Rozdział 14
Rozdział 14.
„Chcę każdej sekundy. Każdego centymetra ciebie. Chcę tego wszystkiego."
— Tahereh Mafi
Samuel
Robię się trochę głodny, więc wyczołguję się spod samochodu i odkładam skrzynkę z narzędziami na drewniany blat. Wychodzę z pomieszczenia przez drzwi prowadzące z garażu bezpośrednio do niewielkiej kuchni. Mam ochotę na kurczaka z marchewką.
Nie ma kurczaka. Ani marchewki. Jedyne, co znajduję w lodówce, to talerz hot-dogów owiniętych w folię aluminiową i końcówkę mleka. Ujdzie. Odkładam dwa hot-dogi na oddzielny talerz i wsuwam go do mikrofalówki, a resztę chowam na miejsce.
Kiedy jedzenie jest gotowe, idę w kierunku salonu, pijąc zimne mleko prosto z gwinta, nie zawracając sobie głowy szukaniem szklanki. W przejściu do salonu stoi kraciasta kanapa, blokując przejście. Wzdycham przeciągle. Anna i Jonathan znowu ćwiczą. Balansując talerzem, przechodzę przez kanapę i opadam na nią.
— Nie ma to jak zdrowe żywienie, prawda, braciszku? — droczy się Ann, jednocześnie próbując unieszkodliwić swojego przeciwnika. On jednak blokuje jej ciosy bez wysiłku. Zadowolony z siebie szybkim ruchem oplata jej ręce swoimi, skutecznie utrudniając jej dalsze starania o zwycięstwo. Dziewczyna niemal ryczy z wściekłości.
— Oczywiście — potwierdzam, zabierając się za jedzenie.
Nie tylko sofa zmieniła swoje miejsce podczas tego tymczasowego „przemeblowania". Stolik do kawy jest wciśnięty w róg pokoju, stoi zaraz obok małego telewizora, który z kolei wylądował na podłodze.
— Długo będziecie jeszcze ćwiczyć? Chciałem pooglądać telewizję — mówię, przeżuwając jedzenie.
— Jej się pytaj — odpowiada Jonathan, kiwając głową w stronę leżącej na dywanie Anny. Jest czerwona jak burak, nie wiem czy ze zmęczenia, czy ze złości. Ta dźwiga się z podłogi, po czym poprawia ciuchy i długi, brązowy kucyk. Z uniesioną głową idzie w kierunku korytarza. Jest sfrustrowana i taka zabawna... Przypominają mi się humorki tej małej Anny sprzed lat. Mała dziewczynka o ciemnych włosach związanych w kitki oraz niebieskich oczach, wyglądała trochę jak inna wersja Pippi Langstrumpf. Nie mogę się powstrzymać — niemal krztuszę się ze śmiechu kawałkiem bułki, gdy potyka się o dywan.
— Ostrożnie, królewno — droczy się Jonathan i posyła w jej kierunku szeroki uśmiech.
— Wal się, braciszku. Skopię ci tyłek następnym razem! — odgraża się głośno. Trzęsie się jak galaretka w cieście naszej babci, ale nie rzuca się z pięściami w ramach rewanżu.
Niebieskie oczy młodszej siostry ciskają gromy w kierunku starszego brata, jednak gdy przenosi wzrok na mnie, wyraz jej twarzy diametralnie się zmienia.
— Sam, nadal zawozisz mnie na ten koncert w Londynie?
No tak, prawie zapomniałem, że jesteśmy umówieni. Patrzę na jej osobę, na delikatne rysy twarzy i drobne, lecz pełne usta, naturalne rumieńce na policzkach oraz przyciągający wzrok kolor oczu. Wszystkie te drobiazgi przypominają mi matkę. Jedyne, co burzy obraz kopii naszej młodej rodzicielki sprzed lat, to jej niebieskoszare oczy, takie same jak u ojca. Jakby ktoś na górze zrobił ich skan, a później zaprogramował taki sam kolor w DNA Anny. Teraz w jej oczach czai się ogrom emocji, ale w pewnym sensie pozostają niezmienne i nie potrafię jej odmówić.
Jonathan prycha i mamrocze coś o babach-manipulantkach, jednak nie zwracam na niego uwagi.
