Rozdział 15
Rozdział 15.
„Kiedyś myślałam, że szczęście składa się ze skrupulatnie odliczonych sekund. Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że wystarczy szczypta optymizmu, żeby zawiesić je w nieskończoności."
— Martyna Senator
Lucy
Stojąc wieki przed lodówką, jak głupek, zastanawiam się, co zrobić na obiad. Kiedy wiem, że niczego dobrego nie wymyślę, zabieram się za rozpakowywanie toreb z zakupami. Kupiłam trochę jedzenia, składniki do szarlotki, którą zamierzam upiec jutro, no i czekoladki marcepanowe. Luna będzie tu lada moment, a ja nie miałam w domu niczego słodkiego, więc skoczyłam do spożywczego naprzeciwko apartamentowca. Czemu czekoladki marcepanowe? Luna uwielbia marcepan. Przekonała się do niego, kiedy upiekłam tort marcepanowy na urodziny Anastasii w kwietniu zeszłego roku. Objadła się tak, że przez co najmniej godzinę nie ruszała się z kanapy w salonie. Przyrzekła sobie, że już nigdy więcej nie rzuci się na jedzenie, choćby umierała z głodu.
Ze wspomnieniem smacznego tortu, mnóstwa małych i dużych gości oraz ogólnie udanego dnia, udaję się do salonu z bombonierką czekoladek w jednej ręce i butelką białego wina w drugiej. Kiedy opadam na ogromną, kremową sofę ze skóry, słyszę przekręcanie kluczy w zamku.
— Lucy?! Jesteś? — ćwierka Luna, zatrzaskując za sobą drzwi.
— W salonie! — odpowiadam głośno.
Słyszę, jak skopuje buty i ściąga kurtkę. Usadawiam się wygodniej na sofie, podkładając sobe pod głowę czerwoną poduszkę.
— Hej. — Mimo że jej nie widzę, macham energicznie zza oparcia sofy. Przybija mi piątkę, podśpiewując sobie pod nosem jakąś melodię, której nie rozpoznaję.
Stawia przede mną dwie foliowe torby, z których wydobywa się smakowity zapach kurczaka i warzyw. Czy czytanie komuś w myślach jest jednak możliwe...?
— Co ty taka w skowronkach? — pytam, mocując się z przezroczystą folią, w którą opakowane są słodycze. Kiedy udaje mi się ją zerwać, kładę czekoladki obok toreb z jedzeniem, na dębowym stoliku do kawy stojącym przed sofą.
Dziewczyna uśmiecha się tajemniczo, ale nic nie mówi. Związuje swoje długie, ciemne włosy w kok na czubku głowy i nadal milcząc, obchodzi mebel dookoła. Unosi moje nogi, siada i kładzie je sobie na udach. Szczerzy się do kominka, nadal nie patrząc mi w oczy.
— No więc? — zadaję pytanie po raz setny. Nie bardzo wiem, czego spodziewać się po tej minie, ale sama przyłapuję się na szerokim uśmiechu. Macha mi dłonią przed oczami i kiedy już mam ochotę na nią krzyknąć, dostrzegam, że to, co w rzeczywistości chce mi pokazać, to brylantowy pierścionek na jej serdecznym palcu.
— Nie! — piszczę jak mała dziewczynka, podnosząc się gwałtownie z jej dłonią w mojej dłoni.
Luna i Kai byli razem już od kilku dobrych lat. Spodziewałam się tego, ale nie w najbliższym czasie. To takie cudowne...
— Taaak! — odpowiada, przeciągając teatralnie. Doskakuje do mnie i zamyka we wręcz duszącym uścisku.
— Jak? — pytam z niedowierzaniem.
— Kai zrobił mi niespodziankę. Wziął samolot last minute i przyleciał dzisiaj nad ranem. Wyobrażasz to sobie? Zwlekam się rano z łóżka, a tu on, śpiący w moim fotelu. Wyszliśmy na spacer, był jakoś dziwnie milczący i wcale nie wyjaśnił, dlaczego pojawił się tak nagle. Ja nawijam o zbliżających się egzaminach ze skrzypiec, a on nagle pada przede mną na kolana!
