieszczenia. Nie chciałam też skupić wzroku na łóżku w lewym rogu pokoju. Czuję uścisk na moim ramieniu, nie mocny, ale stanowczy.
— Catherine? — pytanie pada ponownie, w nalegającym tonie.
Nie zachowuj się jak dziecko, upominam się w myślach, zaciskając pięści. Zmuszam się, by spojrzeć na kobietę. Ku mojemu zdziwieniu, nie patrzy na mnie dziwnie ani z dezaprobatą. Bada mnie ostrożnym wzrokiem, jakby wiedziała, że jestem na granicy i w każdej chwili mogę stąd uciec. Napotykam jej oczy, identycznej barwy jak oczy Tommy'ego. Odgarnia zbłąkany kosmyk włosów sprzed twarzy, przerywając szydełkowanie. Gdy podnosi się z białego fotela w kwieciste wzory i w dwie sekundy znajduje się przede mną, przychodzi mi na myśl, że jest bardzo drobnej budowy. Studiuję rysy jej twarzy, nieco wyostrzone przez wiek. Dostrzegam, że oczy są, jak zawsze, spokojne i pełne akceptacji dla świata. Drobny nos, malinowe usta wiecznie uniesione w lekkim uśmiechu, włosy o ton jaśniejsze niż jej syna.
— Pani Michaels. — Kiwam głową, nie będąc pewna tego, co powinnam zrobić.
Czy to nie dziwne, że jej syn nagle przyprowadza znajomą z dzieciństwa, jakby wcale nie minęło dziesięć lat?
— Miło panią znów widzieć — dodaję, nie chcąc być nieuprzejma.
— Catherine... Cieszę się, że jesteś — odpowiada na powitanie. Wpadam w jej uścisk, na który w zdziwieniu niemal zapominam odpowiedzieć. Owijam ramiona wokół matki Toma. Czym ja się stresuję? Mrugam powiekami, odganiając wilgoć z oczu. Poklepuję ją niezręcznie po plecach i rozluźniam uścisk.
— Mamo... — odzywa się ponaglająco chłopak. Mama Tommy'ego odskakuje ode mnie, jakby nagle przypomniała sobie o jego obecności.
— Tak, przepraszam. Po prostu... — urywa i uśmiecha się, kręcąc głową, jakby nie dowierdzała, że naprawdę tu jestem. Poprawiony wcześniej kosmyk włosów ucieka znowu z jej nieuporządkowanego koka i przytula się do policzka. — Macie sobie pewnie wiele do... wyjaśnienia. — Zezuje w kierunku łóżka. — Zrobię herbatę.
Po chwili już jej nie ma.
— Jest ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić. — Przechodzimy przez pokój, a ja prawie potykam się o kilka zabawek. Niepewnie stawiam stopę do tyłu i strącam budowlę z drewnianych klocków. Krzywię się, patrząc przepraszająco na Toma, a on śmieje się i zbiera klocki spod moich stóp.
Wiem już, kogo poznam, myślę, przypominając sobie liczne rysunki zdobiące ściany domu. Nowa fala smutku zalewa mnie od stóp do głów, wciągam nerwowo powietrze.
Podchodzimy do łóżka, w którym, pod czerwoną kołdrą, leży zwinięta w kłębek blondwłosa dziewczynka. Jej zarumieniona w gorączce twarz jest zwrócona ku nam. Śpi głębokim snem, wygląda spokojnie i niewinnie. Jest na tyle mała, że nie może być siostrą Toma, zresztą biedny pan Michaels od dawna nie żyje. O ile wiem, pani Michaels nigdy nie wyszła ponownie za mąż. Gdyby tak było, na pewno poznałabym dzisiaj tego szczęściarza... O czym ja w ogóle mówię?
— To moja córka — mówi Tommy, patrząc na dziecko z ojcowską dumą.
Wstrzymując oddech, kieruję uśmiech w stronę Toma. Wyszedł z tego raczej grymas, bo jego niepewne spojrzenie powraca ze zdwojoną siłą, jakby żałował, że mnie tu przyprowadził. Opanowuję roztrzęsione dłonie, krzyżując ręce na piersiach. Nie chcę, żeby żałował. Nieważne, jak pogmatwana jest ta sytuacja, doceniam jego szczerość i usilnie staram się opanować rozszalałe emocje oraz wirujące w mojej głowie pytania.
— Jest piękna — przyznaję cicho, ze słodko-kwaśnym wyrazem twarzy.
Co to oznacza...? Gdzie jest jej matka? Rozrzucam pytania po swoim zdezorientowanym umyśle.
— Ma na imię Iris.
— To śliczne imię — szepczę, przeciągając powoli każde słowo, po czym, nie mogąc powstrzymywać już swojej ciekawości i chęci poznania prawdy, zadaję pytanie, które chwilę temu zaczęło mi krążyć po głowie. — Tom, ile ona ma lat?
Nie spuszczam wzroku z chłopaka, który siada w nogach łóżka, chowając twarz w dłoniach. Kucam przed nim, oczekując odpowiedzi, która niewątpliwie mi się należy. Skoro już tu jestem, muszę wiedzieć. Skoro Tom chce mi złamać serce do końca i po raz drugi, niech to zrobi, żebym mogła już stąd wyjść i żyć dalej. Jak dawniej.
Daleko od niego.
— Dziesięć.
Thomas i ja nie widzieliśmy się od czasów liceum. Znikł, Ona też... Jej litościwy wzrok, kiedy żegnała się ze mną ostatniego dnia szkoły... Blondwłosa, dziesięcioletnia dziewczynka przede mną... Łączę prędko wszystkie informacje i już wiem.
— To dziecko... — zaczynam, kładąc dłonie na kolanach Thomasa. — To dziecko twoje i Elizabeth.
Tom ledwie zauważalnie kiwa głową i zaczyna szlochać. Czuję się całkiem odrętwiała, ale zmuszam swoje ręce do ruchu, unosząc je do twarzy chłopaka. Chwytam jego dłonie i zamykając je w swoich, opuszczam w dół. Widząc ból wykrzywiający jego twarz, obecny w zaczerwienionych oczach, które kompletnie zatraciły błękitną barwę, miażdżący jego postawną sylwetkę do tego stopnia, że zdaje się kurczyć, wiem, że śmierć mojej przyjaciółki nie była przypadkowa i mocno odcisnęła piętno na tej rodzinie.
— Umarła przy porodzie? — pytam, wycierając ze swojego policzka pojedynczą łzę, będącą zwiastunem tysiąca kolejnych. Czuję pustkę w sercu. I rozczarowanie. Ale nie chcę, by cierpiał...
Gardło ściska mi się w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Tak.
Jakim cudem ten dzień przemienił się z cudownego w beznadziejny? Zadaję sobie to pytanie w myślach raz po raz, tuląc rozpadającego się na drobne kawałki chłopaka koło mnie.
— Tak mi przykro, Tommy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top