— Jasne, weź prysznic i jedziemy. — Obdarza mnie pełnym ciepła uśmiechem, po czym znika za progiem.
— Baby... — powtarza niezadowolony Jon, przeczesując mokre od potu włosy. Ustawia telewizor i stolik na swoich miejscach. — Podnoś tyłek, Sam, muszę przenieść sofę. — Niechętnie wykonuję jego polecenie. Bez słowa pomagam mu podnieść mebel i ustawić go na środku pokoju. — Dzięki, brachu. — Wychodząc z salonu, zabiera mi jednego hot-doga i też znika w korytarzu.
— On chce cię widzieć! — słyszę krzyk brata w momencie, kiedy włączam telewizor. Obraz jest, jak zwykle, nieco niewyraźny, a urządzenie trzeszczy niemiłosiernie. Czy cokolwiek w tym domu działa tak, jak powinno? Walę pięścią w bok telewizora, hałas niknie, a widok staje się nieco lepszy. Zerkam smutnym wzrokiem na niedokończone jedzenie stojące na stoliku. Będzie musiało poczekać.
Zostawiam wszystko i idę na koniec korytarza, po czym skręcam w prawo i staję przed gabinetem. Pukam dwa razy, choć wiem, że nie usłyszę odpowiedzi. Wślizguję się przez skrzypiące, białe drzwi, a On podnosi swoje ciemnoniebieskie oczy znad sterty papierzysk i przygląda mi się przez moment. Po chwili wraca do pracy. Nie wygląda, jakby miał się ze mną chociaż krótko przywitać, więc to ja odzywam się pierwszy.
— Amazajaszu — witam się, siadając na krześle po przeciwnej stronie biurka. Nasze uprzejmości zawsze są dość sztywne.
— Sam.
I cisza.
Jedyne, co słychać, to tykanie starego zegara na niebieskiej ścianie, której odcień niemal przyprawia o mdłości. Amazajasz jest pogrążony w wypełnianiu jakichś dokumentów i nie chcę mu przerywać, dopóki sam się nie odezwie. Światło w pomieszczeniu jest mocno przyćmione, gdyż przez stare, pożółkłe żaluzje wpada niewiele promieni słońca. W półmroku da się dostrzec jedynie szybujące w powietrzu drobinki kurzu. Do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem on spędza tu tyle czasu, pracując w takich warunkach. Dziwię się, że jeszcze nie oślepł. W końcu staruszek ma już swoje lata.
Słyszę nieznaczne chrząknięcie, więc unoszę wzrok.
— Tak naprawdę szczegóły akcji omawialiśmy już wielokrotnie. Idziesz na tę imprezę i przechwytujesz towar. Oczywiście nie zostaniesz z tym wszystkim sam, pójdziesz do tego domu z jeszcze dwiema osobami. W najbliższych uliczkach będą ustawione dwa wozy z obstawą, gotowe na twój sygnał, gdyby coś poszło nie tak. Nie martw się, będą dyskretni. Znasz procedury i dostałeś cały sprzęt. Impreza zaczyna się o północy.
— Tak jest — potwierdzam zwięźle.
Sięgam do kieszeni jeansów po komórkę, by sprawdzić godzinę, ponieważ zegar w gabinecie oczywiście wciąż stoi w miejscu i tylko tyka, zamiast spełniać swoją powinność.
— Cholera...
Mężczyzna unosi swoje krzaczaste brwi w wyrazie zdziwienia.
— Coś nie tak? — pyta, odkładając długopis, a ja kręcę głową. — Zatem to wszystko. Możesz iść.
Wstaję z krzesła i spokojnie wychodzę z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi, a potem biegnę korytarzem wprost do pokoju po jakieś czyste ubrania. Dzisiaj mam randkę. Muszę wyjechać wcześniej, żeby zdążyć na piętnastą. Od rana w moim brzuchu gości nerwowy uścisk. Mam nadzieję, że to, co przygotowałem, spodoba się Lucy. Pewnie zobaczylibyśmy się wcześniej, gdybym nie zasiedział się w tej dziurze, jaką jest Little Rock. Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu przeprowadzę się do stolicy. Ojciec załatwił mi pracę w warsztacie samochodowym mojego wujka, jestem w trakcie szukania mieszkania. Nie zamierzam kompletnie zwalić się na głowę komuś, kto nie dość, że ma dla mnie pracę, to jeszcze pozwala mi mieszkać u siebie, póki nie znajdę czegoś własnego. W wolne dni będę pakował swoje rzeczy i przewoził do Londynu. Gdybym jeszcze tylko wiedział, kiedy te wolne dni nastąpią...