— To cudownie... Wspaniale, tak się cieszę! — Opadam z powrotem na poduszkę, wyobrażając sobie już niezapomniane wesele Kaia i Luny, na jednej z hawajskich plaż, tak daleko od miejsca, w którym jesteśmy teraz.
— Ja też — mówi, wzdychając głęboko. Wydaje się mocno zamyślona i przez chwilę jej twarz przybiera nieczęsty u niej neutralny wyraz. Zwykle jest taka roześmiana... Wygląda to, jakby samo słońce posyłało całusy z nieba, uśmiechając się przy tym beztrosko. Trącam ją w ramię.
— Co robimy? — zerkam sugestywnym wzrokiem na jedzenie, które przyniosła. Posyłam w przestrzeń głupkowaty uśmiech, kiedy przyjaciółka wstaje, strącając moje nogi, po czym zabiera się za rozkładanie potrawek z kurczaka na talerze, które przyniosła wcześniej.
— Jemy — odpowiada wesołym głosem, ruszając do kuchni po sztućce.
W międzyczasie podnoszę się z kanapy i idę do niewielkiego barku stojącego w rogu koło okna. Wyjmuję dwa kieliszki do wina i zamykam barek na mały, metalowy kluczyk, nie wyjmując go. Po chwili siadamy po turecku na miękkim dywanie i zabieramy się za jedzenie. Rozmawiamy dużo i długo, aż w końcu zupełnie tracimy poczucie czasu.
— Która godzina? — pyta Luna, sięgając po swój kieliszek z winem.
— Pojęcia nie mam. — Tak, jestem chyba jedyną osobą na świecie, która nie ma zwykłego zegara, nie licząc budzika w sypialni.
— Kupię ci zegar na urodziny, święta albo bez okazji. Wszystko jedno, nie? — zwraca się bardziej do dywanu niż do mnie.
— Możesz sprawdzić godzinę na mojej komórce. Jest w torebce — mówię, ignorując jej bezsensowną gadkę, będącą efektem wina, które bardzo szybko znikło z butelki. Luna szuka mojego telefonu przez dłuższą chwilę. W końcu wkurza się i z wyrazem czystej nienawiści do owej rzeczy martwej, wysypuje całą zawartość torebki na podłogę.
— Chyba wolałam, kiedy nosiłaś wszystko w kieszeniach — stwierdza, patrząc na ekran telefonu. — Czternasta trzydzieści — informuje mnie i rzuca urządzenie na pobliski fotel.
Samuel zaraz tu będzie, a ja nie jestem jeszcze gotowa...
Luna omiata wzrokiem wszystkie rzeczy, które wypadły z torebki.
— A to co? — pyta, pokazując mi zdjęcie znalezione między różnymi karteluszkami i pisanymi na szybko notatkami.
Fotografia przedstawia mnie i Jessa. Rozpoznaję ją od razu. To wieczór balu maturalnego, szliśmy do szkoły, trzymając się za ręce. Śmiejemy się do siebie, moja rozpromieniona twarz jest zwrócona ku niemu w wyrazie prawdziwego uwielbienia. Tego wieczoru wyglądał tak cudownie... Jego czarne włosy były w artystycznym nieładzie, blada skóra kontrastowała z ciemnym odzieniem, a szmaragdowe oczy połyskiwały, przyciągając wzrok każdego, kto tylko w nie spojrzał. Mamy ubrania, jak z bajki... Granatowa sukienka, którą mam na sobie, powiewa na wietrze, lekko połyskując. W kieszonce na piersi czarnego garnituru Jessa znajduje się róża zabarwiona na ten sam kolor. Jesteśmy tacy szczęśliwi... Kto by pomyślał, że nie na długo?
Oddaję Lunie zdjęcie, moje dłonie lekko drżą.
