Rozdział 11
Rozdział 11.
„...szczęście to kwestia wyboru. Jak możesz osiągnąć szczęście? Pokochaj to, co już masz."
— Regina Brett
Catherine
Dokumentacja moich małych pacjentów leży nieruszona na blacie biurka. Wiem, że powinnam się za to zabrać, ale niespecjalnie mam ochotę. Sięgam po kubek z kawą, który stoi na parapecie i upijam łyk.
— Fuj... Okropność — mamroczę, krzywiąc się. Stawiam napój z powrotem przy oknie.
Za szybą miasto wręcz tętni życiem. Przywieram skronią do chłodnej, przezroczystej powierzchni. Mimo iż godziny szczytu już dawno minęły, ludzie jak zwykle zdają się gdzieś spieszyć. Widzę, jak jakiś facet w garniturze podbiega do swojego eleganckiego, czarnego samochodu z komórką przy uchu. Niedaleko młoda kobieta idzie przed siebie szybkim krokiem, ciągnąc za sobą małą dziewczynkę z plecakiem na plecach; dziecko desperacko próbuje nadążyć za szybkim krokiem dorosłej. Jej brązowe kucyki podskakują na ramionach, kiedy prawie biegnie. Przechodzą przez ulicę i w mgnieniu oka znikają w tłumie, na chodniku po przeciwnej stronie ulicy.
Szpital Świętego Patryka jest jednym z największych w okolicy. Z każdego okna w budynku można podziwiać centrum miasta. Gmach zajmuje ogromną powierzchnię, ma aż trzy piętra i około czterystu pomieszczeń. Jego ogrom dorównuje niezwykle dobrym metodom leczenia i opieki. Wykwalifikowana kadra jest prawdziwą wisienką na torcie.
Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że dostanę tu pracę. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam na posadę. Może to kwestia dobrych referencji z praktyk, a może po prostu jestem szczęściarą.
Zerkam na zegarek na nadgarstku. Jest dokładnie czternasta. Oznacza to, że za moment muszę zacząć obchód w dziecięcym skrzydle. Zabieram ze sobą Mię. Uważam, że mimo swojego nieodłącznego roztrzepania wykonuje swój zawód dobrze. Potrafi być bardzo dokładna i wytrwała. To jedne z najbardziej pożądanych cech w tak ważnym zawodzie, jak pielęgniarka. Gdy wchodzimy do kolejnych sal, dostrzegam, iż całkiem nieźle radzi sobie z dziećmi. Idąc ze mną na obchód, zaopatrzyła się w kolorowe naklejki i przeróżne kolorowanki. Dzieci chętnie je przyjmują — dzięki tym niewielkim podarkom pozwalają przebadać się bez marudzenia i płaczu.
— Pani Andrews... Można by to nazwać przekupstwem — szepczę Mii do ucha, kiedy wychodzimy z sali jednego z dzieci.
— Ależ skąd! — odpowiada, kładąc mi rękę na ramieniu. Obie powstrzymujemy się od śmiechu.
— Kto następny? — pytam, idąc wzdłuż korytarza.
Witam się krótkim skinięciem głowy z kilkoma pracownikami szpitala i macham do dzieciaków, które mijają mnie w biegu. Można mnie za to skarcić, ale dawno przestałam im zwracać uwagę, by nie biegały po holu. Przeważnie przesiadują całe dnie w łóżkach, nudząc się przy tym niemiłosiernie, więc nic dziwnego, że czasem chcą się rozruszać.
— Genevieve Lennox — odpowiada Mia, zerkając przelotnie na listę sal, z nazwiskami zapisanymi obok.
— Świetnie. No to idziemy...
Mimo że od operacji małej Gen minęły już prawie dwa tygodnie, musiałam ją jeszcze zatrzymać w szpitalu, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Dziewczynka nie może się doczekać, kiedy w końcu wróci do domu.
Zastajemy ją siedzącą przy oknie. Wydaje się taka przygaszona. Po samym wyrazie jej dziecięcej buzi można wywnioskować, że chciałaby się stąd wyrwać. Przedramiona oparła na parapecie, śledzi wzrokiem krople deszczu ścigające się ze sobą na szybie.
— Witaj, Gen. — Ton mojego głosu automatycznie zmienia się na ten łagodny i uspokajający. Mia z wyjątkową zwinnością prześlizguje się przede mną. Gdy domykam drzwi, ona stoi już przy łóżku i notuje coś na karcie pacjenta.
Dziewczynka wykonuje kilka kółek na obrotowym stołku i zeskakuje z niego, ukazując swoje idealnie białe ząbki, kiedy posyła nam czarujący uśmiech.
