Rozdział 1
Rozdział 1.
„Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód do miłości."
— Paulo Coelho
22 lata wcześniej
Catherine
Nie byłam artystką, dlatego też domyśliłam się, czemu Toby, Hunter i Ben naśmiewali się z mojego rysunku, kiedy przychodzili do stolika dziewcząt, by wykradać najlepiej zatemperowane kredki. Pani Meyer kazała nam narysować coś, co jest dla nas najważniejsze na świecie. Choć kolory na ich rysunkach komponowały się lepiej, a postacie bardziej przypominały żywych ludzi, to byłam dumna z mojego dzieła. Elizabeth powiedziała mi, że nie wygląd rysunku jest najważniejszy, a to, co na nim jest. Potem wbiła łokieć w żebra Toby'ego, pomazała czarnym mazakiem twarz Huntera, a Benowi związała pod stołem sznurówki.
— Zobaczymy, jaką Ben będzie miał minę, kiedy spróbuje wstać od stołu i zrobić krok — szepnęła. w moją stronę na tyle cicho, by inne dziewczynki przy naszym stole niczego nie usłyszały.
— Trafisz za to do kąta — stwierdziłam, przerywając kolorowanie słońca u góry rysunku.
Elizabeth wzruszyła ramionami, podając mi czerwoną, zieloną i niebieską kredkę. Wszystkie były idealnie zatemperowane i wyglądały, jak dopiero co wyjęte z opakowania. Zanim Elizabeth zdążyła dokończyć swój rysunek, wylądowała w najdalszym rogu sali przedszkolnej i nie mogła usiąść z nami w kółeczku, gdzie każdy po kolei miał zaprezentować grupie to, co narysował. Pani Mayer, widząc urocze, lecz hałaśliwe kółko stworzone przez dzieci, rytmicznie zaklaskała w dłonie. Dziewczynki po mojej lewej natychmiast wyprostowały plecy niczym struny, a chłopcy, stojący po przeciwnej stronie, przestali się przepychać. Po chwili odpowiedzieliśmy pani takimi samymi klaśnięciami, na co zareagowała pięknym uśmiechem i błyskiem w czekoladowych oczach. Kiwnęła z uznaniem głową i usiadła tuż obok mnie. Była moją ulubioną przedszkolanką. Pięknie rysowała i śpiewała z nami piosenki. Była cierpliwa i prawie nigdy nie krzyczała — w przeciwieństwie do starej, pomarszczonej pani Luther, która, gdy zjawiała się na zastępstwo, męczyła nas nudnymi zadaniami z zeszytów ćwiczeń i wpychała mi na siłę wątróbkę podczas obiadów.
— Zaczniemy od lewej strony. Catherine, zaprezentujesz nam swój rysunek?
Pokiwałam głową i podniosłam się z kolorowego dywanu, przyciskając rysunek mocniej do piersi. Stanęłam pośrodku kółka i obracając się powoli wokół własnej osi, pokazałam reszcie moje patyczaki. Dziewczęta, z obawy przed dezaprobatą pani Mayer, nawet nie drgnęły. Chłopcy nie mogli jednak powstrzymać się od chichotów. Zignorowałam ich zachowanie. Dokuczają każdemu. Elizabeth powiedziała, że mają mózgi wielkości orzeszka włoskiego i nie chcą czuć się gorsi od innych. Uśmiecham się, myśląc o tym i zwracam twarz w kierunku pani Mayer.
Kobieta wyciąga rękę po rysunek i wskazuje na jedną z postaci, nad której głową widnieje imię Beth.
— Dlaczego do rysunku swojej rodziny dorysowałaś koleżankę? — jej twarz ożywia się w wyrazie zainteresowania.
Powoli obracam się znów w kółko, przy okazji zerkając na miejsce, w którym stoi moja przyjaciółka. Odwróciła się od ściany, chociaż jej nie wolno i również oczekuje mojej odpowiedzi.
— Jest dla mnie jak rodzina.
Mówiąc to, patrzę w jej chmurne oczy. Na zakrzywionych ustach Elizabeth pojawia się porozumiewawczy uśmiech. Nic dodać, nic ująć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top