— Hej, to Jess... — marszczy swoje ciemne brwi, znów przyglądając się swojemu znalezisku. Tak naprawdę nie miała okazji go poznać, nie licząc rozprawy ponad rok temu, na której koniecznie chciała mi towarzyszyć. Sąd wydał wtedy zakaz zbliżania się. Od tamtego dnia nie spotkałam Jessa ani razu i bardzo mnie to cieszy.
— Tak. Nie wiem skąd to się tu wzięło. Każde zdjęcie z nim mam wetknięte między kartki moich starych kalendarzyków. Wszystkie są poukładane w pudełku, w szafie. — Zabieram jej zdjęcie i nie patrząc na nie, odkładam tam, gdzie jego miejsce. Wracam do salonu z ubraniami, w które muszę się błyskawicznie przebrać.
— Dlaczego zakładasz dresy? Chyba nie chcesz iść tak na randkę? — dziwi się przyjaciółka, a jej twarz przybiera na sekundę przerażony wyraz. Jest bardzo wrażliwa na punkcie tego, co wkładają na siebie osoby w jej otoczeniu. Szczególnie ja. Wiem, że Luna skrycie nienawidzi pewnych elementów mojej garderoby i najchętniej ubierałaby mnie codziennie sama, ale te dresy to naprawdę nie mój pomysł... W każdym razie, nie tym razem.
Uśmiecham się i uspokajającym tonem odpowiadam na jej niewybaczalny zarzut:
— Sam kazał mi się tak ubrać.
— Ciekawsze... Coraz ciekawsze — mamrocze niewyraźnie Luna, podając mi bluzę w takim samym odcieniu głębokiej szarości, co spodnie. Nie mogę uwierzyć, że właśnie zacytowała „Alicję w Krainie Czarów". Z moich ust wyrywa się perlisty śmiech.
Kiedy jestem już ubrana, staję przed lustrem w przedpokoju i zaplatam włosy w warkocz. Gdy układam go na prawym ramieniu, wpatruję się przez moment w swoje odbicie. Szczypię zbyt blade policzki i odgarniam do tyłu kilka zagubionych kosmyków. To tyle... Jestem gotowa do wyjścia.
Samuel przyjeżdża po mnie dokładnie o piętnastej. Kiedy jedziemy drogą, którą wyjeżdża się z miasta, ponownie próbuję przekonać go, by powiedział mi, dokąd się wybieramy.
— Nic ci nie powiem — upiera się ze śmiechem. Rękawy swojej czarnej bluzy ma podciągnięte do przedramion. Prowadzi pojazd pewnie, a jego silne ręce naprężają się za każdym razem, kiedy zaciska dłonie na kierownicy.
Odwracam wzrok. Gapienie się jest niegrzeczne, mówię sobie w myślach. Sam przerywa ciszę, zwracając się do mnie z politowaniem wymalowanym na twarzy. Wydymam usta w grymasie niezadowolenia. Nie lubię niespodzianek.
— Jedyne, co mogę ci zdradzić, to to, że przed nami daleka droga.
— Jak daleka? — pytam automatycznie. Sam marszczy brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów.
Marszczę nos i opieram głowę o zagłówek fotela. Daleko. Bardzo daleko.
Czas jazdy wypełniamy rozmową, na przemian z moim gnębieniem go na temat tego, jaki jest cel naszej podróży. Jestem uparta, ale on też.
Po dwóch godzinach, ku mojemu zdziwieniu, zatrzymujemy się przed bramą wjazdową do Parku Narodowego South Downs. Nie zadaję pytań, bo wiem, że nie otrzymam odpowiedzi. Wyglądam przez okno, podziwiając cudowne lasy, które mijamy. Przy wąskiej drodze, którą jedziemy, rośnie mnóstwo drzew, więc Samuel musi uważać, by nie porysować samochodu. Gdy patrzę na ten bujny las, wydaje mi się, że nie ma on końca, dokładnie tak samo, jak te drzewa. Są ogromne, wysokie, zdają się sięgać nieba. Światło słoneczne ledwie przebija się przez liście, tworząc liczne słupy światła. Wygląda to wyjątkowo pięknie.