— Dzień dobry! — wita się, skacząc na łóżko. Siadam obok niej.
— Jak się czujesz? — pytam, wygładzając zielonkawą pościel. Gen podkurcza nóżki i nurkuje pod kołdrę, jakby przed chwilą wcale nie urządzała sobie bosego spaceru po sali.
— Dobrze... Ale mogłoby przestać padać. Od tego boli mnie głowa. — Robi smutną minkę, ale w jej niebieskich oczach widzę figlarny błysk, po którym wiadomo, że nie jest źle.
— Siostro Mio... Proszę przynieść coś przeciwbólowego — zwracam się do pielęgniarki, a ona uśmiecha się i zaraz znika za drzwiami.
Siedzimy chwilę w ciszy. Gen odgarnia swoje krótkie blond loczki sprzed twarzy i patrzy na mnie wyczekująco.
— Mam dla ciebie bardzo dobrą wiadomość — oznajmiam, biorąc ją za rękę. Dziewczynka ożywia się nieco, siada na piętach bliżej mnie i czeka, aż powiem, o co chodzi. Nachylam się w jej stronę tak, jakbym miała zaraz wyjawić jej jakiś wielki sekret.
— Możesz iść do domu — szepczę z uśmiechem.
Genevieve piszczy z radości, a chwilę później płacze, wtulając się we mnie. Podaję jej chusteczkę, którą ochoczo przyjmuje. Jej skóra jest lekko zaczerwieniona od powstrzymywanych emocji. Szeroki uśmiech wpełza na moje usta. Czuję niemal taką samą ekscytację, jak ona. Na jej miejscu zareagowałabym tak samo.
Rodzice jeszcze dziś zabierają ją do rodzinnego domu na obrzeżach Londynu. W zamyśleniu głaszczę jej główkę, okalaną krótkimi, wijącymi się włosami. Głębokie westchnięcie wyrywa się z mojej piersi, kiedy dziecko ode mnie odskakuje.
Będę za nią tęsknić.
— To super! Idę powiedzieć Violet i Daisy — oznajmia nieco piskliwym głosem. Po jej smętnej minie i marnym samopoczuciu nie ma śladu. Zeskakuje z łóżka i biegnie na bosaka do drzwi, nie dbając o to, by ubrać szlafrok albo kapcie; wylatuje w samej koszuli nocnej.
— Gen! Nie przewróć się... — Mia wraca z lekarstwami, ale, jak widać, nie są już potrzebne.
Siedząc na łóżku Gen, zaczynam tworzyć jej wypis ze szpitala, ale mój mózg nie chce ze mną współpracować i co chwila dekoncentruję się. Mia jakby wyczuwała moją melancholię. Poklepuje mnie delikatnie po ramieniu, a ja kładę na moment dłoń na jej dłoni.
Każdego dnia żegnamy się z jakimś pacjentem. Bez względu na to, ile mówi się o tym, że doktor powinien być obiektywny i nie przywiązywać się do pacjentów, to zwyczajnie niemożliwe.
Jesteśmy tylko ludźmi.
Czujemy.
Cierpimy.
Przywiązujemy się.
Z małą Złotowłosą znamy się od wielu miesięcy. Jak za nią nie tęsknić?
Wycieram wilgotne włosy o rękaw kitla.
— Żegnamy się z nią, bo jedzie do domu... — pociesza mnie Mia.
Tak, jedzie do domu. Nie umarła. Dziewczynka wygrała walkę, którą wiele osób — mimo licznych zmagań, leków i bólu — przegrywa.
Rak to wredna choroba. Przypomina odrobinę rozjuszonego drapieżnika, który najpierw powoli czyha gdzieś za krzakami, w cieniu drzew i z całego stada o wiele słabszych od siebie zwierząt wybiera jedno. Wtedy zaczyna się pościg. Ofiara, do tej pory spokojna i nikomu niezawadzająca, rzuca się do gwałtownej ucieczki, w kompletnie nieznanym kierunku. Pościg trwa, a małe zwierzątko każdym zmysłem czuje wściekły, ciężki oddech. Biedny jelonek ucieka ile sił w kończynach, mając nadzieję, że za chwilę zgubi pędzący za nim ogrom nienawiści, ale energia każdego organizmu kiedyś się kończy. Na drodze pojawiają się głazy, gałęzie i inne przeszkody, a kopytka zwierzęcia, zmęczone biegiem, powoli odmawiają posłuszeństwa.
Ostateczny upadek przychodzi niespodziewanie i jest wielki. Jelonek szamocze się desperacko, próbując jeszcze wstać, jeszcze walczyć, ale każdy kolejny cios odbiera mu raz po raz siły. Jego śmierć jest powolna... Bolesna, nieporównywalna do niczego, co czuł wcześniej w swoim życiu.
