Rozdział 36
Rozdział 36.
„Artur: Śmierć... wspaniała forma.
Stomil: Tylko trochę nieżyciowa."
— Sławomir Mrożek
Lucy
— To co teraz? — Mama z nerwów obgryza paznokcie od wczorajszego wieczora. Odkąd wróciłyśmy wczoraj z Essex, wydaje się jeszcze bardziej niespokojna. — Samuel, co z mieszkaniami dziewczyn?
— Śledztwo nadal trwa. O ile wiem, rodzice Charlene wywiozą wszystkie jej rzeczy, kiedy zakończy się zbieranie dowodów. Co do mieszkania Lucy, nie jestem pewien. To kwestia dni, może tygodni, w zależności od tego, co tam znajdą.
— Pogrzeb jest jutro — wtrącam, mając pewną nadzieję, że mama trochę się otrząśnie.
Mówimy tu o morderstwie, o tym, że z tego świata zniknął wspaniały człowiek, a ona myśli o mieszkaniu?
Nadal uważa też, że lada moment rozsypię się na milion kawałków. Widzę, jak na mnie patrzy — jak na poharatane przez tira zwierzę, biedne i bezbronne. Dlaczego nie potrafi zrozumieć, że się zmieniłam? Że potrafię wziąć sprawy w swoje ręce i że mam wsparcie... Między innymi w niej.
— Pojadę z tobą na pogrzeb. Catherine na pewno też — zapewnia Luna, poklepując mnie pocieszająco po ręce. Ściskam jej dłoń, dziękując w ten sposób za ratowanie sytuacji.
Mama zaczęła już tworzyć kręgi w zbożu, a raczej w dywanie, w salonie, gdzie aktualnie wszyscy zastanawiają się, co począć. Sam siedzi obok mnie na sofie, a po mojej drugiej stronie mam Lunę. Tata natomiast zapuścił korzenie w fotelu obok. Ktoś, kto patrzyłby na ten obrazek z góry, od razu powiedziałby, że każdy przeżywa ostatnie wydarzenia na swój sposób. Jednak trochę się cieszę, że Thomas i Iris wyrwali Catherine od tego wszystkiego chociaż na trochę. Siostra wzięła kilkudniowy urlop na żądanie właśnie z mojego powodu i odrywanie jej od tych kilku godzin „przerwy" byłoby po prostu złe. Musi wziąć życie prywatne w swoje ręce i nie pozwolić, by gdzieś uleciało. Jeśli jazda konna z Iris i rozmowy z Thomasem mają sprawić, że na jej twarzy zagości uśmiech, to nie mam pytań.
— Nie możesz wrócić do tego mieszkania — odzywa się nagle mój milczący dotychczas ojciec. Jego okulary wiszą posłusznie na łańcuszku, gdy przeciera czerwonawe oczy i pobladły policzek. Mama spieszy, by wtórować mu swoim „absolutnie", a ja załamuję ręce.
— A co z Akademią i moimi wykładami? O której będę stąd wyjeżdżać, żeby dotrzeć na czas?!
— Przykro mi, Lulu...
— Nie wracasz do mieszkania do odwołania.
— Mamo...!
— Pani Night, nie! — błaga Luna.
Chcę zacząć się wykłócać, ale Samuel interweniuje.
— Ja z nią zostanę. — Wzrusza ramionami, posyłając mi długie spojrzenie. — Znajdzie się dla mnie miejsce? — Chociaż teraz mnie o to pyta, to i tak wiem, że jego szlachetność kazałaby mu spać chociażby na wycieraczce, gdyby było to konieczne.
Wzdycham z ulgą. Kochany, niezawodny Samuel.
— Pościelę ci w pokoju gościnnym. — Kiwam szybko głową, po czym lustruję wzrokiem mamę i tatę. Chyba nie przewidzieli takiej sytuacji.
Tata wraca do swojego kubka z rumiankową herbatą i czeka na dalszy obrót spraw. Czyli standard. O ile mi wiadomo, znaczy to mniej więcej tyle, jakby powiedział: „W porządku, chłopcze". Mama klaszcze raz w dłonie i z powracającym na twarz lekkim uśmiechem, rumieni się gwałtownie, patrząc krótko w moją stronę. Pozostawia kręgi w dywanie i podąża przez pokój, z ramionami wyciągniętymi w kierunku Sama. Ten wstaje pospiesznie, by uspokoić tę wprost niemożliwą kobietę. Luna i ja, będąc wielokrotnie świadkami jej niekontrolowanego wybuchu emocji, przewracamy tylko oczami.
— Och, no dobrze, dobrze! — mówi, opuszcając wzrok, kiedy brunet po raz ostatni ściska jej ramiona. — Co my byśmy bez ciebie zrobili?
— Pani Night, chociaż tyle mogę zrobić. Lucy będzie bezpieczna, dodatkowo Amazajasz obiecał patrole w okolicy osiedla.
Te słowa ostatecznie załatwiają sprawę. Matka posyła naszej trójce kilka ostatnich, o wiele spokojniejszych spojrzeń i znika za rogiem z tacą herbaty. Potem tata sugestywnie chrząka, oznajmiając tym samym swoje zbliżające się wyjście z pomieszczenia, po czym, mamrocząc podziękowania, idzie do gabinetu.
Zakłopotany Samuel wraca na sofę i przytula mnie do siebie, kładąc dłoń na moich plecach.
— Dostali list z uczelni? — pyta Sam, przerywając krótką chwilę ciszy między nami. Ma na myśli list w sprawie imprezy oraz dodatkowych opłat związanych z całym zamieszaniem.
— Mhm.
— I co?
— Wykładam kasę z własnej kieszeni i chyba już mi tak nie ufają.
Sam syczy pod nosem, a Luna się śmieje, choć sama ma nie mniej kłopotów.
Oto my, Charlene... Szukający uśmiechu wśród wiszącej nad nami goryczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top