Docieramy w końcu na skraj lasu. Dalej rozpościerają się zielonkawe pasma wzgórz. Na szczęście zima w Anglii jest łagodna, a wiosna w tym roku przyszła szybko. Wszystko dookoła nabiera kolorów.
Nie protestuję, kiedy Sam bierze mnie za rękę i powolnym krokiem ruszamy przed siebie. Wiatr wieje dość mocno, a my kulimy się pod wpływem jego powiewu. Mimo to, pogoda nie robi na nas wrażenia. Chłopak po prostu odrobinę mocniej ściska moją rękę i z błyskiem podekscytowania w oczach, energicznym krokiem prowadzi mnie dalej w łąkę. Tym razem nie zapomniałam zabrać czapki, ale takowej nie ma Sam, więc jego brązowe włosy rozwiewają się na wszystkie strony. Poza zaczerwienionymi policzkami nie dostrzegam niczego, co wskazywałoby na to, że jest mu zimno.
Kiedy teren na chwilę się wyrównuje, dostrzegam na środku polany troje ludzi, którzy rozłożyli kilka leżaków wokół obłożonego kamieniami paleniska. Tuż obok nich widzę jakiś średniej wielkości sprzęt, przypominający kształtem wiatrak domowego użytku. Moment...
— Paralotnie?
— Owszem. Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości.
— To, hm... Kwestia dyskusyjna — odpowiadam, patrząc w jego niebieskie oczy, które, mimo iż są nieco ciemniejsze niż zwykle, hipnotyzują mnie, gdy tylko w nie spojrzę. Widzę, że moja odpowiedź go bawi. Przyciąga mnie bliżej i kierujemy się w stronę grupki.
— No to chodź... Pozbędziemy się twojego lęku. — Ściska moją dłoń mocniej.
Myślę, że lot paralotnią to jedna z tych rzeczy, które warto zrobić choć raz w życiu. Nie da się nawet opisać takich wrażeń. Adrenalina tak uderza do głowy, że myśli ograniczają się tylko do faktu, iż człowiek jest jednak w stanie pokonać grawitację i nie spada, szybując w powietrzu, lecz leci z wiatrem jak ptak. Wolny i niezależny, choć przez chwilę. Z góry wiem, że to jeden z tych momentów, których się nie zapomina. Nigdy.
— Jak to się u ciebie zaczęło? — pytam, mając na myśli jego loty paralotnią. Chłopak ożywia się i gwałtownie wypuszcza głośno powietrze, jakby obawiał się wcześniej, że nigdy o to nie zapytam.
— Theo mnie do tego namówił i tak mi już zostało. Jako szesnastolatek pracowałem u niego na pół etatu, po znajomości. Mój ojciec i on są kumplami od lat. Taka firma organizująca przeloty gliderami to niezły biznes. Kiedy Theo potrzebował pomocy, a ja kasy, odzywaliśmy się do siebie — chłopak wzrusza ramionami i nie wścibskim, lecz po prostu zaciekawionym spojrzeniem lustruje średniej wielkości kuchnię.
Podczas gdy Samuel podchodzi do korkowej tablicy i czyta moje karteczki z notatkami oraz ogląda kilka rodzinnych fotografii, ja szperam po szafkach, szukając czarnej herbaty z miodem i cytryną.
— Jeszcze raz dziękuję za to, że mnie zabrałeś — wypełniam tę ciszę szczerym podziękowaniem za to niewiarygodne doświadczenie. Chłopak, słysząc mój głos, natychmiast obraca się w moją stronę i podarowuje mi kolejny ze swojej kolekcji rozbrajających uśmiechów.
— Cieszę się, że ci się podobało.