Można walczyć z rakiem. Albo mu się wyrwiesz i poraniony, ale żywy uciekniesz w las, albo skonsumuje cię do reszty i przegrasz.
Tak czy inaczej, trzeba podjąć ryzyko. Bo życie jest wszystkim. To najwyższa wartość, nieskończona i bezcenna. Każdy z nas jest silniejszy niż mu się wydaje, odważniejszy niż wszyscy superbohaterowie razem wzięci. Często nie widzimy tych cech, a to właśnie one nierzadko sprawiają, że dokonujemy wielkich rzeczy.
Genevieve była ostatnią pacjentką na liście. Obchód zajął nam dwie godziny, ale przy dzieciach czas bardzo szybko mi zleciał. Nie mogę nigdzie znaleźć Amy. Przepadła jak kamień w wodę, więc decyduję się przerwać poszukiwania. Sama się znajdzie.
Kierując się ku wyjściu ze skrzydła, dostrzegam wysoką sylwetkę mężczyzny w granatowym szlafroku. Kuleje, kiedy idzie wzdłuż korytarza, przez co sprawia wrażenie, jakby bardziej zamiatał nogami niż szedł. Gdy wytężam mocniej wzrok, widzę, że to Tommy. Usiadł na jednym z niewygodnych, szpitalnych krzeseł, powoli rozprostowując nogi przed sobą. Wydaje się być głęboko pogrążony we własnych myślach.
— Hej — witam, podchodząc do niego. Widzę, że jest nieco blady; wydaje się, że noga bardzo mu dokucza. — Nie powinno cię tutaj być. Nie powinieneś jeszcze w ogóle chodzić — kontynuuję zbyt sztywnym tonem.
Gdyby niezręczność była czymś namacalnym, z pewnością krążyłaby wokół nas jak po orbicie.
— Wiem — wzdycha i poklepuje miejsce obok siebie. — Chciałem się tylko przejść. Wariuję od ciągłego siedzenia w jednym miejscu — przyznaje, uśmiechając się lekko.
Siadam obok niego, wygładzając śnieżnobiały kitel.
— Zrobiłeś się strasznie marudny, chyba podają ci za dużo leków — żartuję, chcąc go jakoś pocieszyć. Nie mam pojęcia, czemu to robię. Wygląda na przygaszonego i samotnego.
Skąd u mnie te myśli? Co mnie to obchodzi? Dlaczego z nim żartuję?
Nurtujące pytania i jego obecność zburzyły mój dotychczas dokładnie zaplanowany harmonogram postępowania z nim.
— Chyba tak... I wiesz co? Nie chcę nic mówić, ale jedzenie jest tu okropne — nachyla się, szepcząc te słowa. Swoim niebieskim spojrzeniem działa na mnie jak magnes.
Choć skóra Thomasa nabrała szarobiałego odcienia, a pod jego oczami zagościły ciemne kręgi, nadal wygląda... Zadziwiająco. Uśmiecha się do mnie tym swoim zawadiackim uśmiechem z moich wspomnień, burząc moje mury postawione z jego powodu.
— Co ty nie powiesz! — śmieję się, patrząc, jak przeczesuje włosy palcami, w efekcie jeszcze bardziej je czochrając.
— Chodźmy zjeść coś normalnego... Znasz jakąś dobrą knajpę w pobliżu, do której doczołgam się przy odrobinie szczęścia?
Jestem nieco zbita z tropu. Teraz? Nie oczekiwałam takiego obrotu spraw. Moja podświadomość stanowczo bije na alarm.
Odskakuję od chłopaka, jakby był rozgrzanym do czerwoności żelazem.
— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
— Okej — mówi cicho, rozsiadając się na krześle i kładzie głowę na plastikowym oparciu. Jego twarz nie zdradza żadnych emocji.
Waham się przez moment, przestępując z nogi na nogę.
Zignoruj go... Zignoruj.
— Innym razem? — pyta, zwracając twarz do mnie. W białym świetle jarzeniówek wygląda jeszcze bladziej, ale nie mizernie. Zawsze jest pełen energii, na przekór wszystkiemu.
Co mam powiedzieć? Wygląda tak smutno, że decyduję się skłamać.
— Innym razem. Chodź, odprowadzę cię do twojej sali — odpowiadam wymijająco i ruchem dłoni zachęcam go do wstania.
Tom dźwiga się z pozycji siedzącej. Chwieje się lekko, w ostatniej chwili balansując na piętach, więc chwytam go za rękę i biorę pod ramię, zanim zdąży się przewrócić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top