Oby jak najszybciej.
Oprócz oczywistych zalet mieszkania w mieście, będę mógł częściej widywać się z przyjaciółmi. Devan i Gabe mieli więcej oleju w głowie, przeprowadzając się do Londynu wcześniej. Nie będę musiał jechać samochodem do najbliższego sklepu spożywczego, no i będę bliżej Lucy, z którą nie widziałem się od Nowego Roku. Telefony i SMS-y nie mogą równać się spotkaniom twarzą w twarz. Tamtego wieczoru, kilka tygodni temu, była taka pełna życia i przyjazna... Nawijaliśmy jak najęci, tańcząc, dopóki nie zrobiło się naprawdę późno, a ja żałowałem, że noc jest taka krótka. To ciekawe, ile wspólnych tematów można znaleźć w niecały jeden wieczór... Od rodziny, poprzez naukę i sposoby spędzania wolnego czasu, do psioczenia na polityków, których nie obchodzi nic oprócz własnych tyłków i kieszeni pełnych kradzionej forsy.
Jestem raczej wyluzowanym gościem, który zawsze nawijał o wszystkim i o niczym. Niektórym to nie leży i byłem więcej niż mile zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że Lu potrafi rozmawiać tak samo długo.
Umysł podsuwa mi obraz jej twarzy, gdy razem tańczyliśmy i śmiała się z mojego nieudanego żartu. Widzę jej zaróżowione ciepłem poliki, delikatnie zarysowane rysy szczęki, zapraszające usta i elektryzujące, zielone oczy.
— Samuel?! Jesteś już gotowy?
Wizja znika, a w jej miejsce pojawia się moja młodsza siostra. Tym razem nie w mojej głowie, tylko naprawdę. Tak, jak zawsze, Ann uchyla drzwi tylko trochę i widzę jedynie jej głowę, a teraz również sfrustrowany wyraz twarzy.
— Ruszaj się, bo się spóźnisz na randkę z... Jak ona ma na imię? Nie miałam czasu sprawdzić. — Jej zawadiacki uśmiech błyszczy jak milion dolarów. Nabija się ze mnie, a ja jej pozwalam. Tylko czemu? I jak to nie zdążyła sprawdzić?
— Grzebiesz mi w telefonie?!
Siostra śmieje się donośnie, kładąc jedną rękę na płaskim brzuchu.
— Nieee... — odpowiada, przeciągając ostatnią literę. — Tylko trochę, jak Lucy pisała — szczerzy się, ukazując rządek śnieżnobiałych zębów. — You want to hug her, you want to love her, you want to kiss her... — wyśpiewuje, przybierając rozmarzony wyraz twarzy.
— Anna!
Wydaje z siebie krótki pisk zaskoczenia, a potem, bojąc się, że zaraz do niej doskoczę, w podskokach znika za drzwiami pokoju i głosem wciąż ociekającym samozadowoleniem, powtarza, abym się pospieszył.
Postanawiam odrobinę ją przestraszyć i dźwigam się prędko z łóżka. Wychylając głowę z pokoju, patrzę za znikającą sylwetką.
— Tata wie o tym skaterze z loczkami? O Trevorze?
— Nie odważysz się! — żacha się dziewczyna, przystając w pół kroku.
— Tak!
— Nie!
— Tak!
— Nie!
— Zamknąć jadaczki, małe bachory! — rozbrzmiewa zachrypnięty głos mojego brata z przeciwległej strony holu.
Ponownie ukazują się wady mieszkania z rodzeństwem na jednym piętrze. I chociaż zabawa skończona, nie mogę pozbyć się uśmiechu z twarzy, bo nasza trójka razem zawsze zachowa pewne dziecięce cechy.
Finalnie zatrzaskuję drzwi do mojego pokoju. Czas na zegarze ściennym goni mnie jak wściekły pies apetyczną przekąskę, dlatego błyskawicznymi ruchami ściągam ciuchy i idę do łazienki.
Niech cię szlag, Anno!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top