Kiedy herbata jest gotowa, siadamy na kanapie przed telewizorem. Oglądamy horror — tak nudny, że szybko zasypiam oparta o ramię Samuela. Nie śpię jednak długo, bo Sam, delikatnie mną potrząsając, szepcze, że musi już iść. Zerkam na zegarek w telewizorze. Niedługo północ.
— Nie chcesz zostać...? Mam pokój gościnny, mogę ci pościelić. — Wyplątuję się z ramion, które magicznie oplotły mnie podczas snu.
— Nie mogę — odpowiada, nie patrząc na mnie. Jego oczy błądzą po każdym zakamarku pokoju, ale nigdy nie krzyżują się z moim spojrzeniem. Wydaje się czymś mocno zdenerwowany, bo co chwila przeczesuje krótko ścięte włosy, wprawiając je w jeszcze gorszy nieład niż przedtem. Może ma coś do zrobienia? Natychmiast chcę skarcić się za próby zatrzymywania go. I tak spędził dziś ze mną mnóstwo czasu.
— W porządku. — Ukrywam nadal niemałe rozczarowanie, uśmiechając się do niego uspokajająco. Cóż poradzić? Tak świetnie się bawiłam!
Idziemy do przedpokoju. Sam pospiesznie wkłada bluzę i buty.
— Dziękuję ci za dzisiaj.
— To ja dziękuję — posyła mi uśmiech numer jeden w dzisiejszym rankingu, który najpierw widać w jego lodowato niebieskich oczach, a potem na ustach i całej twarzy.
Przyciąga mnie do siebie tak blisko, że nagle stykamy się biodrami, kompletnie mnie tym zaskakując. Całuje mnie. Najpierw delikatnie, jakby bezgłośnie pytał mnie o pozwolenie. Kiedy nie protestuję, pogłębia pocałunek. Nasze języki tańczą walca i ocierają się o siebie w coraz mniej niewinnej pieszczocie. Smakuje jak herbata i mięta. Staję na palcach, chcąc być jeszcze bliżej niego, o ile to możliwe. Mam jego serce pod dłonią i nie przerywając doznania jego warg na moich, zastanawiam się czy moje serce bije równie szybko. Jego ręce są wszędzie, na moich biodrach, karku, policzkach, w moich włosach. Płonę od jego dotyku, który nieco mnie przytłacza. Nie wiem, gdzie kończę się ja, a zaczyna się on. Na jeden krótki moment jesteśmy tylko my i bardzo mi się to podoba.
Odrywamy się od siebie pozbawieni tchu. Opuszczam ręce, wcześniej oplecione wokół jego szyi i znów kładę je na jego piersi, czując ciepło oraz nierówny rytm oddechu chłopaka. Już niewiele mi brakuje do szaleńczego uśmiechu na ustach i spytania, czy możemy zobaczyć się znowu. Ku mojemu zadowoleniu, Sam prawie czyta mi w myślach i wciąż przyglądając mi się pociemniałymi oczami, mówi:
— Przeprowadzam się do Londynu. Mam nadzieję, że będziemy widywać się częściej. — Moje serce fika koziołka i szamocze się jak szalone, obijając się przy tym o żebra, jak ptak miotający się w klatce. To uczucie też mi się podoba.
— Też mam taką nadzieję.
Chłopak uśmiecha się szeroko i nie spuszczając ze mnie oczu, śledzi każdy mój oddech i ruch warg, doprowadzając mnie do palpitacji serca oraz nerwowego śmiechu, który brzmi jak nie mój. Wdychane przeze mnie powietrze świszczy między nami, kiedy ponownie zbliża swoją twarz do mojej. Na koniec ostatni raz muska moje usta swoimi i zadowolony z siebie wychodzi, instruując mnie wcześniej, żebym zamknęła drzwi.
Tak też robię. Gaszę światła oraz telewizor i rzucam się na łóżko, kompletnie odurzona tym uczuciem, które pojawiło się dyskretnie, jakby znikąd. Stara Ja obawiałaby się, ale ta Nowa Lucy wcale się nie boi.
Odwagi, Luce. Odwagi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top